W
restauracji hotelu "Victoria" było pełno. Wielkie, niskie
pokoje o ciemnych ścianach i żółtych stiukowych sufitach, udających
drzewo, napełniał hałaśliwy gwar.
Wejściowe
drzwi z bramy co chwila brzęczały mosiężnymi prętami,
zabezpieczającymi szkło, co chwila ktoś wchodził i
ginął w mgle dymów i w tłumie ludzi zapełniających
restaurację; elektryczne światła w sali bufetowej wciąż
drgały spazmatycznie i przygasały, a gazowe bąki,
płonące równocześnie, rzucały mętne światło
na zbitą około licznych stolików masę ludzi i na białe
obrusy.
- Kelner, bitte,
zahlen!
- Piwa!
- Kelner, Bier!
Krzyżowały
się wołania razem z głuchym stukiem kufli.
Garsoni w
zatłuszczonych frakach, z serwetami podobnymi do ścierek, przesuwali
się we wszystkich kierunkach, błyskając brudnymi gorsami nad
głowami pijących.
Wrzawa
podnosiła się bezustannie napływającymi ludźmi i
wykrzykiwaniem:
- "Lodzer
Zeitung''! ,,Kurier Codzienny"! - jakie rzucali chłopcy
kręcący się pomiędzy stołami.
-
Szczygieł, daj no "Lodzerkę" - zawołał Moryc,
siedzący w pokoju bufetowym, pod oknem, w otoczeniu kilku aktorów,
wiecznie przesiadujących w knajpie - uważacie, co zrobił wczoraj
nasz "fioł", vel dyrektor.
- Mów:
arcyfioł - wtrącił szeptem jakiś zgarbiony stary aktor.
-
Głupiś - odpowiedział mu pierwszy tajemniczym szeptem do ucha. -
Otóż nasz arcyfioł wczoraj w antrakcie drugim przyszedł za
kulisy i skoro tylko Niusia zeszła ze sceny, powiada jej: "Tak pani
grała wspaniale, że jak tylko kwiaty będą trochę
tańsze, to kupię pani bukiet, chociażby za całe
pięć rubli!"
- Co
powiedział? - zapytał stary aktor nachylając się do ucha
sąsiada.
-
Żebyś pan pocałował psa w nos. Wybuchnęli
śmiechem.
- Panie Welt,
panie Maurycy, czy pan nie jesteś za cwajkoniak systemem, co?
- Panie Bum-Bum,
ja jestem za systemem wyrzucenia pana za drzwi.
- Chciałem
kazać dać...
- Pan lepiej
każ blagować za siebie.
- Cóż,
kiedy pan mnie wyręczasz. Panno Ani, koniaczek - zawołał
poprawiwszy binokle i uderzając w zaciśniętą
pieść otwartą dłonią prawej ręki.
- Pański
przodek, panie Maurycy, miał więcej wychowania - zaczął
znowu Bum-Bum stojąc na środku pokoju z kawałkiem kiełbasy
na widelcu.
- Ja o
pańskim tego nie mogę powiedzieć.
- Warum? -
rzucił ktoś od sąsiedniego stolika.
- Bo go wcale
nie miał.
- Nie. nie
dlatego, tylko że nie bywał grzecznym względem swoich
pachciarzy. Welt to zna z tradycji domowych.
- Wysortowany
dawno dowcip, pięćdziesiąt procent niżej kosztu. Bum-Buma,
panowie, sprzedaje się przez publiczną licytację. Kto da co? -
wykrzyknął złośliwie Moryc.
- Co on mówi? -
zapytał znowu stary aktor szeptem. kiwając równocześnie na
garsona.
- Żeś
głupi! - odpowiedział mu tym samym to-nem sąsiad,
- Kto co da za
Bum-Buma? Panowie
Bum-Bum się sprzedaje. Stary jest, brzydki jest, głupi jest,
zdezelowany jest, ale tanio się sprzedaje! - wykrzykiwał i
zamilkł, bo Bum-Bum stanął i patrzył na niego, a po chwili
rzekł krótko:
- Parch! Panno
Ani, koniaczek!
Moryc
hałaśliwie stukał kuflem i śmiał się
głośno, ale nikt mu nie wtórował.
Bum-Bum
wypił i z pochyloną kwadratową twarzą koloru szmalcu
przekrwionego, z oczami wypukłymi, bladoniebieskimi, przykrytymi binoklami
na bardzo szerokiej wstążce, z grzywką rzadkich włosów
oblepiających mu wysokie kwadratowe czoło o pomarszczonej,
wymiętej, chropowatej skórze, z pochyloną naprzód figurą starego
rozpustnika chodził po całej knajpie, powłócząc
drgającymi tabetycznie nogami, przyczepiał się do rozmaitych
grup, gadał dowcipy. z których sam śmiał się
najgłośniej, albo usłyszane kawały roznosił i
powtarzał z lubością, poprawiał obu rękami binokle,
witał się prawie ze wszystkimi wchodzącymi, a przynajmniej
połową, podchodził do bufetu, słychać było bardzo
często jego chrapliwy, rozłażący się głos:
- Panno Ani,
koniaczek - i trzaśnięcie dłonią w pięść
zaciśniętą.
Moryc
przebiegł oczami "Zeitung", niecierpliwie spoglądał na
drzwi. Czekał na Borowieckiego. Wstał wreszcie, bo zobaczył w
drugim pokoju znajomą twarz.
- Leon,
kiedyś przyjechał?
- Dzisiaj rano.
- Jakże ci
poszedł sezon? - pytał siadając obok niego na zielonej kanapce.
-
Świeeeetnie! - wyciągnął nogi na krzesełku i
rozpiął kamizelkę.
-
Myślałem dzisiaj o tobie, a nawet wczoraj z Bo-rowieckim
mówiliśmy.
- Borowiecki!
ten od Bucholca?
- Tak.
- On
wciąż drukuje swoje bojki? Słyszałem, że ma
założyć na siebie.
- Dlatego
właśnie mówiliśmy o tobie.
- I co,
wełna?
-
Bawełna!
- Sama?
- Co to
można dzisiaj wiedzieć.
-
Pieniądze jest?
-
Będą, a tymczasem jest coś więcej, kredyt...
- Do
spółki z tobą?
- I z
Baumem, znasz Maksa?
- Ojej! W
tym wekslu jest feler, jeden żyrant niepewny! Borowiecki - dodał po
chwili.
- Dlaczego?
- Polaczok! -
rzucił dosyć pogardliwie i wyciągnął się prawie
na kanapce i na krześle. Moryc roześmiał się wesoło.
- To ty go wcale
nie znasz! O nim dużo się w Łodzi będzie mówić. Ja w
niego, że zrobi gruby interes, tak wierzę jak w siebie.
- A Baum,
cóż to?
- Baum jest
wół, jemu trzeba dać się wyspać i wygadać, a potem
dać robotę, będzie robił jak wół, a zresztą on
wcale nie jest głupi. Ty mógłbyś nam dużo pomóc i sam
dużo byś zarobił. Nam już dawał oferty Krongold.
- Idźcie do
Krongolda, to wielka osoba, on się zna ze wszystkimi bałaganami,
które kupują długiego towaru za sto rubli rocznie; to jest wielki
reisender na Kutno, na Skierniewice. Zróbcie z nim interes, ja się nie
narzucam! Ja mam co sprzedawać, ja mam list przy sobie Bucholca, on mi
chce powierzyć agenturę swoich towarów na cały Wschód, a jakie
warunki mi daje! - i zaczął gorączkowo rozpinać się i
szukać po wszystkich kieszeniach tego listu.
- Wiem o tym,
nie szukaj. Borowiecki mi wczoraj mówił, bo to on poradził ciebie
Bucholcowi.
- Borowiecki!
Naprawdę? Dlaczego?
- Bo on jest
mądry i myśli o przyszłości.
- I tak sobie,
przecież za taki interes mógłby grubo zarobić. Ja sam
dałbym dwadzieścia tysięcy bares geld. jak tu siedzę. Co on w tym ma? i
do tego my się prawie nie znamy.
- Co on w
tym ma, to on ci sam powie, ale tylko tyle ci powiem, że gotówki nie
weźmie,
-
Szlachcic! - szepnął z pewnym drwiącym politowaniem Leon i
splunął na środek pokoju.
- Nie, on
tylko mądrzejszy od najmądrzejszych reisenderów i agentów na
cały Wschód - odpowiedział Moryc dzwoniąc nożem w kufel. -
Dużoś sprzedał?
