Restauracja, do
której przyjechał Borowiecki poszukując Moryca, znajdowała
się zaraz za synagogą, w głębi podwórza, obstawionego, niby
kamiennymi pudłami, czteropiętrowymi oficynami z trzech stron, bo
czwartą zakończał mały ogródek, odgrodzony zielonymi
sztachetkami i przyparty do tyłów olbrzymich, nagich czerwonych murów
jakiejś fabryki.
Mała
oficynka parterowa stała w głębi pod samym murem i buchała
oświetlonymi oknami i wrzaskliwą, podobną do ryczenia osłów
wrzawą.
- Oho, jest
cała banda - pomyślał wchodząc do długiej niskiej
sali, tak zaciemnionej dymami cygar, że w pierwszej chwili w tym sinawym
obłoku, popstrzonym złotymi kulami gazowych świateł, nie
odróżnił nikogo.
Kilkadziesiąt
osób tłoczyło się dookoła długiego stołu,
krzyczało, gadało głośno, śmiało się i
śpiewało, co połączone z brzękiem talerzy i
przenikliwym szczękiem tłuczonego szkła tworzyło taką
splątaną, zgiełkliwą wrzawę, że ściany
się trzęsły i nic usłyszeć nie było można.
Naraz
przycichło nieco i jakiś ochrypnięty, pijany głos
zaintonował z drugiego końca stołu:
Agato! Ty
interes feiny masz – Agato! Agato! Ja całuję ciebie w twarz - Agato!
Agato! To mi za to piwa dasz - Agato!
- Agato! -
ryczał tłum wszystkimi możliwymi i niemożliwymi
głosami, które tak pokryły głos Bum-Buma, który był tej
piosnki przedziwnie głupiej kompozytorem i solistą, że na
próżno krzyczał dalsze zwrotki, nikt go nie słuchał, bo
wszyscy wyli:
- Agato! Agato!
- Bum-Bum, la,
la, la! Agato! Tra, la, la, la! Agato! Cip, cip, cip, Agato!
Tak ten
śpiew podniecał, że zaczęli do taktu bić laskami w
stół, kufle leciały na ściany lub rozpryskiwały się o
piec, niektórym i to nie wystarczało, bo krzesłami bili o ziemię
i jak zapamiętali, oślepli, z zamkniętymi oczami śpiewali:
- Agato! Agato!
- Panowie, na
miłość boską, bo mi sprowadzicie tymi krzykami policję
- zaczął błagać wystraszony gospodarz.
- Pan
potrzebujesz być cicho, my płacim! Panienko, proszę jedno piwo!
- Hej,
Bum-Bum, zaśpiewaj no pan - krzyczano do Buma, który poprawiał binokle
obu rękami i stał w drugim pokoju przed bufetem.
- Kwicz,
Bum-Bum, ja i tak nie słyszę - szeptał jeden półsennie,
leżąc na stole, który cały był pokryty butelkami wina i
koniaków, maszynkami od kawy,
kamionkami
od porteru, kuflami i szkłem potłuczonym.
- Agato!
Agato! - wrzeszczał półgłosem jakiś
kantorowicz,
senny, z przymkniętymi oczami, pijany, bił laską w stół.
- No,
bawią się echt po łódzku - szepnął Karol szukając
oczami Moryca.
- Dyrektor!
Panowie, jest i firma Bucholc Herman i Spółka! Jesteśmy zatem w
komplecie. Panienko, kółko koniaków! - krzyczał jakiś wysoki i
gruby Niemiec łamaną polszczyzną.
Zatoczył
się szerokim gestem dookoła, chciał jeszcze coś mówić,
ale nogi mu się zwinęły i upadł na kanapę
stojącą za nim.
-
Ależ to, widzę, cała banda wesoła.
-
Cały nasz komplet burszów.
- My tak
zawsze, jak pić, to solidarnie, jak co robić - zdechł pies.
- O tak,
solidarnie, jak mówi ten, no, jakże się nazywa, no, ten, co to
mówił: "Hej, ramię do ramienia, wspólnymi
łańcuchy!"
- Opaszmy
brzuchy albo inną galanterię - wtrącił ktoś z boku.
- Cicho
pan. Włóczęgom, psom i ludziom od Szai - wstęp wzbroniony!
Zapisz pan to, panie redaktorze - wołał któryś zwracając
się do wysokiego, chudego blondyna, melancholijnie siedzącego na
środku pokoju, który błądził dużymi, jakby
pożyczonymi oczami po ścianach pokrytych oleodrukami.
- Moryc,
mam do ciebie bardzo pilny interes - szepnął Karol przysiadając
się do Welta i do Leona Cohna, bo obaj pili tylko ze sobą.
-
Pieniędzy chcesz, masz pugilares - szepnął nadstawiając kieszeń
spodnią surduta - albo zaczekaj, chodźmy do bufetu. U diabła,
jestem pijany - mruknął, na próżno usiłując się
trzymać prosto.
-
Może dyrektor usiądzie. Napijem się, a! wódeczka jest, koniaczek
jest, a!
-
Każcie mi dać jeść, bo głodnym jak wilk.
Kelnerka
przyniosła gorących serdelków, bo już nic więcej nie
było w bufecie.
Borowiecki
zaczął jeść nie zważając na towarzystwo
całe, które porozdzielane na grupy piło i gadało.
Była
to sama prawie młodzież łódzka, typowa młodzież z
kantorów i składów, z małą domieszką techników fabrycznych
i specjalistów innych zajęć.
Bum-Bum,
pomimo że był zupełnie pijanym, chodził po sali, w
pięść się trzaskał, binokle poprawiał, pił
ze wszystkimi, a chwilami podchodził do młodego chłopaka, który
wciśnięty w głęboki fotel, obwiązany serwetką
spał, i krzyczał mu do ucha:
- Kuzyn, nie
śpij!
- Zeit ist Geld!
Czyje conto? - odpowiadał nie otwierając oczu, stukał
automatycznie kuflem w stół i spał dalej.
- Kobieta! Daj
pan pokój, to kein geszeft być kobietą, to szkoda czasu - wołał
ze śmiechem znany powszechnie w Łodzi Feluś Fiszbin.
- Ja jestem
człowiek, panie, najautentyczniejszy człowiek - krzyczano przy drugim
rogu,
- Pan się
nie chwal! Pan jesteś gruba symulacja człowieka - drwił
Feluś.
- Panie Fiszbin,
pan może jesteś Fiszbin, ale pański interes nie jest nawet
słoma.
- Panie
Weinberg, pan jesteś... no, już pan wiesz j my wiemy, co pan
jesteś, ha, ha, ha.
- Bum-Bum,
zaśpiewaj majufes, bo się Żydy kłócą.
- Konig, ty
jesteś mój przyjaciel, ale ja ze smutkiem widzę, żeś ty
coraz głupszy. Tobie już w brzuch głowa wlazła. Ja się
o ciebie bardzo boję. Panowie, on się tak pasie, że jemu
niedługo własna skóra nie wystarczy, on się w nią nie
zmieści, ho, ho.
Śmiech
gruchnął ogólny, ale Konig nie odezwał się, popijał
piwo i wpatrywał się w światła nieprzytomnymi oczami,
siedział bez surduta, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
- Wróćmy,
doktorze, do kobiet - zaczął Feluś do sąsiada, który z
opuszczoną na piersi brodą siedział i wykręcał
ustawicznie i niezmordowanie wąsiki blond i co chwila nerwowym ruchem
otrzepywał klapy surduta i wpychał w rękawy dosyć brudne
mankiety.
- Dobrze, to
jest ważna kwestia, choćby z punktu socjalno-psychologicznego.
- To jest
żadna kwestia. Znasz pan chociażby jedną porządną
kobietę?