- Za
kilkadziesiąt tysięcy, kilkanaście tysięcy gotówki, a
reszta najlepsze weksle, bo na cztery miesiące z żyrem Safonowa!
Jedwabny interes - uderzył Moryca w kolano z zadowolenia. - Mam i dla
ciebie obstalunek. Widzisz, co to przyjaźń.
- Na ile?
- Razem ze
trzy tysiące rubli.
-
Długi czy krótki towar?
- Krótki.
- Weksel
czy nachname?
-
Nachname. Zaraz ci dam zamówienie - zaczął przewracać w
olbrzymim, zamykanym na klucz pugilaresie.
- Co ci
mam dać?
-
Jeżeli gotówka to wystarczy jeden procent, po przyjacielsku.
- Gotówki
teraz potrzebuję na gwałt, mam wypłaty, ale w ciągu
tygodnia zapłacę.
- Dobrze.
Masz zamówienie. Wiesz, w Białymstoku spotkałem Łuszczewskiego,
przyjechaliśmy razem do Łodzi.
-
Gdzież ten hrabia jedzie?
-
Przyjechał do Łodzi robić interes.
- On! Ma
widać za dużo; trzeba się z nim zobaczyć.
- Nic nie
ma, przyjechał się dorobić czego.
- Jak to
nic nie ma, przecież jeździliśmy całą bandą z
Rygi jeszcze do jego majątków. Był pan na gruby sposób! I nic mu
już nie zostało?
-
Zostało! trochę gumy z powozów na kalosze! Ha, ha, ha, kapitalny witz -
uderzył go w kolano.
- Cóż
zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
- A on teraz
liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny
człowiek.
- Mniejsza z
nim. Napijesz się?
- Warto by przed
teatrem,
- Kelner,
koniak, kawior, befsztyk po tatarsku, porter oryginalny, gallopp!
- Bum-Bum,
choć no pan do nas! - krzyknął Leon.
- Jak
się pan ma, jakże zdróweczko, jakże interesiki! -
wykrzykiwał ściskając mu rękę.
-
Dziękuję, bardzo dobrze. Przywiozłem dla pana umyślnie z
Odessy coś - wyjął z pugilaresu rysunek pornograficzny i
podał.
Bum-Bum
poprawił obu rękami binokle, wziął rysunek i zanurzył
się w nim cały z lubością. Twarz mu poczerwieniała,
mlaskał językiem, oblizywał swoje sine, opadnięto wargi,
trząsł się cały z zadowolenia.
- Cudowne,
cudowne. Niebywałe! - wykrzykiwał i powlókł się
pokazywać wszystkim.
-
Świnia - mruknął Moryc niechętnie.
- Lubi
dobre rzeczy, a że jest znawcą...
- Nie
poznałeś znowu kogo? - zapytał nieco ironicznie.
-
Czekaj!... - trzaskał w palce, potem w kolano Moryca,
uśmiechnął się i z pugilaresu, spomiędzy rachunków i
not, wydobył fotografię kobiety.
- Co?
Ładna maszyna? - mówił z najwyższym zadowoleniem,
przymrużając oczy. - Tak.
- Prawda!
Ja zaraz pomyślał, że będzie ci się podobać. To
Francuzeczka, a!
-
Wygląda na Holenderkę, ale krowę.
- Kaine
gadanie. To droga sztuka, stówka za nic.
-
Dałbym pięć za wyrzucenie jej za drzwi.
- Ty
zawsze jesteś... no, już nie powiem.
- A ty
masz reisenderowskie gusta, skąd takie bydlę, gdzieś
poznał?
- W
Niżnim ja sobie ..pokutił niemnożeczko z kupcami, to oni
mówią w końcu: "Chodź, pan Lew, w cafe concert!"
Poszli. Nu, wódka, koniak, szampańskie pili prawie z beczki, a potem
słuchali śpiewu, ona śpiewaczka - że...
-
Zaczekaj, w tej chwili przyjdę! - przerwał Moryc, zerwał
się i podszedł do tęgiego Niemca, który wszedł do
restauracji i rozglądał się po sali.
- Gut Morgen,
panie Muller!
- Morgen! Jak
się pan ma, panie... - odpowiedział niedbale i rozglądał
się dalej.
- Pan szuka
kogo? może ja będę mógł pana objaśnić -
nastręczał się natarczywie Moryc.
- Szukam pana
Borowiecki, tylko po to wszedłem.
- Będzie
zaraz, bo ja właśnie czekam na niego. Może pan pozwoli do
stolika. To mój kolega, Leon Cohn! - rekomendował.
- Muller! -
rzucił z pewną dumą i przysiadł się.
- Kto by nie
wiedział o tym! każde dziecko w Łodzi wie takie nazwisko! -
mówił prędko Leon, spiesznie się zapinając i robiąc
miejsce na kanapie.
Muller
uśmiechnął się pobłażliwie i patrzał ku
drzwiom, bo wszedł Borowiecki w towarzystwie, ale zobaczywszy go,
towarzyszy zostawił przy drzwiach i z kapeluszem w ręku szedł do
tego królika bawełnianego, po którego wejściu przyciszyło
się w knajpie i wszyscy śledzili go z nienawiścią,
zazdrością i dumą.
- Prawie
czekałem na pana - zaczął Muller. - Mam do pana interes.
Skinął
głową Morycowi i Leonowi, uśmiechnął się do
pozostałych, objął ręką w pas Borowieckiego i
wyprowadził z knajpy.
-
Telefonowałem do fabryki, ale mi odpowiedziano, że pan dzisiaj
wyszedł wcześniej.
-
Żałuję teraz bardzo - rzekł uprzejmie.
- Pisałem
nawet do pana, sam pisałem - dodał mocniej, z wielką
pewnością, chociaż na pewno wiedziano w mieście, że
umiał zaledwie się podpisać.
- Nie
odebrałem listu, bo zupełnie nie wstępowałem do mieszkania.
- Pisałem o
tym, com już kiedyś wspominał. Ja jestem prosty człowiek,
panie von Borowiecki, to ja powiem raz jeszcze i prosto: dam panu tysiąc
rubli więcej, wstąp pan do mojego interesu.
- Bucholc
dałby mi dwa tysiące więcej, abym tylko został -
szepnął zimno.
- Dam panu trzy,
no, dam panu cztery! słyszysz pan, cztery tysiące rubli więcej,
to jest całe czternaście tysięcy rocznie, ładny grosz!
- Bardzo panu
dziękuję, ale nie mogę przyjąć tak wspaniałej
propozycji.
- Zostajesz pan
u Bucholca? - zapytał prędko.
- Nie. Powiem
otwarcie, dlaczego nie przyjmuję pańskiej oferty ani nie zostaję
w firmie - zakładam sam fabrykę.
Muller
przystanął, odsunął się nieco, popatrzył i
ciszej, z pewnym jakby szacunkiem zapytał:
- Bawełna?
- Nie powiem nic
prócz tego, że żadnej konkurencji panu nie zrobię.
- Mnie jest
ganz-pommade wszystkie konkurencje - wykrzyknął uderzając
się po kieszeni. - Co mi pan może zrobić, co mi kto może
zrobić? Kto co zrobi milionom?
Borowiecki nic
się nie odezwał, tylko uśmiechał się, zapatrzony przed
siebie.
- Co to
będzie za towar? - zaczął Muller, znowu ujmując go
niemieckim obyczajem wpół.
Spacerowali tak
po asfaltowym powybijanym chodniku, prowadzącym przez podwórze hotelowe do
gmachu teatralnego, stojącego w głębi, oświetlonego
wielką latarnią elektryczną.
Tłumy
ludzi szły do teatru.
Powóz za
powozem zajeżdżał przed hotelową bramę i wyrzucał
ciężkich i przeważnie opasłych mężczyzn i bardzo
wystrojone kobiety, które pootulane szły pod parasolami tym chodnikiem
oślizgłym od wilgoci, bo chociaż deszcz ustał już, ale
gęsta lepka mgła opadała na ziemię.
- Pan mi
się podoba, panie von Borowiecki - mówił Muller nie doczekawszy
się odpowiedzi - tak mi się pan podoba, że jak tylko pan zrobi
klapę, to zawsze znajdzie pan u mnie miejsce na jakie parę
tysięcy rubli.
- Teraz
dałby mi pan więcej?
- No, bo
teraz pan jesteś dla mnie więcej wart.
- Dziękuję
za szczerość - uśmiechnął się ironicznie,
- Ale ja
pana nie chciałem obrazić, ja mówię tak, jak myślę -
usprawiedliwiał się gorąco, dojrzawszy ten uśmiech.