- Panie
Feliksie, pan jesteś pijany, co pan wygadujesz! Ja panu tutaj w Łodzi
pokażę setki najlepszych, najzacniejszych, najrozumniejszych kobiet -
krzyczał wyrwany z apatii, podskakując na krześle i z
błyskawiczną szybkością otrzepując sobie klapy.
- To pewno
pańskie pacjentki, pan je powinieneś chwalić.
- Z punktu
socjalno-psychologicznego biorąc, to, co pan mówisz, jest...
- Z
każdego boku jest to prawda, jest to cztery razy prawda. Pan mi
dowiedź, że jest inaczej.
-
Mówię przecież panu.
- To jest
gadanie, tylko gadanie, mnie potrzeba faktów! Ja jestem człowiek realny,
panie Wysocki, ja jestem pozytywista. Panienko, maszynka kawy, chartrezy!
- Dobrze,
dobrze! Zaraz panu dam fakty: Borowska, Amzelowa, Bibrychowa, bo co?
- Ha, ha, ha,
wyliczaj pan więcej, to dla mnie śliczny kawałek zabawy.
- Pan się
nie śmiej, to są porządne kobiety - krzyczał zaperzony.
- Skąd to
pan wiesz, miałeś je pan w komis? - rzucił cynicznie Feluś.
- Nie
wymieniłem jeszcze najpierwszych, takich, jak Zukerowa i Wolkmanowa.
- To się
nie liczy. Jedną mąż trzyma w zamknięciu, a druga nie ma
czasu wyjrzeć na świat, bo ma na trzy lata czworo dzieci.
-
Keszterowa to co, to perkal? a Grosglikowa to wata? Cóż pan na to powie?
- Ja nie
powiem nic.
- A
widzisz pan - wołał doktor rozpromieniony, podkręcając
wąsiki.
- Ja
jestem człowiek realny i dlatego nie powiem nic, bo co tu brać w
rachubę kobiety brzydkie, to jest taki brzydki towar, żeby go w komis
nie wziął nawet Leon Cohn, a on wszystko bierze.
- Ja je
biorę w rachubę i stawiam w pierwszym rzędzie. One mają
oprócz zwykłej, organicznej uczciwości, jeszcze etykę.
-
Etykę, co to jest za towar? Kto w tym robi? - wołał
nanosząc się od śmiechu.
-
Feluś, powiedziałeś witz na sto procent - krzyknął
przez stół Leon Cohn klaszcząc w dłonie. Doktor nie odezwał
się, pił gorącą kawę, którą mu Feluś
nalał, podkręcał wąsiki, strzepywał klapy,
wpychał mankiety i zwrócił się do sąsiada obok, który
wciąż
pił, milczał i co chwila przecierał czerwonym fularem okulary.
- Mecenas
masz to samo zdanie o kobietach co i pan Feliks?
- Pni, to jest...
uwasz pan dobrodziej... jak by to wyłuszczyć... hm- machnął
ręką, napił się piwa, zapalił ciągle
gasnącego papierosa i przypatrywał się płonącej
zapałce.
- Pytam
się, co mecenas myślisz o kobietach? - szturmował doktor i
nastawiać zaczynał twarz do nowej walki o cześć kobiet.
-
Uważa pan dobrodziej, ja nic nie myślę, ja piję piwo -
machnął pogardliwie ręką i umoczył całą
twarz w kuflu, jaki postawiła przed nim kelnerka.
Pił
długo, a potem palcami wyciskał białą pianę
z
wąsów rzadkich, które mu niby rudawą strzechą wisiały nad
ustami,
- Pan mi
pokaż uczciwą kobietę, ja jej poślę Jedwab od Szmidt i
Fitze, kapelusz od Madame Gustawe i mały papierek na który z banków z
podpisem Grosglilka, to panu później opowiem o niej ciekawe rzeczy -
zaczął się znowu śmiać.
- Pan to
gadaj na Batutach, tam może panu uwierzą i będą cenili
pańskie zdanie, ale my trochę pana znamy, panie Feliksie.
- Co tu
redaktor swoją szpulkę wstawia?
- Bo pan
blagujesz, aż się krochmal sypie - odpowiedział ktoś za
nazwanego redaktora, który zirytowany wyniósł się do bufetu.
- Kuzyn,
nie śpij - krzyknął Bum.
- Zeit ist
Geid! Czyje conto? - szepnął stukając kuflem w stół i
chciał go podnieść do ust, ale nie doniósł, ręka mu
opadła, piwo z kuflem poleciało na ziemię, nie wiedział o
tym, tylko się bokiem przekręcił w fotelu, serwetą
przysłonił twarz i spał,
- Co osoba
chce? Niech ładna osoba powie? - szeptał Leon Cohn usiłując
pocałować wydzierającą mu się kelnerkę.
.- Niech
mi pan da spokój, niech mnie pan puści - i szarpnęła się
energicznie.
- Co osoba
się rzuca, ja płacę, to ja się rzucę, ja jestem Cohn,
Leon Cohn!
- Co mi
tam pańskie nazwisko, niech mnie pan puści - zawołała
gwałtownie.
- Niech
osoba idzie do diabła! Szmelc! - rzucił pogardliwie za
odchodzącą i zaczął ściągać porozpinany surdut
i kamizelkę.
- Moryc!
Masz już dosyć pijaństwa, chodźmy do domu, jest ważny
interes - szeptał Karol w najwyższym zniecierpliwieniu, bo Moryc
pijany, z twarzą w dłoniach, siedział nieprzytomny i na
wszystko, co słyszał, odpowiadał w kółko:
- Ja
jestem Moryc Welt, Piotrkowska 75, pierwsze piętro. Idź pan do
diabła!
- Panie
Cohn, ja miałem do pana mały interes - szepnął Borowiecki.
- Ile pan
potrzebuje?
Mlasnął
językiem, trzasnął w palce i już wyciągnął
pugilares.
- Pan
się prędko orientuje - uśmiechnął się Borowiecki.
- Ja jestem Leon
Cohn! Ile?
- Jutro powie
panu Moryc, ja chciałem się tylko zapewnić. Dziękuję
panu.
- Cała moja
kasa, cały mój kredyt na pańskie rozporządzenie.
- Bardzo
dziękuję. Termin nie dłuższy jak trzymiesięczny.
- Kto mówi o
terminie? Pomiędzy przyjaciółmi taka bagatelka co stoi?...
- Daj mi sodowej
- mruknął Moryc.
- Gdy mu
przyniósł, pił wprost z syfonu,
- Schube,
powiedz prawdę, ile cię kosztuje ta twoja Józia? - szeptano za
Karolem. - Drogi towar, jeśli chcesz kupić teraz.
- Poczekam do
licytacji, poczekam. Ale powiedz
co cię to
kosztuje, bo w Łodzi mówią, że z tysiąc rubli
miesięcznie.
- Może
tysiąc, może pięć, nie wiem.
- Nie
płacisz?
-
Płacę, grubo płacę - wekslami. Mieszkanie
zapłaciłem wekslem, meble wekslem, modniarkę wekslem, wszystko
wekslem. Skąd ja mogę wiedzieć, co mnie to razem kosztuje,
będę wiedział dopiero, jak się położę, ile
zechcą wziąć za sto. Teraz nic nie wiem.
- Wiesz, to jest
genialne!
- Słyszysz
pan, panie Cohn, co mówią za nami?
-
Słyszę, słyszę. To jest grube łajdactwo, ale
mądre, a, a, jakie mądre!
- Chcesz,
żebym jechał do domu? - pytał Moryc.
- I to
natychmiast, bardzo pilny interes.
- Nasz
interes?
- Nasz,
niesłychanie ważna rzecz, niesłychanie.
- Jak
interes, to ja jestem prawie trzeźwy. Chodźmy.