-
Wierzę. Skoro zrobię klapę raz, to tylko dlatego, żeby
drugi raz jej nie zrobić.
- Pan
jesteś głowa, panie von Borowiecki, pan mi się ogromnie podoba.
My razem moglibyśmy robić dobre interesy.
-
Cóż, kiedy musimy je robić osobno - zaśmiał się,
kłaniając nisko jakimś damom przechodzącym.
-
Ładne kobiety te Polki, ale moja Mada też ładna.
- Bardzo ładna
- powiedział poważnie, podnosząc na niego oczy.
- Ja mam
myśl! ja ją panu kiedy indziej powiem - zawołał tajemniczo.
- Masz pan miejsce w teatrze?
- Mam
krzesło, przysłali mi dwa tygodnie temu.
- Nas
tylko troje będzie w loży.
- Są
i panie?
- One
już w teatrze, a ja umyślnie zostałem, aby się widzieć
z panem, no i na nic moje plany. Do widzenia, pan zajrzy do loży?
- Z
pewnością, będzie to dla mnie bardzo przyjemnym
obowiązkiem.
Muller
zniknął w drzwiach teatru, a on powrócił do restauracji. Nie
zastał już Moryca, który przez garsona kazał powiedzieć,
że czeka w teatrze.
W bufecie,
gdzie poszedł napić się wódki, bo czuł się dziwnie
zdenerwowanym, nie było prawie nikogo prócz Bum-Buma, który
przysłonięty gazetą drzemał w kącie.
- Bum, nie
idziesz pan do teatru?
- Te, po co mi
to. Bawełnę oglądać, przecież ich znam. Pan idzie?
- A zaraz.
Jakoż i
wyszedł, odnalazł swoje miejsce w pierwszym rzędzie obok Moryca
i Leona, który zawzięcie kłaniał się i lornetował
jakieś blondynki, siedzące na pierwszym piętrze.
-
Krasawica pierwszy sort ta moja blondynka, patrz, Moryc.
- Znasz
ją bliżej?
- Czy ja
ją znam bliżej? Ha, ha, ha, ja ją znam bardzo bliżej! Poznaj
mnie z Borowieckim.
Mory c ich
poznajomił zaraz.
Leon chciał
coś mówić, już nawet klepnął w kolano Moryca, ale
Borowiecki wstał i odwrócony twarzą do sali zapełnionej od góry
do dołu najlepszą, na jaką tylko było stać
Łódź, publicznością, przyglądał się
uważnie, co chwila kłaniając się to lożom, to
krzesłom niesłychanie dystyngowanym ruchem głowy.
Stał
spokojnie pod ogniem lornetek i spojrzeń, jakie w niego uderzały ze
wszystkich stron teatru, który wrzał niby ul świeżo osadzonym
rojem.
Jego wysoka,
rozrośnięta, bardzo zgrabna postać rysowała się
wykwintną sylwetką.
Piękna
twarz, o bardzo typowym, wydelikaconym rysunku, ozdobiona prześlicznymi
wąsami starannie utrzymywanymi i usta o spodniej wardze silnie
wysuniętej, i pewna niedbałość w ruchach i spojrzeniach,
czyniły go typem dżentelmena.
Nikt nie
mógłby był z jego powierzchowności wykwintnej poznać,
że ma przed sobą człowieka, który jako chemik fabryczny, jako
kolorysta był niezrównanym w swojej specjalności; - człowieka, o
którego toczyły się wojny pomiędzy fabrykami bawełnianymi,
aby go zdobyć dla siebie; był takim, który w tym dziale fabrykacji
robił przewroty.
Szare, z
niebieskawym odcieniem oczy, twarz sucha, brwi prawie ciemne, czoło twardo
modelowane nadawały mu coś drapieżnego.
Czuć
było w nim silną wolę i nieugiętość Patrzył
dosyć wyniośle na teatr zalany światłem i na tę
barwną, błyszczącą brylantami publiczność.
Loże
podobne były do żardinierek wybitych wiśniowym aksamitem, na
którego tle niby kwiaty siei działy strojne kobiety, skrzące się
drogimi kamieniami.
- Karol, ile
może być dzisiaj milionów w teatrze? - zapytał cicho Moryc.
- Będzie ze
dwieście - odpowiedział tak samo, .zwolna ogarniając znane
twarze milionerów.
- Tu
rzeczywiście pachnie milionami - wtrąci:
Leon
wciągając w siebie powietrze przesycone zapachem perfum, kwiatów
świeżych i błota przyniesionego z ulicy.
- Cebulą i
kartoflami przede wszystkim - szepnął pogardliwie Borowiecki i
kłaniał się z bardzo słodkim uśmiechem do jednej z
lóż parterowych, przy samej scenie, wspaniale pięknej Żydówce w
czarnej jedwabnej sukni decolte, z której wychylały się
olśniewające białością, przepysznie uformowane ramiona
i szyja okręcona w sznur brylantów. Brylanty połyskiwały nad
skroniami, w grzebykach upinających czarne puszyste włosy, zaczesane
modą cesarstwa - na uszy, w których również skrzyły się
brylanty zadziwiającej wielkości, brylanty lśniły się
u gorsu, w agrafie spinającej stanik i połyskiwały w
bransoletkach okręcających ręce obciągnięte w czarne
rękawiczki. Wielkie, podłużne oczy fiołkowe, niby
najwspanialsze szafiry paliły się ostro. Twarz miała o
gorącym tonie lekko oliwkowym, przesyconym nieco karminem krwi, czoło
niskie, brwi silnie zarysowane, nos prosty i cienki i dosyć duże
pełne usta.
Spoglądała
z pewnym uporem na Borowieckiego, nie zważając, że ją
lornetowano ze wszystkich lóż, czasami rzucała nieznaczne spojrzenia
na siedzącego trochę w głębi loży męża,
starca o wybitnie semickim typie, który z opuszczoną głową na
piersi siedział zatopiony w rozmyślaniach, chwilami budził
się, rzucał przenikliwe spojrzenia spod złotych okularów na
galę, obciągał na wydatnym brzuchu kamizelkę i szeptał
żonie:
- Lucy, czemu
się ty tak wystawiasz? Udawała, że nie słyszy, i
przeglądała dalej loże i krzesła zapchane
publicznością o typach przeważnie semickich i germańskich
albo patrzyła w Borowieckiego, który chwilami odczuwał te spojrzenia,
bo się odwracał do niej twarzą, ale stał zimny na pozór i
obojętny.
- Ładny
kawałek kobiety z tej Zukerowej - szepnął Leon do Borowieckiego,
bo chciał zacząć rozmowę, aby się dowiedzieć
bliższych szczegółów o swojej agenturze.
- Uważasz
pan?... - odpowiedział chłodno tamten.
- Ja bo
widzę. Patrz pan, jej biust, ja to najlepiej lubię w kobiecie, a ona
ma biust frontowy, jak aksamit, ha, ha, ha.
- Z czego
się śmiejesz? - pytał ciekawie Moryc.
- Zrobiłem
pyszny witz - i powtarzał go Morycowi ze śmiechem.
Umilkli, bo
kurtyna się podniosła, wszystkie oczy utonęły w scenie,
tylko Zukerowa zza wachlarza patrzyła w Karola, który zdawał się
tego nie spostrzegać, co ją tak widocznie irytowało, że po
kilka razy składała wachlarz i uderzała nim w parapet jakby od
niechcenia.
Uśmiechał
się nieznacznie, rzucał na nią krótkie spojrzenia i patrzył
dalej z uwagą wielką na scenę, gdzie amatorzy i amatorki
parodiowali prawdziwych aktorów i sztukę.
Było to
bowiem przedstawienie na cel dobroczynny, złożone z dwóch komedyjek,
śpiewu solowego, gry na skrzypcach i fortepianie i żywych obrazów na
zakończenie.
W antrakcie
Borowiecki wstał, aby iść do loży Mullerów, zatrzymał
go Cohn.
- Panie
Borowiecki, ja chciałem z panem pomówić.
- Może po
teatrze, bo jak pan widzi, teraz nie mam czasu - szepnął i poszedł.
- On jest wielki
pan, teraz nie ma czasu.
- Ma rację,
tutaj wcale nie miejsce do interesów.
- Moryc,
tyś zgłupiał do reszty, co ty wygadujesz, dla interesów jest
wszędzie miejsce, tylko ten von Borowiecki to wielki książę
od Bucholca i Spółki, wielka osoba!