Karol
wyszedł prowadząc pod ramię Moryca, który się chwiał
na nogach i nie mógł utrzymać równowagi, a za nimi przez otwarte
drzwi buchnął potok śpiewów i krzyków i rozlał się po
cichym, ciemnym podwórzu, i zginął w przestrzeniach, w nocy.
Świt
się już robił nad Łodzią, bo czarne kominy
zaczęły majaczyć coraz jaśniejszymi barwami, dachy
błyszczały w świetle tych bladych zórz, co niby róż
najdelikatniejszy,
zmieszany z perłami, roztrząsały swą
światłość nad ziemią.
Mróz
pościnał błoto, pokrył miejscami kałuże warstwą
lodu i pobielił mostki nad rynsztokami, i okrył bujną
osędzieliną drzewa.
Dzień
zapowiadał się pogodny.
Moryc
wdychał całą piersią to chłodne, zimne powietrze i
przychodził coraz bardziej do siebie.
- Wiesz,
nie pamiętam nigdy, abym się tak upił.
Nie mogę
sobie darować, szumi mi w głowie jak w samowarze.
-
Zrobię ci herbaty z cytryną, wytrzeźwiejesz, przygotowywani ci
taką niespodziankę, że zechcesz się upić z
radości po raz drugi.
- No,
ciekaw jestem, co to może być.
I zaraz po
przyjeździe, nie budząc już Mateusza, który spał,
klęcząc przed kominem z głową na blasze, Karol nalał
wody do samowara i zapalił pod nim gaz.
Moryc
się trzeźwił bardzo radykalnie, bo zlał głowę
zimną wodą, umył się i wypiwszy kilka szklanek herbaty
poczuł się zupełnie przytomnym.
- No,
jestem już fertig. Do diabła, zimno mi obrzydliwie.
- Maks! -
wołał tymczasem Karol trzęsąc z całej siły Bauma,
ale Maks nie odezwał się i obciskał silniej surdut na
głowę.
- Na nic
wszystko, śpi jak zabity. Tak mi zresztą pilno, że nie
będę czekał.
-
Przeczytaj, Moryc, uważnie depeszę, tylko nie oglądaj adresu -
zastrzegł, podając telegram.
- Ba,
kiedy nic nie rozumiem - cyfrowana!
- Prawda.
Zaraz ci przeczytam.
I
czytał mu wolno, bardzo dobitnie, podkreślając cyfry l daty.
Moryc
wytrzeźwiał zupełnie, na pierwsze słowa zerwał
się on z krzesła i pochłaniał oczami, całym sobą,
treść tego telegramu. Gdy Karol skończył i podniósł
tryumfujący wzrok na niego, Moryc stał nieruchomy, zapatrzony w ten
interes, po kilka razy wciskał binokle na nos, które mu zupełnie nie
chciały się utrzymać, uśmiechał się tak
słodko jak do ukochanej, szarpał nerwowo swoją piękną
brodę, wreszcie rzekł uroczyście.
- Wiesz,
Karol, my mamy już przyszłość, my mamy grube
pieniądze. Ten telegram wart jest sto tysięcy rubli, no,
pięćdziesiąt co najmniej. My się możemy na tej
uroczystości pocałować! Co to za interes, co to za interes! - I
posuwał się do Borowieckiego chcąc go istotnie w tym radosnym
podnieceniu ucałować serdecznie.
- Daj
spokój, Moryc. Nam potrzeba teraz gotówki nie pocałunków.
- Prawda,
masz rację, trzeba teraz pieniędzy i pieniędzy.
- Czym
więcej kupimy, tym więcej zarobimy.
- Co
się to w Łodzi będzie dziać. Aj! aj! Jeśli o tym wie
Szaja albo Bucholc, jeśli zdąży wykupić, to wszyscy dopiero
będą śpiewać. Skądżeś to wyrwał!
- Moryc,
to moja tajemnica, to moja nagroda. - Uśmiechnął się do
siebie, bo przyszła mu na myśl Lucy.
- Twoja
tajemnica to twój kapitał. Mnie jednak dziwi jedno.
- Co
takiego?
- Ja
się tego, Karol, nie spodziewałem po tobie. Mówię zupełnie
szczerze. Nie spodziewałem się, żebyś
był
zdolny mieć taki interes w ręku i chciał się dzielić z
nami.
- Toś
mnie nie znał.
- Wiesz,
że po tym fakcie jeszcze cię mniej znam. - I patrzył na niego
tak, jakby podejrzewał jaką zasadzkę, bo nie mógł
pojąć, jak można chcieć się dobrowolnie dzielić
zyskami.
- Jestem A
r y j c z y k, a ty jesteś Semita, w tym leży wytłumaczenie.
- Ja go
nie widzę, nie rozumiem, co chcesz powiedzieć przez to.
- Tylko
to, że ja chcę zrobić pieniądze, ale dla mnie świat
się nie kończy na milionach nawet, a ty widzisz cały swój cel
życia w zrobieniu pieniędzy. Kochasz pieniądze dla
pieniędzy i zdobywasz je bezwzględnością, nie
oglądając się na środki.
- Bo
każdy jest dobry, który pomaga.
- To
właśnie jest semicką filozofią.
- Z
czymże ja się potrzebuję liczyć. Właśnie taka
filozofia nie jest ani aryjska, ani semicką, jest filozofia kupiecka.
- No,
mniejsza. Pomówimy o tym kiedy indziej obszerniej. Dlatego dzielę się
z wami, że jesteście
moimi
wspólnikami i dawnymi przyjaciółmi. Zresztą, tak mi każe ambicja
nawet, zrobić przysługę przyjaciołom.
_ Droga
ambicja.
- Liczysz?
- Bo
wszystko się oblicza.
-
Ileż liczysz naszą dawną zażyłość?
- Karol,
ty się nie śmiej, ale ja ci powiem, iż twoją
przyjaźń mógłbym obliczyć na ruble, bo ja przez nią,
przez to, że razem mieszkamy, mam więcej kredytu o jakie
dwadzieścia tysięcy rubli. Mówię ci szczerze.
Borowiecki
śmiał się serdecznie, zadowolony głęboko ze słów
Moryca.
- To co ja
robię, zrobiłbyś i ty, zrobiłby i Baum.
- Ja
się boję, Karol, ja się bardzo boję, że Maks jest
mądry człowiek, że on jest kupiec... Ale co ja, to
zrobiłbym z całą przyjemnością.
Zaczął
gładzić brodę i nasadzać binokle, żeby pokryć
wyraz ócz i ust, które mówiły zupełnie co innego.
- Ty
jesteś szlachcic, ty jesteś naprawdę von Borowiecki.
- Maks!
Wstawaj; śpiochu! - krzyczał do ucha Baumowi.
- Nie
budź mnie! - ryczał wściekły, wymachując nogami.
- Nie wierzgaj,
tylko wstawaj, bo jest pilny interes.
- Karol,
po co go budzisz - szepnął cicho Moryc.
- We
trzech przecież musimy się naradzić...
- Dlaczego
nie mamy zrobić tego interesu we dwóch?
- Bo
zrobimy go we trzech - powiedział zimno Borowiecki.
- Czy ja
mówię inaczej! Moglibyśmy tylko ułożyć bez niego, a
jak wstanie, jak się wyśpi, to mu się powie! My w Łodzi
stanowimy brylantową spółkę.
I biegał
po pokoju coraz prędzej. Opowiadał o przyszłych zarobkach,
rzucał cyfry, siadał na chwilę przy stole, brał w obie
ręce szklankę z herbatą i pił; był tak zdenerwowanym,
że binokle wciąż mu wpadały do szklanki; klął,
wycierał je o poły surduta i znowu biegał, albo pochylał
się nad stołem i na ceracie kreślił kolumny cyfr, które
zmazywał natychmiast poślinionym palcem.
Tymczasem
Baum wstał, wysapał się, wyklął w kil. ku
językach, wypił olbrzymią ilość herbaty, zjadł
wszystkie resztki z kolacji, jakie jeszcze były na ta. lerzach,
zapalił krótką angielską fajeczkę i przygładzając
swoją małą łysinkę, jaką miał nad
czołem, mruknął:
- Czego chcecie?
Gadać prędko, bo mi się chce spać.
- Nie pójdziesz
spać, jeno się dowiesz.
- Nie pyskuj.
Karol
przeczytał mu telegram.
Moryc
wyłożył plan, który był bardzo prosty: mieć
pieniądze, dużo pieniędzy, jechać natychmiast do Hamburga,
kupić co się da surowej bawełny i sprowadzić ją do
Łodzi, zanim prawo o podwyższonym cle i taryfie zacznie
obowiązywać. A potem sprzedawać, ma się rozumieć, z
jak największym zyskiem.
Baum
myślał długo, zapisywał coś w notesie, fajkę
wypalił, wytrząsnął popiół na spodek,
przeciągnął swoje olbrzymie kości i rzekł:
- Zapiszcie mnie
na dziesięć tysięcy rubli, więcej nie mogę. Dobranoc!
Podniósł się
z krzesła, aby iść z powrotem spać.
-
Zaczekajże! Musimy się przecież porozumieć, Wyśpisz
się jeszcze.
- Niech was
diabli wezmą z tymi porozumiewaniami się. Ach, te Polaki! W Rydze
przez całe trzy lata mało co spałem, bo wszyscy się
całe noce u mnie porozumiewali... i w Łodzi to samo.
Usiadł
niechętnie i zaczął nabijać fajkę.
- Moryc, ile
dajesz?
- Tak samo
dziesięć tysięcy. Nie wydobędę na razie więcej.
-
Więc i ja tak samo.
- Zyski i straty
będą równe.
- Ale który z
nas pojedzie? - zapytał Baum. - Może jechać Moryc tylko, bo on
się zna dobrze i to jego specjalność.
- Dobrze,
pojadę. Co dacie gotówki zaraz? - Ja mam piętnaście rubli,
mogę dołożyć mój pierścień brylantowy, zastawisz
go u ciotki, da ci więcej niż mnie - mówił ironicznie Maks.
- Mam wszystkiego
przy sobie, zaraz... 400 rubli, mogę dać 300 zaraz.
- Kto twoje
weksle będzie żyrował, Baum?
- Dam
gotówkę.
- Ja jeśli
na czas nie wyrwę gotówki, to dam weksle z dobrym żyrem.
Zaległa
cisza. Maks położy! głowę na stole i patrzył na
Moryca, który szybko coś pisał i obliczał. Karol chodził
wolno po pokoju i wąchał dla orzeźwienia jakieś perfumy w
kosztownym flakoniku.
Dzień
był już wielki i przez okna pozasłaniane gipiurowymi
zasłonami wlewał białe, ostre światło poranku i
mącił blask lampy i świec płonących w wielkich.
brązowych kandelabrach.
Cisza ogromna,
cisza Łodzi w niedzielę, rozlewała się po mieście i
przenikała do wnętrza mieszkania. Jakiś daleki turkot
dorożki huczał niby grzmot po stwardniałym błocie i w
pustej, jakby wymarłej ulicy.
Karol otworzył
lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza, i
wyjrzał na ulicę.
Szron
pokrywał bruk i dachy i skrzył się jak brylanty w
słońcu, co wstało gdzieś daleko za Łodzią, za
fabrykami, których kominy, niby las gęsty i ponury, rozciągały
się wprost okien i odcinały swoje potężne, surowe profile
na tle zloto-błękitnego nieba.
- A jak się
ten interes nie uda - szepnął cofając się z okna.
- Ano, to
stracimy, psiakrew, i nic więcej - mruknął Maks obojętnie.
-
Możemy stracić trzy razy, bo kapitał, zarobek, a może i
fabrykę.
- Nie
może tak być - wykrzyknął Maks bijąc ze
złością w stół. - Fabrykę musimy mieć. Ja
już z ojcem nie wytrzymam dłużej, a zresztą, czy mój fater
długo pociągnie? Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zjedzą go
zięciowie, dogryzie go Zuker, on przecież zaczął już
nas jeść, bo naśladuje nasze kapy na łóżka i nasze
kołdry kolorowe i sprzedaje o 50% taniej; on nas żywcem zjada. A ja nie urodziłem
się na parobka w cudzym interesie. Mam już trzydzieści lat,
potrzebuję zacząć na siebie!
- I ja
mówię, .nie może być. Fabrykę, tak czy owak, mieć
musimy. Ja także dłużej nie wytrzymam u Bucholca.
- Boicie
się? - szepnął Moryc.
- To naturalna
obawa, gdy się może stracić wszystko.
- Ty, Karol, nie
możesz zginąć w żadnym razie;
ty ze swoją
uznaną specjalnością, ze swoim nazwiskiem, ze swoim von, ze
swoją twarzą, zawsze możesz dostać milion, chociażby z
Mullerówną w dodatku.
- Nie gadaj, mam
narzeczoną, którą kocham.
- Co to
przeszkadza, można mieć dwie naraz narzeczone i w obu się
kochać, a ożenić się z trzecią, która będzie
miała pieniądze.
Karol się
nie odezwał, bo mu się przypomniała panna Mada i jej naiwny
szczebiot; chodził po pokoju, a Maks usiadł na stole, ćmił
fajkę i bujał długimi nogami i nadstawiał twarz na
pocałunek słońca, co się przedarło wskroś okien
domu naprzeciwko i kładło długą złotą smugę,
pełną drgającego pyłu, na jego twarz rozespaną i na
czarną głowę Moryca, siedzącego z drugiej strony
stołu.
- Jeśli
się boicie ryzyka, to ja wam dam radę, a raczej powiem, że
istotnie to jest ryzyko. A jeżeli o tym interesie wie cała
bawełna łódzka? Jeżeli ja ich w Hamburgu zastanę
wszystkich! A jeżeli przez wielkie i gwałtowne zapotrzebowanie
bawełna pójdzie w górę za bardzo! A w Łodzi nie będziemy
mieli komu jej sprzedać, to co?
- przerobimy
ją w swojej fabryce i zarobimy jeszcze więcej - szepnął
Maks nadstawiając pod działanie słońca ucho jedno i
część głowy. - Ale jest wyjście. Zarobicie
również i bez ryzyka. - W jaki sposób? - zapytał Karol przystając.
- Odstąpcie
mi cały ten interes. Ja wam dam po pięć, no, po dziesięć
tysięcy odstępnego, niech stracę, i to gotówką, bares geld,
za parę godzin.
-
Świnia - mruknął Maks.
- Daj
pokój, Maks, on to robi z przyjaźni.
- A
właśnie, że z przyjaźni, bo jak ja stracę, wy i tak
możecie mieć fabrykę, a gdy zarobicie, również wam to nie
przeszkodzi.
- Nie
traćmy czasu na próżne gadaniny, trzeba iść spać.
Kupujemy razem na wspólne ryzyko, a ty, Moryc, jedziesz dzisiaj do Hamburga,
- Niech da
pokrycie. Kupi za nasze pieniądze, a potem powie, że kupił dla
siebie, jego stać na to!
- To nasza
przyjaźń i moje słowo jest pies, co ty gadasz, Maks -
wykrzyknął oburzony.
- Twoje
słowo złoto, twoja przyjaźń to dobry weksel, ale
ewikcję daj, to handel.
-
Załatwimy to w ten sposób, że Moryc będzie kupować i
wysyłać zaraz pospiesznymi frachtami, na nachname. My wykupimy.