Borowiecki
tymczasem wszedł do loży Mullerów, stary wyszedł, aby mu
zrobić miejsce, bo już tam na czwartego siedział jakiś
niski, gruby Niemiec.
Przywitał
się z matką drzemiącą w głębi loży l z
córką, która podniosła się niemal na jego wejście.
- Storch.
- Borowiecki.
Skrzyżowały
się nazwiska i dłonie.
Karol
usiadł.
- Jak się
pani bawi? - zapytał, aby coś powiedzieć.
- Doskonale,
wybornie! - wykrzyknęła i jej o-krągła różowa twarz,
podobna do młodej rzodkiewki świeżo obmytej, rozbłysła
silniejszymi rumieńcami, co tym mocniej odbijały przy jasnozielonej
sukni.
Podniosła
chusteczkę do twarzy, aby przysłonić rumieńce, bo się
ich wstydziła.
Matka
zarzuciła jej na ramiona wspaniały koronkowy szal, bo przeciąg
od drzwi otwartych przewiewał po teatrze, i drzemała dalej.
- A pan? -
zapytała po chwili, podnosząc na niego niebieskie, zupełnie
porcelanowe oczy, o jasnych złotawych obrzeżach rzęs i w tej
chwili z rozchylonymi nieco, bladymi ustami dziecka, z twarzyczką
podniesioną podobną była do świeżo upieczonej
bułki.
- Powiem to
samo: wybornie, doskonale, albo:
doskonale,
wybornie.
- Dobrze
grają, prawda?
- Tak, po
amatorsku. Myślałem, że pani weźmie udział w
przedstawieniu.
- Ja bardzo
pragnęłam, ale kiedy mnie nikt nie zaprosił - mówiła
szczerze, z wielką przykrością.
- Projekt ten
istniał, ale nie miano odwagi, bano się odmowy, zresztą, do domu
państwa wstęp tak trudny jakby na dwór królewski.
- Ja, ja to samo
mówił pannie Mada - wtrącił Storch.
- To pan winien,
przecież pan bywa u nas, trzeba było mi powiedzieć.
- Nie
miałem czasu i zapomniałem - tłumaczył się prosto.
Zapanowało
milczenie.
Storch
odkasływał, nachylał się już, aby zacząć
rozmowę, ale cofał się widząc, że Borowiecki znudzonym
wzrokiem włóczy po teatrze, a Mada była jakaś pomieszana, bo
chciała dużo mówić, a teraz, gdy ter Borowiecki siedzi obok
niej, gdy loże ze specjalnie zainteresowaniem lornetują ich, nie wie,
co mówić, wreszcie zaczęła.
- Pan
będzie w naszej firmie?
- Niestety,
musiałem ojcu pani odmówić.
- A papa tak
liczył na pana.
- Ja sam bardzo
żałuję.
-
Myślałam, że we czwartek pan u nas będzie, bo mam
pewną prośbę.
-
Mogęż ją zaraz wysłuchać? Pochylił
głowę ku niej i spoglądał do loży Zukerów.
Lucy
wachlowała się gwałtownie i widocznie poza wachlarzem
kłóciła się z mężem, który raz po raz
obciągał kamizelkę na brzuchu i wyprostowywał się na
krześle.
Chciałam
prosić, aby mi pan wskazał niektóre polskie książki do
czytania. Mówiłam to już papie, ale powiedział mi, że
jestem głupia i powinnam się zająć domem i gospodarstwem.
- Ja, ja fater
tak powiedziała - szepnął znowu Storch cofając się
nieco w tył z krzesłem, bo go Borowiecki uderzył oczami.
- Dlaczego pani
chce tego, po co to pani? - zapytał dosyć twardo.
- A bo chcę
- odparła rezolutnie - chcę i proszę o informację.
- Brat musi
mieć przecież w tym nowym pałacyku i bibliotekę.
Zaśmiała
się bardzo serdecznie i bardzo cichutko.
- Co pani widzi
śmiesznego w moim przypuszczeniu?
- Ale, bo
Wilhelm tak nie lubi książek, że kiedyś pogniewał
się na mnie i gdy byłam z mamą w mieście, spalił mi
wszystkie moje książki.
- Ja, ja,
Wilhelm nie lubi książek, on jest dobry bursz. Borowiecki popatrzył zimno
na Storcha i rzekł:
- Dobrze,
przyślę pani jutro spis tytułów.
- A
jeślibym ja pragnęła mieć ten spis zaraz, natychmiast?
- To natychmiast
mogę kilka tytułów napisać, a resztę jutro.
- Pan jest dobry
chłopak - powiedziała wesoło, ale ujrzawszy, że usta mu
drgnęły uśmiechem ironii, rozczerwieniła się jak
piwonia.
Napisał na
bilecie wizytowym, opatrzonym w herby, pożegnał się i
wyszedł.
W korytarzu spotkał
się ze starym Szają Mendelsohnem, prawdziwym królem bawełnianym,
którego nazywano krótko - Szaja.
Był to
wysoki, chudy Żyd, o wielkiej białej, iście patriarchalnej
brodzie, ubrany w długi zwykły chałat, który mu się
tłukł po piętach.
Szaja zawsze
bywał tam, gdzie przypuszczał, iż będzie Bucholc, jego
największy współzawodnik w królestwie bawełnianym,
największy fabrykant łódzki i do tego osobisty nieprzyjaciel.
Zagrodził
drogę Borowieckiemu, który uchylając kapelusza chciał
przejść dalej.
Witam pana. Nie
ma dzisiaj Hermana, dlaczego? - zapytał ohydną polszczyzną.
- Nie wiem -
odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała
cała nieżydowska Łódź.
Żegnam pana
- rzucił sucho i pogardliwie Szaja. Borowiecki nic nie odpowiedział i
poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był
cały bukiet kobiet, pomiędzy nimi zastał Moryca i Horna.
W loży
było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.
- Nasza
mała ślicznie gra, prawda, panie Borowiecki?
- Tak, i bardzo
żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.
- My go
mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.
- Że
jest ciasno beze mnie i wesoło beze mnie, że panie mają już
asysitę - wychodzę.
-
Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej - prosiła go jedna z
kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowymi oczami.
- Weselej
to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością -
zawołał Moryc.
- To
wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca. - Żebym mógł
iść do loży Mullerów, to bym wy-szedł.
-
Mogę ci to ułatwić.
- Ja
wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca - zawołał
Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny,
siedzącej na froncie loży, pozostał.
- Wie pani,
panno Mario, ile się taksuje panna Muller? Pięćdziesiąt
tysięcy rubli rocznie!
Mocna panna! Ja bym się
puścił na ten interes - szepnął Moryc.
- Przysuń
się pan bliżej, to coś opowiem - szepnęła liliowa i
pochyliła nisko głowę, tak że jej ciemne, puszyste
włosy dotykały skroni nachylonego do niej Borowieckiego.
Zasłoniła się wachlarzem i szeptała mu długo do ucha.
- Nie
spiskujcie! - zawołała najstarsza w loży, zupełnie w stylu
barocco, piękna, czterdziestokilkoletnia kobieta, o cerze
olśniewającej, siwych zupełnie włosach nadzwyczaj obfitych,
czarnych oczach i brwiach i o majestatycznej, imponującej postaci, która
przewodniczyła całej loży.
- Pani Stefania
opowiadała mi ciekawe szczegóły o tej nowej baronowej.
- No, nie
powtórzyłaby tego przy wszystkich - szepnęła barokowa.
- Panna Mada
Muller raczy nas lornetować, o!
- Wygląda
dzisiaj jak młoda, tłuściutka, oskubana z piórek gęś,
okręcona w nać pietruszki.
- Pani Stefania
udaje dzisiaj złośliwą - szepnął Horn.
- Albo tamta,
Szajówna, cały magazyn jubilerski ma na sobie.
- Przecież
stać ją nawet na dwa sklepy jubilerskie - wtrącił Moryc,
wpakował binokle na nos i patrzył na dół w lożę
Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z
niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.
- Któraż
kulawa?
- Róża, ta
po lewej stronie, ruda.
- Wczoraj
była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i
poszła, ale miałam czas się Jej przyjrzeć, jest
zupełnie brzydka - mówiła pani Stefania.
- Ona jest
prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery
albo piętnaście aniołów - wykrzykiwał Moryc
przedrzeźniając starego Szaję.
- Do
widzenia paniom, chodź, Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.
-
Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? -
prosiła wszystkich liliowa patrząc na Borowieckiego.
-
Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.