- A gdzie
moja pewność, że mnie nie wyeliminujecie ze spółki, co?
-
Świnia - zawołał głęboko dotknięty Maks,
uderzając pięścią w stół.
- Cicho,
Maks, on ma rację. Zrobimy zaraz piśmienną umowę,
którą się później dla uważnienia urzędowego
przeciągnie przez regenta.
Napisali
zaraz upunktowaną wielokrotnie umowę, rodzaj aktu spółki,
zawierającej się pomiędzy nimi trzema, na prowadzenie handlu
surową bawełną.
Było
w niej wszystko przewidziane.
- No, teraz
stoimy na gruncie realnym. Ile mi wyznaczacie za zajęcie się tym
interesem?
- Teraz
zwykłe komisowe za kupno, a później po, rozumiemy się.
- Zaliczcie mi z
góry, co możecie. Ja wam rachu-nek dokładny przedstawię strat,
jakie poniosę przez czas pobytu w Hamburgu, strat na agenturze swojej,
której przez ten czas nie będę mógł prowadzić.
- Świnia -
powiedział po raz trzeci Maks i wykręcił drugą stronę
twarzy na słońce.
- Maks, tyś
mi powiedział trzy razy świnia, ja ci tylko raz odpowiem: głupi!
Ty pamiętaj, że my mamy prowadzić nie romans, nie
małżeństwo, tylko interes. Sam okpiłbyś Pana Boga,
żeby się tylko dało, a mnie mówisz świnia, kiedy ja
chcę tylko tego, co mi się należy prawnie. No, niech Karol
powie.
- Idź do
diabła, stergnij.
- No, zgoda, nie
kłóćcie się ciągle. Jedziesz kurierem w nocy?
- Tak.
- Tylko, moi
drodzy, pamiętajcie, ani dziś, ani później nikt nie ma
wiedzieć, skąd wzięliśmy tę wiadomość o
bawełnie.
- Alboż my
wiemy, co?
- Taka tajemnica
w trzech nie jest już tajemnicą.
- Idźcie
spać. Karol, tylko mnie już nie budź. Moryc, choć
pocałuję cię na drogę, bo cię nie zobaczę przed
wyjazdem, wstanę dopiero jutro. No, bądź zdrów, chłopie, a
nie okpij nas - mówił żartobliwie, całując się z
Morycem serdecznie, bo pomimo ciągłych kłótni i
wymyślań lubili się bardzo ze sobą -
- Ciebie kto by
oszukał! - mruczał Moryc jakby z żalem.
- Ty jesteś
dobry chłop, Moryc, ale czuć cię na milę szachrajem.
*
* *
Było
już po dwunastej, gdy Karol się obudził.
Słońce
świeciło prosto w okna i zalewało blaskami cały pokój
umeblowany z najwyszukańszym wykwintem.
Mateusz, umyty,
wystrojony po niedzielnemu, wsunął się na palcach.
- Jest co? -
zapytał Karol, bo często w nocy Bucholc przysyłał
różne rozporządzenia.
- Z fabryki nie
ma nic, są tylko ludzie z Kurowa, z listem. Czekają od rana.
- Niech zaczekają,
przynieś list, a im daj herbaty, Wytrzeźwiałeś już?
- Jestem
już na glanc, proszę pana dyrektora.
-
Opatrzyłeś sobie już twarz, jak widzę. Mateusz
spuścił oczy i zaczął przestępywać z nogi na
nogę.
- Raz jeszcze
się upijesz, to możesz więcej nie pokazywać się.
- Już tak
nie będzie.
Uderzył
się w piersi, aż się rozległo.
- Nie boli
cię głowa?
- Nie, ale mnie
krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy
pozwoli, a to już jak pies służyć będę za to.
- Na cóż
mam ci pozwolić? - pytał ciekawie, ubierając się.
- Żebym ja
mógł trochę porachować żebra tym Szwabom, co mnie tak
uszlachciły.
- Takiś to
mściwy?
- Nie, nie
mściwym, ale sponiewierania, ale swo-jej utoczonej krwi katolickiej - nie
daruję.
- A rób. co ci
się podoba, byle ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.
- Już ja im
dam taki bejcz, co go im nikt nie spie-rze - szepnął mściwie i
aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu
zalała serce.
Sine plamy i
siniaki zrobiły mu się pąsowe od wruszenia.
Karol ubrał
się i poszedł budzić przyjaciół.
Nie było
już nikogo.
- Mateusz,
panowie dawno wyszli?
- Pan Baum
wstał o dziewiątej, telefonował o konie do domu i jak
przyszły, zaraz pojechał.
- No, no, cuda
się dzieją.
- A pan Moryc
wyszedł o jedenastej. Kazał mi
walizkę
podróżną naszykować i zanieść na kurier nocny.
- Zawołaj
tych ludzi. Coś mi jest, ale co? - myślał rozcierając sobie
skronie, bo głowa mu ciężyła, czuł się niezdrów.
Wstrząsał
nim jakiś dreszcz zdenerwowania. Nie chciało mu się
siedzieć, a czuł wstręt do poruszenia się z miejsca.
Wypadki
dzisiejszej nocy: teatr, loże, Lucy, knajpa, telegram, Moryc i Baum,
przewijały mu się przez mózg w poszarpanych mgławicach i
przechodziły pozostawiając po sobie nudę i znużenie.
Zapatrzył
się na wysmukły, kryształowy wazonik, pokryty bardzo
pięknym rysunkiem złotym: złote lilie francuskie na tle mocnej
purpury kryształu, którym przeświecało słońce i
kładło krwawopomarańczowy cień na jedwabne, kremowe okrycie
stołu.
- Ładna
kombinacja - myślał, ale nie chciało mu się dalej
patrzeć.
- Niech
będzie pochwalony. Odwrócił się do wchodzących.
- A, to wy
z Kurowa. Macie list od panienki? Wyciągnął rękę i
zauważył, że mu pożółkła.
- Jest
pismo. Daj, matka, wielmożnemu panu - powiedział poważnie
chłop w białej kapocie wyszywanej na szwach czarnymi tasiemkami, w
portkach w poprzeczne czerwone, białe i zielone pasy, w kamizelce
granatowej z mosiężnymi guziczkami, koszulę miał
zawiązaną na czerwoną wstążeczkę;
stanął przy drzwiach wyprostowany, baranicę zawiesił na
własnych pięściach przyciśniętych do piersi i
patrzał niebieskimi, surowymi oczami w Borowieckiego, od czasu do czasu
odrzucając ruchem głowy grzywę płowych, niby konopie
wymiądlone włosów, co mu wciąż opadały na twarz
starannie wygoloną.
Kobieta
list wydobyła z dziesięciu co najmniej obwiązań i
podejmując Karola za nogi, podała.
Przeleciał
szybko oczami list i pytał:
- Wy się
nazywacie Socha?
- Tak, rychtyk
Socha, rzeknij no, matka - szepnął. szturchnąwszy łokciem
żonę.
- Juści
prawda, Socha on jest, a ja jego żona i przyśliśwa prosić
wielmożnego pana niziniera o robotę na fabryce, o... -
zatrzymała się chwilę, spoglądając na męża.
-
Juścić o robotę, rzeknij no, matka, od początku.
-
Właśnie pisze mi tu ojciec i panienka o waszym
nieszczęściu. Spaliliście się, co?
-
Juścić że spalili, opowiedzże, jak było, matka.
- A to było
tak, wielmożny panie, powiem rzetelnie jak na spowiedzi. Mieliśwa
chałupę zaraz za dworem, pierwszą ode wsi. Grontu to mój
kupił ino dwie morgi i prętów dwadzieścia i pięć, co
nam starszy pan, niby ociec wielmożnego pana niziniera, sprzedał, a
za cośmy zapłacili całe trzysta złotych. Używić
by się z tego nie używił. Kartofle były swoje, krowę
się uchowało, świniak zawżdy galanty kwicał w chlewie,
kuń był, bo stary mój jeździł na furmanki do miasteczka i
woził różnych ludzi do kolei albo i Żydów, na ten przykład,
za rubla, jak się dało. A mnie to paninka cięgiem
wołała do dworu na posługi, a to do prania, a to do robienia
płótna, a to kiej się krowa ocielić miała. Święta
panienka, a to naszego Walka to tak wyuczała, co chłopak zna i
drukowane, i pisane, a na złotym untarzyku to cytać poredzi z
kużdej strony, mistranture tyż zna galancie, bo do mszy
świętej księdzu Szymonowi sługuje. A chłopak ma dopiro
na dziesiąty rok - zatrzymała się. aby wytrzeć nos w
fartuch i obetrzeć załzawione rozczuleniem oczy.
- Prawda, mój
syn Wałek ma na dziesiąty rok, mów, matka, dokumentnie -
szepnął poważnie chłop.
- Juści na
dziesiąty, albo od Zielnej, albo na samą Siewną.
- Mówcie
prędzej, bo, widzicie, ja się mam czasu - prosił Borowieoki, który
chociaż się nudził podczas tego bezładnego opowiadania i
mało słyszał, siedział cierpliwie, bo wiedział,
że chłopi lubią się przede wszystkim wygadać i
wyżalić po ludzku, a robił to głównie dlatego, że
pochodzili z Kurowa.
- Rzeknij,
matka, co ostało, bo wielmożnemu panu spieszno.
- To z
łaski Boski i z łaski panienki i bez to, co stary miał kunia i
zarabiał, i bez to, co się czasem przedało, a to prosiaka
jakiego, a to gąskę, a to czasem jaką kapkę mleka albo i
półkwartek masła i jajków, tośwa się miały niezgorzy.
Cała wieś nam zazdrościła, że to my pierwsze były
przy dworze, że to nas panienka uważała, że to w izbie i
obrazy święte były pikne, we złotych ramach, że to i odzienie
zawżdy było jak się patrzy, żeśwa się to nie
bijały, bo panienka cięgiem mówiła, że to grzych i obraza
boska największa; że to mój u księdza Szymona często
był i woził go do kolei, to bez to pomstowały na nas. A już
najgorsza to była ta Pietrkowa, co to siedzi ino bez miedzę.
Kłótnica taka, że ją i ksiądz Szymon już nieraz z ambony
napominał. Nic nie pomogło, cięgiem tylko bij zabij na mnie. A
taka niepoczciwa, co szczekała po cały wsi. że to ze dworu
wynoszę kaszę, że mój kradnie siano z dworskich stogów.
Widzieliście wy, ludzie! Ażeby nam tak kulasy poupadły, jak jej
ozór ten przeklęty odleci za szczekanie, jeśliwa co wzięły.
Ale żeby to ino to!
- Cóż ona
więcej zrobiła, mówcie - szepnął prawie z rozpaczą, bo
kobieta gadała coraz szczegółowiej, ośmielona jego
życzliwym wzrokiem.
- A to bez
nią myśwa się spaliły. Bo było tak, że
zawżdy, jak to po somsiedzku się przytrafia, gąsiaki moje,
już takie w knotach, co bym nijak nie mogła sprzedać po
pięćdziesiąt kopiejek, przeszły na jej po- j le, ale nie
było i pacierza, ino co dziobami chwyciły chila tyla trawkę, a
ta suka zapowietrzona poszczuła je. Ażebyś Boga przy skonaniu
nie oglądała, ażebyś! Zaraz mi zdechnęło
pięcioro tych gąsków, bo je tak pies pogryz. Com się
wypłakała, to jaże trudno wypowiedzieć. Stary
przyjechał, ja mu mówię, a on mi
rzekł:
"Inszej rady ni ma na taką, ino sprać tak, coby gnaty
poczuła."
- Prawda,
rzekłem tak, mów dalej, matka.
-
Sprałam ją rzetelnie, zdarłam za te kudły, co ma kiej
czarownica, utytłałam w gnojówce, skopałam kiej sukę. A to
mi potem wieprzaka przetrąciła. Poszliśwa na sądy. Niech ta
sprawiedliwość sądzi, kto winowaty - wykrzyknęła
rozkrzyżowując ręce.
- A
kiedyż was spaliła?
- Ja nie
mówię, co ona, ino że bez nią, bo jakieśmy siedzieli w
sądzie, przylata woźny i pedo:
"Chałupa
się wam, Sochowa, pali!" Jezus Maria, jakby mi kto łysty
poprzetrącał, ruszyć się z miejsca nie mogłam.
- No,
dosyć, rozumiem. A teraz chcecie znaleźć robotę w fabryce?
- Juści
tak, wielmożny panie. Bośwa zeszły na dziady, bo się
spaliło wszyćko: i chałupa, i obora, i całki lewentarz,
nic, ino teraz iść po proszonym.
Zaczęła
płakać spazmatycznie, a chłop stał wciąż
poważnie, zapatrzony w Borowieckiego, odgarniając jednakim ruchem
głowy grzywę, co mu co chwila spadała na oczy i twarz.
- Znacie tu kogo
w Łodzi?
- Są tutak
ludzie z naszych stron, jest Antek Michałów, jest, powiedz dokumentnie,
matka.
- Juści,
że są, ino nie włada, kaj ich szukać.
-
Przyjdźcie do mnie, Socha, we wtorek o pierwszej godzinie. Robotę wam
znajdę. Mateusz - krzyknął na lokaja - poszukaj im mieszkania i
zaopiekuj się nimi.
Mateusz
krzywił się niechętnie i pogardliwie patrzył na nich.
- No,
idzicie z Bogiem, a we wtorek przyjdźcie.
-
Przyjdziewa, mów no, matka. Ale kobieta schyliła się do nóg Karolowi
i obejmując je prosiła:
- A tom po
tej ostatniej kurze, co się nie spaliła, uzbierała mendel
jajków, to niechta wielmożnemu panu będą na zdrowie, bo ze
szczyrego serca dajem - i położyła mu u nóg węzełek.
- Prawda,
niechta będą na zdrowie - i pochylił się także do nóg.
- No,
dobrze, dziękuję wam, przyjdźcie we wtorek. - Zostawił ich
i poszedł do drugiego pokoju.
- Co za
kopalniani ludzie! przeżytki - mruczał chodząc poruszony nieco,
siadł i czytał list od narzeczonej.
"Mój
drogi panie Karolu!
Dziękuję
serdecznie za list ostatni, sprawił on dziadkowi wielką
przyjemność, a mnie wprost rozrzewnił i porwał. Jaki pan
dobry! przez umyślnego aż przysyłać kwiaty."
Uśmiechnął
się drwiąco, bo kwiaty owe dostał od kochanki w takiej
ilości, że nie wiedział, co z nimi zrobić, więc
posłał je narzeczonej.
"Jakie
to śliczne te róże! chyba nie łódzkie? a może mój drogi pan
sprowadzał umyślnie z Nizzy, jak to kiedyś? To by mnie, bardzo
ciesząc, bardzo smuciło jednak, bo nie mam czym również
pięknym się odwdzięczyć. Wie pan, te kwiaty są dzisiaj
jeszcze, po dwóch tygodniach, prawie nie zmienione - to zadziwiające.
Wprawdzie pielęgnuję je bardzo, bo nie ma Usteczka, któremu bym nie
powiedziała, dotykając każdego ustami: "Kocham."
Ale... dziadek się ze mnie śmieje i powiedział, że napisze
o tym do pana, więc ja się już sama przyznaję, a pan
się o to przecież nie pogniewa, prawda?..."