- Czy
jesteś pan zamówiony do Mullerów? - szepnęła trochę
cierpko.
- Do
Grand-Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja
mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.
- To
załatw się pan z nim w teatrze, musi przecież być.
- On
przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani? Ukłonił się i
wyszedł, przeprowadzany dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.
Akt
dosyć dawno się już ciągnął, więc
przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie
słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.
Zdziwił
wszystkich fakt, ze w czasie sztuki wywołano z łoży Knolla,
zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży na wprost
Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik,
największy bankier łódzki.
Przynieśli
mu depeszę, z którą poleciał do Szai. Szczegóły te podawane
sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś
ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.
- Co
się stało? - zapytywano nie znajdując odpowiedzi na razie.
Kobiety
słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z
parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom
łódzkim.
Mendelsohn
siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami
brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być
pochłonięty przedstawieniem.
Knoll,
wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca.
także słuchał z uwagą.
Muller
istotnie musiał nie wiedzieć o niczym, bo śmiał się na
całe gardło z dowcipów mówionych na scenie, śmiał się
tak szczerze, że chwilami Mada szeptała cicho:
- Papo,
tak nie można.
-
Zapłaciłem, to się bawię - rzucał jej w odpowiedzi i
istotnie bawił się zupełnie.
Zuker
zniknął, w loży siedziała samotnie Lucy i znowu
patrzyła na Borowieckiego.
Mniejsi
potentaci i przedstawiciele takich firm, jak:
Ende-Griszpan,
Wolkman, Bauvecel, Fitze, Bibersztein, Pinczowski, Prusak, Stojowsky,
kręcili się na swoich miejscach coraz niespokojniej, szepty
przelatywały z końca w koniec teatru, co chwila ktoś się
wysuwał i nie powracał.
Oczy
badały naokoło, na ustach tkwiły zapytania, niepokój wszystkimi
owładał coraz silniejszy.
A nikt nie
umiał sobie wytłomaczyć dlaczego, chociaż wszyscy byli pewni,
że się coś stało ważnego.
Z wolna to
zdenerwowanie udzielało się tym nawet, którzy nie obawiali się
żadnych złych wieści.
Wszyscy
poczuli to drżenie łódzkiego gruntu, tak często w ostatnich
czasach nawiedzanego kataklizmem.
Tylko
góra, tanie miejsca, nic nie odczuwała, bawiła się
wciąż wybornie, wybuchała śmiechem, biła oklaski,
wołała brawo.
Śmiech
jakby falą buchał z drugiego piętra i rozpryskiwał się
kaskadą dźwięków na parter i na loże, na te wszystkie
głowy i dusze tak nagle zaniepokojone, na te miliony, rozparte na
aksamicie, ubrylantowane, pyszne swą władzą i
wielkością.
Ze
wszystkich lóż tylko loża znajomych Borowieckiego pań brała
udział w zabawie i bawiła się doskonale.
Potworzyły
się pewne rafy na tym ruchomym morzu, które siedziały spokojnie,
wpatrzone w scenę:
były
to rodziny przeważnie polskie, których nic nie mogło
zaniepokoić, bo nic nie miały do stracenia.
- To
bawełna - szepnął Leon do Borowieckiego. - Patrz pan, wełna
i inni siedzą prawie spokojnie. są tylko ciekawi. Ja się na tym
znam.
- Frumkin
w Białymstoku, Lichaczew w Rostowie, Ałpasow w Odessie - klapa! -
szepnął Mory c, który skądciś dowiedział się
tego.
Wszyscy
trzej byli to kupcy en gros, jedni z największych odbiorców łódzkich.
- Na ile
Łódź zaangażowana? - pytał Borowiecki. Moryc znowu
wyszedł i powrócił po kilku minutach, był znacznie bledszy, usta
miał skrzywione, oczy świeciły dziwnie; nie mógł ze
wzruszenia trafić z binoklami na nos.
- Jest jeszcze
jeden: Rogopuło w Odessie. Murowane firmy, same murowane!
- Wysoko
leżą?
- Łódź
traci ze dwa miliony! - szepnął bardzo poważnie i
usiłował włożyć binokle.
- Nie
może być - wykrzyknął prawie głośno Borowiecki
zrywając się z miejsca, aż publiczność siedząca
za nim zaczęła stukać i sykać, żeby nie
zasłaniał sceny sobą. - Kto ci powiedział?
- Landau,
a jak Laudau mówi, to Landau wie.
- Kto
traci?
- Wszyscy
po trochu, a Kessier, Bucholc, Muller - najwięcej.
- Ale
żeby ich nie podeprzeć, pozwolić na taką klapę.
-
Rogopuło uciekł, Lichaczew umarł, zapił się z
rozpaczy.
- A
Frumkin i Ałpasow?
- Nic nie
wiem, mówiłem tyle, co było w depeszy.
Już
teraz te wszystkie wieści rozlały się po teatrze, wszyscy
wiedzieli o klęsce.
Co chwila
widać było, jak ta wiadomość niby bomba wybucha w innej
stronie teatru.
Twarze
się podnosiły w górę, oczy błyskały, słowa
jakieś ostre dźwięczały w powietrzu, krzesła się
podnosiły z trzaskiem, wybiegali z pośpiechem do telegrafu i
telefonów.
Teatr
bardzo opustoszał.
Borowiecki
czuł się także zdenerwowanym tą wieścią, sam nic
nie tracił, ale tracili wszyscy naokoło niego.
- Wy nic
nie tracicie? - zapytał się Maksa Bauma, który znalazłszy
miejsce wolne, przysiadł się bliżej niego.
- My nie
mamy nic do stracenia prócz honoru, a przecież tym towarem w Łodzi
się nie operuje - odpowiedział drwiąco.
-
Ładnie Łódź trzeszczy.
- Nastanie
ciepły sezon.
- Tak,
tak. Straż ogniowa będzie mieć robotę.
- Zrobi
się cieplej, to prędzej wiosna będzie.
- Warto
by, węgle takie drogie.
- Pan
się śmieje zdrów, bo to pana nic nie kosztuje taka zabawa.
-
Bywało tak, bywało. Połowa skręci kark, a druga połowa
zarobi.
- Kto
najlepiej leży?
- Bucholc,
Kessier, Muller.
- Tym się
nigdy nic nie stanie, co im kto zrobi.
- Niech ich
wszystkich diabli wezmą, co mi to szkodzi, co ja na tym zarobię,
że oni mają albo nie mają.
Tak się
krzyżowały uwagi, zapytania, cyfry, spojrzenia prawie wesołe i
zadowolone z ruiny innych, przypuszczenia i drwiny.
- Meyer podobno
na całe sto tysięcy rubli zaangażowany?
- To mu dobrze
zrobi na brzuch, sprzeda konie, będzie chodził pieszo i zaraz
schudnie, nie będzie potrzebował już jeździć do
Marienbadu.
- Będą
tanio do sprzedania różne familijne brylanty.
- Wolkmana
może to dobić, on już szedł na pół pary.
- Możesz,
Robert, teraz poprosić o rękę jego córki, już cię nie
wyrzucą za drzwi.
- Niech jeszcze
poczeka.
Tak wrzał
parter, tłum.
Królowie
siedzieli spokojnie.
Szala nie
spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła pierwszy
zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą
i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który
oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na
Borowieckiego.
Karol zaraz w
pierwszym antrakcie zjawił się u niego.
-
Słyszałeś pan?
-
Słyszałem - i zaczął wyliczać firmy.
- Głupstwo.
- Głupstwo,
dwa miliony rubli na samą Łódź?
- Nie my
tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś
kilkanaście tysięcy.
- W teatrze
mówią, że z pół miliona.
- To Szaja
tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi Żyd.
- W
każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie. firmy
będą lecieć jak muchy.
- Niech
zdechną wszyscy, co to nam szkodzi - szeptał zimno i
przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym, i
gonił bezwiednie przymrużonymi oczyma za połyskiem brylantów
osadzonych w pierścionku lewej ręki.
- Ja do
pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan
wie, kto musi paść z powodu tego krachu?
- Na pewno
nie wymieniają nikogo prawie.
- Mniejsza
z tym, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie
wesoła niedziela.
-
Prawdziwe nieszczęście.