- Anka
moja droga - szepnął porwany uczuciem i rozjaśnionymi oczami
czytał dalej:
"Z
pieniędzmi już załatwione, są w Banku Handlowym do
pańskiego rozporządzenia, bo kazałam je zapisać na pana
nazwisko, na nasze nazwisko..."
-
Złota dziewczyna!
"Kiedyż
będzie ta fabryka? Ja tak niecierpliwie czekam, bo takam ciekawa
zobaczyć ją i mojego drogiego pana jako fabrykanta! A dziadek
zrobił sobie nawet świstawkę i nią budzi nas i zwołuje
na śniadania i obiady.
Wczoraj
był u nas pan Adam Stawski, pamięta go pan? bo podobno byliście
panowie razem w gimnazjum? Opowiadał bardzo ciekawe i wesołe
szczegóły z waszego życia. Od niego dopiero dowiedziałem
się że mój kochany pan Karol to był taki łobuz i takie
miał powodzenie u kobiet jeszcze w gimnazjum. Ale dziadek przeczy temu
stanowczo i mówi, że pan Adam łgarz zawołany. Komu pan każe
wierzyć?
Pan Adam
stracił wszystko, bo majątek sprzedało mu Towarzystwo, ma
wkrótce jechać do Łodzi, będzie i u pana."
- Jeszcze
jeden niedołęga! - szepnął niechętnie. "Ma
jakiś projekt wielkiego wynalazku i obiecuje sobie, że na nim w
Łodzi zrobi majątek."
- Idiota!
nie pierwszy i nie ostatni.
"Trzeba
mi kończyć, bo mi się tak oczy kleją i dziadek ciągle
woła, żebym poszła spać. Dobranoc, mój królu złoty,
dobranoc! Napiszę jutro obszerniej. Dobranoc.
Anka"
W
przypisku było jeszcze gorące polecenie oddawców listu.
-
Pieniądze są, to dobrze, to bardzo dobrze, dwadzieścia
tysięcy rubli. Złota dziewczyna. Bez namysłu oddaje swój posag.
Przeczytał
raz jeszcze list i schował go do biurka.
-
Złota, dobra, poświęcająca się dziewczyna, ale...
Dlaczego jest to "ale"! U diabła! - uderzył nogą w
dywan i zaczął bezmyślnie przerzucać stosy papierów na
stole.
- Tak,
dobra, może najlepsza z tych, jakie znam, ale, ale, co mnie ona
obchodzi?... Czy ja ją kocham?
Czy ja
ją kiedy kochałem? Postawmy kwestię szczerze - myślał
przypominając sobie dokładnie.
- Konie pana
Bucholca po pana dyrektora - meldował Mateusz.
Wsiadł
do powozu i pojechał do Bucholca.
Bucholc
mieszkał na samym końcu miasta, za fabrykami swoimi. W dużym
parku, graniczącym jedną stroną z murami fabryk, które nad nim
panowały, stał jednopiętrowy dom nazywany pałacem,
zbudowany w tym łódzko-berlińsko-renesansowym stylu, z wieżami
baniastymi po rogach, z szeregiem facjat ozdobnych, z tarasem na dachu,
obwiedzionym żelazną balustradą.
Grupa
wielkich, smutnych brzóz bieliła się w gazonie głównym przed
podjazdem pałacowym. Ścieżki były wysypane miałem
węglowym i biegły niby pasy czarnej croisy wpośród
poobwiązywanych słomą róż i drzewek południowych, co
niby szyldwachy wyciągniętą i załamującą się
pod prostym kątem linią obiegały wielki czworoboczny trawnik, na
którego rogach stały cztery posągi, okręcone na zimę w
kawały barchanowych podkładek, zrudziałych na deszczach i
mrozach.
W jednym
końcu parku, pod czerwonymi murami fabryki, przez niskie krzewy i drzewa
błyszczały w słońcu okna oranżerii.
Park
był smutny i niedbale utrzymywany.
Lokaj w
czarnej liberii otworzył przed Borowiec-kim wielkie drzwi do przedpokoju,
wyłożonego dywanem i obwieszonego fotografiami fabryk, grupami
robotników i mapami majątków ziemskich, jakie posiadał Bucholc.
Czworo
drzwi prowadziło w głąb domu, a wąskie żelazne schody
na piętro.
Wielka,
żelazna latarnia w stylu gotyckim, wisząca u sufitu, rozrzucała
łagodne światło, co kolorowy-mi, jakby wypłowiałymi
plamami mżyło na ciemnym dywanie i drzewem wyłożonych
ścianach.
- Gdzie
pan prezes?
- Na
górze, w swoim gabinecie.
Lokaj
szedł naprzód i uchylał portier, otwierał drzwi, a Borowiecki
szedł wolno przez wspaniałe pokoje. bardzo poważnie i
ciężko umeblowane, zaciemnione prawie zupełnie storami
opuszczonymi. Cisza go otaczała zupełnie, bo odgłos kroków
tłumiły dywany.
Uroczysta,
zimna powaga panowała w mieszkaniu;
meble
stały w pokrowcach ciemnych, zwierciadła, wielkie żyrandole, kandelabry,
obrazy nawet na ścianach pokryte były zasłonami i
tonęły w zmroku, w którym tylko błyszczały brązowe
ozdoby majolikowych pieców i złocenia stiukowych sufitów.
- Herr von
Borowiecki! - meldował poważnie lokaj w jednym z pokojów, gdzie pod
oknem, w głębokim fotelu, z pończochą w ręku,
siedziała Bucholcowa.
- Gut
morgen, Herr Borowiecki - odezwała się pierwsza, wyjęła
drut i wyciągnęła do niego rękę jakimś
automatycznym ruchem.
- Gut
morgen, Madam - pocałował ją w rękę i poszedł
dalej.
Kundel!
Kundel! - zakrzyczala za nim papuga, uczepiona nogami u parapetu.
Bucholcowa
pogłaskała ją, uśmiechnęła się
przy-aźnie do bandy wróbli, co pod oknami na drzewach się biły,
popatrzyła w świat pełen słońca i znowu robiła
pończochę.
Bucholca
znalazł Borowiecki w narożnym gabinecie.
Siedział
przed wielkim piecem z zielonych gdańskich kafli cudownie ornamentowanych,
w którym palił się ogień, grzebał w nim ustawicznie swoim
nieodstępnym kijem.
-
Dzień dobry! Kundel, krzesło dla pana - zawołał silnym
głosem na lokaja, który stał przy drzwiach, gotowy na najmniejsze
skinienie. Karol usiadł tuż obok niego, plecami do ściany.
Bucholc podniósł swoje jastrzębie, czerwone oczy i dosyć
długo świdrował twarz jego.
- Chory
jestem - szepnął wskazując na nogi pookręcane w
białą flanelę i leżące na taburecie, wprost ognia,
niby dwa wały materiału surowego.
-
Ciągle to samo? reumatyzm?
- Tak. tak
- szeptał i jakiś bolesny skurcz skrzywił mu
szarożółtawą, okrągłą twarz.
- Szkoda,
że pan prezes nie wyjechał na zimę do San Remo lub gdziekolwiek
na południe.
- Co to
pomoże, a ucieszyłbym tylko Szaję i tych wszystkich, co by
chcieli, abym zdechł jak najprędzej. Kundel, popraw -
krzyknął na lokaja wskazując na nogę swoją,
zsuwającą się z taburetu. - Ostrożnie! ostrożnie! -
krzyknął.
-
Myślę, że tych, co by chcieli pańskiej śmierci, jest
bardzo mało, a może i nie ma ich zupełnie w Łodzi, jestem
nawet pewny, że ich nie ma.
- Co mi
pan gadasz, wszyscy chcą, abym umarł, wszyscy - i dlatego
właśnie na złość będę jeszcze żył
długo, pan myślisz, że nie mam zazdrosnych, co?