- Dla
naszej firmy nie, bo pomyśl pan, kto pada - bawełna. Kto pozostaje -
my, Szaja i paru innych. Ta parszywa, żydowska, tandetna konkurencja
zdechła w połowie albo zaraz zdechnie, struli się sami. Na
jakiś czas będzie nam luźniej. Będziemy robili parę
nowych gatunków, które oni robili, no i będziemy o tyle więcej
sprzedawali. Ale to jest bagatelka, kręcą karki, niech
kręcą; palą się, niech się palą; oszukują,
niech oszukują; my zawsze zostaniemy. To zresztą mało ważne
rzeczy, a są znacznie ważniejsze, zobaczysz pan niedługo,
że połowa fabryk bawełnianych stanie, niedługo,
niedługo.
Borowiecki
patrzył się na niego i słuchał z pewną
niecierpliwością, nie lubił Knolla i jego dumy szalonej,
płynącej z poczucia swoich milionów.
Był
największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie
dorobkiewiczów najwykształceńszym, dobrze wychowanym, przyjemnym w
obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym
pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie.
-
Przyjdź pan jutro do nas na obiad, proszę pana w ojca imieniu. A
teraz będzie pan łaskaw zobaczyć, która godzina, ja tego nie
mogę zrobić, aby me myślano, że mi się gdzie
śpieszy.
- Za kilka
minut jedenasta.
- O której
odchodzi kurierski do Warszawy?
-
Wpół do pierwszej.
- Mam
jeszcze czas. Muszę panu powiedzieć, dlaczego dla mnie te
wiadomości o bankructwach, o tym, że Łódź traci dwa miliony,
są mało ważne; przyszły bowiem wiadomości znacznie
ważniejsze... - urwał nagle. - Ja mówię do szlachcica?
- Zdaje mi
się, ale nie rozumiem związku...
- Zaraz pan
zrozumiesz. Pan jest naszym przyjacielem, my panu nigdy nie zapomnimy tego,
że pan | podniósł naszą drukarnię.
- Widzi pan,
przed godziną donieśli depeszą z Petersburga o bardzo
ważnej sprawie, o tym, że... że ja muszę tam jechać
zaraz, ale w zupełnej tajemnicy.
Dokończył
spiesznie i nie powiedział tego, co chciał powiedzieć,
powstrzymał go wzrok Borowieckiego, zimny i podejrzliwy, który go
przewiercał tak na wskroś, że Knoll poruszył się
niespokojnie, poprawił szpilkę w krawacie i popatrzył na
lożę naprzeciwko. - Ta Zukerowa to śliczna kobieta. - I ma
ładne brylanty. - Więc pan jutro przyjdzie do starego?
- Ależ z
pewnością.
- Ma on tam
jakiś specjalny interes. Pan już wychodzi, to poproszę o jedno,
może pan zechce powiedzieć mojemu stangretowi, żeby czekał
na mnie na Przejazd. No, do widzenia, za kilka dni będę. Więc
tajemnica, panie Borowiecki.
-
Najzupełniejsza.
Borowiecki
wyszedł z uczuciem zawodu. Czuł, że Knoll nie powiedział mu
wszystkiego.
- Co to za
wiadomość? po co on jedzie? dlaczego mi nie powiedział? -
myślał, ale na próżno gubił się w domysłach i
przypuszczeniach.
Nie czekał
zapadnięcia kurtyny i wyszedł, ale już z ulicy powrócił do
teatru i poszedł do loży Zukero-wej.
-
Myślałam, że pan o mnie zapomniał - powiedziała z
wyrzutem, utkwiwszy w nim swoje ogromne, cudne oczy.
- Czy to
możebne?
- Dla pana jest
wszystko możebnym.
- Potępia
mnie pani na wiarę przyjaciół i nieprzyjaciół.
- Co mnie to
obchodzi, widziałam tylko, że pan wyszedł.
- Ale
powróciłem, musiałem powrócić - szepnął ciszej.
- Do teatru,
zapomniał pan czego.
- Do pani.
- Tak?! -
szepnęła długo i oczy jej zamigotały blaskiem radości.
- Pan tak
do mnie nigdy nie mówił.
- Ale
dawno tego pragnąłem.
Ogarnęła
spojrzeniem całującym jego twarz, aż poczuł coś jakby
powiew ciepły na ustach.
- Pan
mówił o mnie tam w krzesłach z panem. Weltem, czułam to.
-
Mówiliśmy o pani brylantach.
- Prawda,
że tak pięknych żadna nie ma w Łodzi?
- Prócz
Knollowej i baronowej - powiedział złośliwie,
uśmiechając się.
- I o czym
jeszcze mówiliście?
- O pani
piękności!
- Pan ze mnie
żartuje.
- Nie mogę
żartować z tego, co kocham - powiedział przytłumionym
głosem, ujmując zwieszoną rękę, wyrwała mu
ją szybko i patrzyła rozszerzonymi oczami, oglądając
się dokoła, jakby te słowa powiedziano na sali.
- Żegnam
panią - mówił powstając, był zły na siebie, czuł,
że popełnił głupstwo, że jej to tak prosto bez przygotowań
wielkich powiedział, ale działała na niego narkotycznie.
- Wyjdziemy
razem, zaraz - powiedziała prędko, pozbierała szal, cukierki z
pudełkiem, wachlarz i wyszła.
Ubierała
się w milczeniu.
Borowiecki nie
wiedział, co mówić, patrzył tylko na nią, na jej oczy
zmieniające co chwila wyraz, na cudnie zarysowane ramiona, na usta, które
ustawicznie oblizywała, na wspaniałą, doskonale
rozwiniętą figurę.
Gdy
włożyła kapelusz podał jej rotundę. Pochyliła
się nieco w tył, aby ją wziąć na ramiona, i w tym
ruchu dotknęła włosami jego ust, odsunął się
nieco w tył, jakby sparzony, a ona nie znajdując oparcia,
u-padła mu plecami na piersi.
Pochwycił
ją szybko w ramiona i wpił się ustami w jej kark, który się
naprężył i skurczył pod pożerającym
pocałunkiem.
Krzyknęła
cicho i wparła się w niego całą siłą na mgnienie,
aż się zachwiał pod jej ciężarem.
Wyrwała mu
się szybko z objęć.
Była
bladą jak marmur, dyszała ciężko, a spod przymkniętych
powiek buchały płomienie.
- Odprowadzi
mnie pan do powozu - powiedziała nie patrząc na niego.
- Chociażby
na koniec świata.
- Zapnij mi pan
rękawiczki.
Zapinał,
ale nie mógł znaleźć ani dziurek, ani guziczków, tak jak nie
mógł znaleźć jej spojrzenia, bo nie patrzyła na niego;
oparła się jednym ramieniem o ścianę, odwróciła nieco
głowę i tak stała z ręką w jego ręku, z dziwnym
uśmiechem na ustach, które promieniowały karminem; czasem
wstrząsał nią dreszcz, wtedy silniej przycisnęła
się do ściany i jakiś cień jakby przerażenia
migotał po jej twarzy i taił się w kątach ust.
- Chodźmy -
szepnął skończywszy zapinanie. Doprowadził ją do
powozu, wsadził, a ujmując jej rękę i całując
gorąco, szepnął:
- Niech mi pani
przebaczy, błagam na wszystko.
Nic nie
odpowiedziała, tylko tak silnie pociągnęła go do
wnętrza, że wskoczył bez namysłu, zatrzaskując drzwi
za sobą.
Konie
ruszyły z kopyta.
Borowiecki
czuł się zdenerwowanym do najwyższego stopnia tym, co się
stało. Nie miał jeszcze czasu zdać sobie sprawy dokładnie,
nie umiał zresztą teraz, w tej chwili, myśleć,
wiedział tylko, że ona jest przy nim, siedziała
wciśnięta w kąt powozu, daleko od niego. Słyszał jej
nierówny, szybki oddech, a chwilami w świetle latarni ulicznych
błyskała mu jej twarz i oczy ogromne, wpatrzone w jakąś
próżnię.
Chciał
zapanować nad sobą, chciał już zastukać na stangreta,
szukał już bezwiednie antaby, aby drzwi otworzyć i wprost uciec,
ale nie miał sił już ani woli.
- Pani mi
przebaczy to, co się stało? - zaczął wol-no i szukał
jej rąk, schowała je głęboko pod rotundę.
Nie
odpowiedziała nic, obcisnęła się szczelnie w rotundę,
jakby chcąc zamknąć w sobie, przytrzymać tę
szaloną chęć rzucenia mu się w ramiona.
- Pani mi
przebaczy - powtórzył ciszej, przysuwając się do niej.
Drżał
cały, nie mógł więcej mówić i nie otrzymując
odpowiedzi szepnął bardzo cicho i bardzo głęboko:
- Lucy! Lucy!
Wstrząsnęła
się, puściła rotundę, która zsuwała się z jej
ramion i z jakimś głębokim, przejmującym o-krzykiem
rzuciła mu się na piersi.
- Kocham
cię, kocham! - szeptała obejmując go namiętnie.
Usta się
ich zbiegły w długim, śmiertelnie mocnym pocałunku.
- Kocham
cię, kocham - powtarzała z lubością ten dźwięk
słodki całując jego twarz z porywającą siłą.
Czuła
głód pocałunków, pieszczot i miłości tak dawno, więc
teraz, kiedy się już tak stało, nie myślała o niczym,
nie pamiętała na nic, tylko całowała.
- Nie, nie mów
teraz nic, nie mów. Chcę mówić sama, chcę wołać
wciąż. Kocham cię! Mogę to powtarzać wobec całego
świata, wszystko mi już jedno. Ja wiem, że cię inne
kochają, wiem, że masz narzeczoną, ale co mnie to obchodzi!
Kocham cię! Kocham nie dlatego, żebyś i ty mnie kochał,
żebym chciała przez to szczęścia, nie dlatego - ja cię
kocham, kocham i nic więcej. Potrzebowałam kochać, jak
każdy człowiek potrzebuje miłości. Pan jesteś dla mnie
wszystkim. Chcesz, uklęknę przed tobą i będę ci to
mówić tak długo, tak szczerze, aż uwierzysz i sam kochać
mnie zaczniesz. Już nie mogę udawać, już nie mogę
żyć bez ciebie i bez miłości. Kocham cię, mój jedyny,
mój panie.
Mówiła
bezładnie, prędko, nieprzytomnie. Okryła się w
rotundę, to znowu ją opuszczała, odsuwała się od
niego, to bez słów, promieniejąca, obejmowała go,
cisnęła się do niego, całowała.
Borowiecki
porwany tym szalonym wybuchem namiętności, oczarowany
miłością tak wielką i tak ognistą, głosem, co go
przenikał ogniem, i pocałunkami, które go onieprzytomniały
prawie, dał się unieść temperamentowi swojemu i szalał
jak i ona,
Oddawał jej
tak pocałunki, że mu chwilami zwisała na rękach jak martwa.
- Kocham
cię, Lucy, kocham! - powtarzał nie wiedząc sam, co mówi.
- Nie mów nic,
całuj mnie!
- Nie mów nic,
całuj mnie! - wołała w najwyższym uniesieniu.
Głos jej
rwał się i wybuchał burzą, to znowu łkał jakby
całą miłością Wschodu, jakby całą
ognistą pieśń nad pieśniami wyśpiewywał.
- Ja tak
marzyłam o tej chwili, tyle miesięcy pragnęłam cię,
tyle lat czekałam na to, tyle cierpiałam przez to. Całuj mnie!
mocniej... mocniej... mocniej... A! teraz umarłabym chętnie -
wykrzyknęła dziko.
Powóz
toczył się wolno po jednej ze strasznie błotnistych i nie
brukowanych ulic, gdzie nie było nawet latarń, tylko powozowe
światła rozkrążały złoty blask na ruchomą,
płynną, a głęboką warstwę błota,
rozpryskującą się aż na szyby.
Nikt nie
przechodził ani nie przejeżdżał tą ulicą,
obwiedzioną z obu stron wysokimi parkanami, spoza których wznosiły
się sterty drzewa budulcowego u-łożone w wielkie czworoboki albo
wystrzelał komin fabryczki jakiejś, których w tej stronie miasta
było dosyć.
Wielkie psy,
pilnujące składów, szczekały ponuro na powóz i słychać
było, jak się rzucały na bramy i drapały pazurami deski z
wściekłości, nie mogąc się wydobyć na ulicę.
Nie wiedzieli
nic i nic nie słyszeli, zatopieni w fali tej miłości nagłej
i oślepiającej, jaka ich porwała.
- Lucy!
- Pocałuj
mnie.
- Kochasz?
- Pocałuj
mnie.
Rwały
się im tylko takie słowa z piersi przepełnionych
pożerającym ogniem.
- Weź mnie,
Kari, weź mnie całą i na zawsze. Nie wiedzieli nawet, kiedy
stanęli na miejscu. Zajechali przed pałacyk Zukerów, stojący w
okolicy miejskiego lasku.
- Chodź do
mnie - szepnęła trzymając go silnie za rękę.
Bezwiednie, z
przyzwyczajenia, wsunął drugą rękę do kieszeni, gdzie
miał rewolwer.
- Niech August
zaczeka na pana - zawołała grzmiąco do stangreta.
- Chodź,
nie ma nikogo, on - mówiła z naciskiem - pojechał. Nikogo prócz
służby nie ma w domu.
Puściła
jego rękę, bo służba otwierała drzwi.
- Zapalić światło
w saloniku wschodnim. Podawać zaraz herbatę.
Rzuciła mu
się na szyję, skoro lokaj oddalił się, ucałowała
go namiętnie i popchnęła w jakiś korytarzyk wysłany
dywanem i wybity czerwono.
- Zaraz
przyjdę, kocham cię! - zawołała za nim i
zniknęła.
Rozebrał
się wolno, rewolwer przełożył do kieszeni surduta i
wszedł w jakieś drzwi, które się przed nim otworzyły, do
słabo oświetlonego saloniku.
Biały dywan
ze skór baranów, nadzwyczaj puszysty, tłumił zupełnie kroki.
- Ależ to
zupełnie romantyczna awantura! - szepnął padając na
jakiś zydel perski bez poręczy, inkrustowany w hebanie złotem i
srebrem, bo czuł się strasznie znużonym.
- Ciekawa
kobieta, ciekawa scena - myślał i zaczął się
rozglądać po pokoju.
Buduar był
urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym
najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze
wyrwać okrzyk zdziwienia.
Ściany
były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab,
po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów
czerwonofioletowych, nakładanych grubym haftem.
Przez
całą długość jednej ściany stała wielka i
szeroka sofa pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w
formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy.
U szczytu, pod
namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych
rozrzucała dziwnie omdlewające światło.
- Handełesy
- szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą,
zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie;
dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były
bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej
ilości.
Stosy poduszek
jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po
sofie i białym dywanie i odcinały się ostrymi plamami jakby farb
porozlewanych.
Zapach ambry i
violettes de Perse pomieszany z różami rozwłóczył się po
pokoju.
Na jednej ze
ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych,
ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy
saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że
w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała
złotymi ozdobami i rzędami rubinów, i bladych ametystów, jakimi
obrzeże jej było wysadzone.
W jednym rogu,
na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony
posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie
kontemplacyjnej.
W drugim rogu
stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana
przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg
azalij.
- Pociejów
milionerski - myślał znowu Boro-wiecki, który posiadał
nadzwyczaj wyrobiony smak artystyczny i poczucie piękna, rozwinięte
jeszcze do stopnia doskonałości specjalnymi studiami nad
harmonią barw.
- Jaśnie
pani prosi pana dyrektora - szepnął z ukłonem stary wygolony
lokaj odsłaniając ciężką portierę z
żółtego aksamitu, pokrytą malowanymi chryzantemami.
- A, Józef jest
tutaj? - zapytał Borowiecki idąc, bo znał go z innego domu.
-
Puściłem w licytację tamtych Żydów - szepnął
cicho, zginając się przed nim.
Karol
uśmiechnął się tylko i poszedł do jadalnego.
Lucy nie
było jeszcze.
Usłyszał
tylko przytłumiony murami krzykliwy jakiś głos z dalszych pokojów.
- Co to? -
zapytał bezwiednie Borowiecki nasłuchując.
- Jaśnie
pani rozmawia z pokojówką - objaśnia! Józef, ale z takim
zimno-pogardliwym wyrazem twarzy, że Borowiecki zwrócił na to
uwagę i o nic już nie pytał więcej.
Lokaj
wyszedł, a on rzucił po jadalni oczami: była umeblowana z
banalnym łódzkim przepychem; boazerie z dębu do połowy
ścian, kredensy w bretońskim stylu z ciemnego orzecha, z masą
sreber i porcelany na półkach, staroniemieckie dębowe i wspaniale
rzeźbione zydle dokoła olbrzymiego stołu, oświetlonego
żyrandolem w formie bukietu tulipanów, w którym jaśniała
elektryczność.
Część
jedna stołu była przygotowaną do herbaty.
Usiadł, bo
go zaczęło niecierpliwić oczekiwanie, i zobaczył, że
przy stole na ziemi leży jakiś papier, podniósł go, aby położyć,
i prawie machinalnie rzucił na niego okiem.
Był to
telegram, pisany kluczem firmy Bucholca, który się używał w
razach nadzwyczajnej ważności.
Borowiecki
znał ten klucz i zdziwił się niepomiernie.
- Co tu robi ten
telegram?
Odwrócił
blankiet, adres był: "Bucholc - Łódź". Więc
się już dalej nie krępował, tylko czytał:
"Dzisiaj
zapadło postanowienie na radzie. Cło od bawełny
amerykańskiej sprowadzanej na Hamburg i Triest - podniesiono do 25
kopiejek w złocie od puda. Wprowadzenie za dwa tygodnie. Taryfy kolejowe
przewóz bawełny od granic zachodnich do 20 kop. od puda i wiorsty.
Wykonanie za miesiąc. Za tydzień będzie ogłoszone."
Borowiecki
depeszę schował do kieszeni i zerwał się z krzesła,
poruszony nadzwyczaj.
- Straszna
wiadomość. Pół Łodzi padnie - szeptał, teraz
zrozumiał, że o tej wiadomości nic mu nie powiedział Knoll,
bał się mu zaufać. - Pojechał do Hamburga kupować
zapasy bawełny. Wykupi, co będzie mógł zdążyć, i
weźmie mniejszych fabrykantów za łeb. Co za interes, co za interes!
Teraz mieć pieniądze i jechać kupować. Aaa! -
myślał i wszystko w nim zaczęło kipieć jakąś
szaloną niecierpliwością, żądzą
niepowstrzymaną źrebienia na tej wypadkiem otrzymanej wieści
majątku. - Pieniędzy! Pieniędzy! - wołał w myśli,
zrywając się z krzesła. Oczy mu gorączkowo
świeciły, wszystko się w nim trzęsło ze wzruszenia
nadmiernego, pierwszym jego ruchem było uciekać stąd, do miasta,
znaleźć Moryca i ob-gadać ten interes, i byłby może
dał się porwać uniesieniu, ale weszła, a raczej wpadła
do jadalni Lucy i rzuciła mu się prosto na szyję.
-
Czekałeś, daruj mi, musiałam się przebrać
zupełnie.
Ucałowała
go i usiadła wskazując mu miejsce obok siebie bardzo spokojnym
ruchem, bo wszedł lokaj i nalewał herbatę.
Nie mogła
jednak usiedzieć spokojnie, co chwila wstawała do kredensów i
przynosiła całe masy najrozmaitszych przysmaków i stawiała przed
nim.
Miała na
sobie bladożółty jedwabny szlafrok z bardzo szerokimi rękawami,
obszytymi kremowymi koronkami, naszytymi rzędem turkusów,
ściągnięty w pasie złotym sznurem.
Olbrzymie
włosy zwinięte były na tyle głowy w wielki grecki
węzeł, przepięty brylantowymi grzebykami.
Ten sam
naszyjnik brylantowy, jaki miała w teatrze, skrzył się i teraz
na odsłoniętej szyi wszystkimi barwami tęczy. Wspaniale
ręce wysuwały się co chwila z rękawów aż po ramiona.
Była
szalenie pociągająca, ale Borowiecki nie odczuwał tego już
ani w połowie; odpowiadał prawie monosylabami, pił
śpiesznie herbatę, chciał wynieść się jak
najprędzej.
Wiadomość
ta paliła go jak ogień, Lucy drżała z niecierpliwości,
goniła wzrokiem nienawiści lokaja, który łaził jak senny i
nie mogąc rzucić się na szyję Karola, przycisnęła
mu z taką siłą rękę, że omal nie
krzyknął z bólu.
- Co panu jest?
- spytała spostrzegłszy jego pomieszanie.
- Jestem
szczęśliwy! - szepnął jej po francusku. Zaczęli
rozmawiać, ale rozmowa nie szła, rwała się co chwila jak
stare strzępy, gdy je kto chce silniej przytrzymać.
Jej
przeszkadzał lokaj, a jemu niecierpliwość i przymus, jaki sobie
zadawał, żeby tutaj siedzieć teraz, kiedy był panem takiej
wielkiej tajemnicy, w takiej chwili, gdy cło podnosiło się z 8
kopiejek do 25.
- Może
przejdziemy do buduaru - szepnęła cicho, gdy się herbata
skończyła,
I tak
patrzyła na niego rozbłysłymi cudownie o-czarni, takim dziwnym
blaskiem płonęły jej purpurowe usta, że Borowiecki, który
wstał na to, aby się z nią pożegnać, skłonił
głowę i poszedł za nią.
Nie mógł
się oprzeć jej urokowi.
Skoro się
tylko znaleźli sami, porwała go znowu swoim ogniem i
gwałtownością, ale na chwilę tylko, bo gdy ona
całowała go z uniesieniem nieodpowiedzialnym, padała przed nim
na kolana, obejmowała go, krzyczała słowa bez związku,
którymi wybuchała jej namiętność, i szalała porwana
własną siłą - on myślał o bawełnie,
myślał, gdzie może być Moryc, skąd wziąć
pieniędzy na zakup bawełny.
Oddawał
pocałunki i pieszczoty, rzucał jej chwilami słowa gorące
miłości, ale robił to prawie odruchowo, więcej
siłą nawyknienia do podobnych sytuacji niźli sercem, które
było w tej chwili zajęte zupełnie czyim innym.
A ona pomimo
rozszalenia odczuwała intuicją zmysłów ludzi bardzo
namiętnych, że coś stoi pomiędzy nimi - więc
potęgowała w sobie uczucie, jakby za siebie i za niego,
roztaczała całą potęgę czaru kobiety zakochanej,
kobiety-niewolnicy, która nawet kopnięcie swego pana i władcy
przyjmuje z okrzykiem szczęścia, i kobiety, dla której
szczęściem jest najwyższym zdobycie sobie kochanka przez
siłę, gwałtem, mocą swego temperamentu.
Wreszcie
zwyciężyła.
Borowiecki
zapomniał o fabryce, o bawełnie, o cłach, o świecie
całym, oddawał się tej miłości z całą zapamiętałością
ludzi na pozór zimnych i umiejących w drobnych okolicznościach
życia panować nad sobą zupełnie.
Poddawał
się huraganowi i z rozkoszą, pełną denerwującej
ciekawości, pozwolił mu się nieść.
- Kocham
cię - wołała co chwila.
- Kocham -
odpowiadał i czuł, że w tej chwili mówi pierwszy raz w
życiu szczerze zupełnie to słowo, najwięcej może ze
słownika ludzkiego kłamliwe i kłamane.
- Napisz mi to.
mój najdroższy, napisz - prosiła
z dziecinnym
uporem.
Wyjął
bilet wizytowy i całując co chwila jej cudne fiołkowe oczy i te
usta palące, napisał:
"Kocham
cię, Lucy!"
Wyrwała mu
bilet z rąk, przeczytała, ucałowała kilkakrotnie i
schowała za gors, ale wyjęła po chwili, aby znowu czytać i
całować na przemian bilet i jego.
Wreszcie
przypatrując się herbowi, zapytała:
- Co to
jest?
- Mój
herb.
- Co to
znaczy?
Wytłumaczył
jej, jak mógł, ale nic nie zrozumiała.
- Nic nie
rozumiem, zresztą, nic mnie to nie obchodzi.
- A co
cię obchodzi?
- Kocham
cię.
Zamknęła
mu usta pocałunkiem.
- Widzisz,
ja nic nie wiem, ja cię kocham, to mój rozum, po co mi więcej?
Siedzieli
tak długo w tej wielkiej ciszy nocy i buduaru, przez którego mury i obicia
nie przedzierał się najmniejszy szmer ze świata, zatopieni w
sobie, w miłości, otoczeni jakby obłokiem zachwytu nad
sobą; w tej obezwładniającej atmosferze, przesyconej zapachami,
odgłosem pocałunków, szeptem rozdrganych, palących słów,
szelestem jedwabiu, rubino-szmaragdowym światłem, co się
mżyło coraz słabiej, barwami przyćmionymi, które z
obić na ścianie, z mebli połyskiwały tajemniczo, drgały
w żywszym na chwilę świetle i jakby pełzały
wskroś pokoju, a potem rozlewały się i martwiały w zmroku
coraz gęstszym, w którym tylko świecił się jakoś
dziwnie Budda, a nad nim patrzyły z pawich piór oczy coraz smętniej i
coraz tajemniczej.
|