- Kto by ich nie
miał.
- Ile by
dał Szaja za moją śmierć, jak pan myślisz?
- Przypuszczam
tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była
możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele| pomimo swojego
skąpstwa.
- Pan
myślisz? - szepnął i oczy mu strzeliły płomieniem
nienawiści.
- Cała
Łódź wie o tym.
- Jeszcze i
wtedy kogo by oszukał, bo zapłaciłby fałszywymi
pieniędzmi albo wekslami bez wartości. Kundel... - opuścił
głowę na piersi, na stary watowany szlafrok z łatami na
łokciach, i zapatrzył się w ogień.
Borowiecki,
zaprawiony już dobrze w tej serwili-stycznej subordynacji wobec
milionerów, nie śmiał nic mówić, czekał cierpliwie, aż
on pierwszy zacznie.
Rozglądał
się po ścianach, wybitych bardzo ciemnym wiśniowym adamaszkiem
jedwabnym, obwiedzionym szeroką złotą lamperią. Kilka
ordynarnych oleodruków niemieckich wisiało na ścianach. Olbrzymie
mahoniowe biurko stało w rogu pomiędzy dwoma oknami,
przysłoniętymi ekranami z kolorowych szkieł. Linoleum,
naśladujące posadzkę, pokrywało podłogę gabinetu
i było nader mocno powydeptywane.
- Słucham
pana - mruknął szorstko.
- Mówiliśmy
o Szai.
- Dajmy spokój
temu. Kundel niech tutaj przyjdzie Hamer. Co to, za pięć minut mam
brać pigułki, a tego błazna nie ma jeszcze. Pan znasz wczorajsze
nowiny?
- Słyszałem,
pan Knoll mówił mi w teatrze.
- Pan bywasz w
teatrze?
Oczy mu
zaświeciły urągliwą złośliwością.
- Nie rozumiem
nawet, pytania pana prezesa.
- Prawda,
że pan Polak, prawda, że pan von - zaczął się
krzywić jakby do śmiechu.
- Przecież
i pan prezes bywa w teatrze.
- Ja jestem
Bucholc, panie von Borowiecki. Ja mogę bywać wszędzie, gdzie mi
się podoba - podniósł głowę i dumnie,
miażdżąco patrzył.
- Winne są
teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem
dla wszystkich mających za co kupić sobie miejsce - szepnął
Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.
- Nie
słucham pańskie gadanie - stuknął ze złością
kijem w głownie, że aż się iskry posypały na pokój.
- Daruje pan
prezes, że go pożegnam - mówił Borowiecki podnosząc
się z krzesła, zirytowany ostatnimi słowami.
- Siedź
pan, zaraz będzie obiad. Tu się nic ma o co obrażać,
zresztą pan wiesz, jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym
Polakiem. Knoll mówił panu o wszystkim?
- O bankructwach
ostatnich.
- Tak, tak...
Wyjechał za pilnym interesem i właśnie proszę pana o
zastąpienie go na cały czas nie. obecności. Murray zastąpi
pana w drukarni.
- Dobrze, a co
do Murraya, to bardzo zdolny człowiek.
- I głupi.
Siadajże pan. Ja lubię Polaków, ale z wami wcale gadać nie
można, zaraz się byle słówkiem obrazi, i bądź zdrów.
Langsam, panie Borowiecki, langsam, pan nie zapominaj, że jesteś moim
człowiekiem.
- Pan prezes za
często mi przypomina, abym o tym chociaż na chwilę
zapomnieć mógł.
- Uważasz
pan to za niepotrzebne? - pytał patrząc na niego z uśmiechem
dobrotliwym.
- Jak komu i jak
gdzie.
- Ja bym panu
dał konie, tylko niech pan nimi powozi bez bata i bez cugli.
- Porównanie
jako porównanie nie jest złe, tylko nie bardzo można je
zastosować do nas wszystkich, pracujących u pana.
- Ja go nie stosuję
do pana ani do pańskich niektórych. uważasz pan, mówię
niektórych kolegów, tylko do tej czarnej roboczej masy...
- I ta robocza
masa to ludzie.
- Bydło,
bydło - wykrzyknął bijąc kijem w taboret z całych
sił. - Pan się tak nie patrz na mnie, ja tak mówić mogę, bo
ja ich wszystkich żywię.
- Tak, ale oni
pracują dosyć dobrze na to żywienie, zarabiają.
- U mnie
zarabiają, ja im daję zarobek, oni mnie powinni całować po
nogach, bo jakbym im nie dal roboty, to co?
- To by sobie
znaleźli gdzie indziej - szepnął, bo złość nim
miotać poczynała.
- Zdechliby z
głodu, panie Borowiecki, jak psy. Borowiecki nic już się nie
odzywał, był zirytowany tą pychą głupią Bucholca,
który przecież pomiędzy łódzkimi fabrykantami był unikatem
z wielkiego rozumu i wykształcenia, a tak prostej kwestii nie
rozumiał.
- Panie
prezesie, szedłem właśnie z pigułkami, kiedy przyszedł
August.
- Cicho! Jeszcze
całe dwie minuty. Zaczekaj! - rzucił ostro do swojego nadwornego
doktora, który się nieco zmieszał takim przyjęciem, ale
stanął pokornie o kilka kroków przy drzwiach i czekał,
biegając zalęknionym, niespokojnym wzrokiem po twarzy Bucholca,
który, wpatrzony w stary srebrny zegarek, nachmurzony siedział w
milczeniu.
- Ty się,
Hamer, pilnuj, ja ci płacę za to, dobrze płacę - rzekł
po chwili, nie odrywając wzroku.
- Panie
prezesie!
- Bucholc mówi,
cicho! - rzekł z naciskiem i uderzył go oczami. - Ja jestem
punktualny, jak mi raz powiedzieli, że brać pigułki co godzina,
to biorę co godzina. Pan musisz być bardzo zdrowym, panie Borowiecki,
widać to po panu.
- Tak bardzo
jestem zdrowy, że jakbym posiedział w fabryce w drukarni, jeszcze dwa
lata, to mam pewne suchoty. Już mnie doktorzy ostrzegali.
- Dwa lata!
można jeszcze dużo wydrukować towaru przez dwa lata. Hamer,
dawaj!
Hamer z
namaszczeniem odliczał piętnaście pigułek homeopatycznych
na wyciągniętą rękę Bucholca.
- Prędzej!
ty kosztujesz tyle co dobra maszyna, a ruszasz się tak powoli -
syknął i połknął pigułki.
Lokaj podał
mu na srebrnej tacy szklankę z wodą do picia po lekarstwie.
- On mi
każe połykać arszenik, to jakaś nowa metoda leczenia,
zobaczymy, zobaczymy...
- Ja już
widzę duże polepszenie w zdrowiu pana prezesa.
- Cicho, Hamer.
nikt cię o to wcale nie pyta,
- Dawno pan
prezes prowadzi tę arszenikową kurację? - zapytał
Borowiecki.
- Trzeci
miesiąc mnie już zatruwa. Możesz iść, Hamer! -
rzucił wyniośle. Doktór ukłonił się i wyszedł.
- Łagodny
człowiek z tego doktora, ma obwatowane nerwy! - zaśmiał się
Borowiecki.
- Ja mu je
watuję pieniędzmi. Ja mu dobrze płacę.
- Telefon
się pyta, czy jest pan Borowiecki? co mam powiedzieć? - meldował
w drzwiach dyżurny przyboczny urzędnik Bucholca.
- Pozwoli pan
prezes? Bucholc kiwnął niedbale głową. Karol zeszedł
na dół, do przybocznego kantoru Bucholca, gdzie był telefon.
- Borowiecki,
kto woła? - pytał przykładając ucho do muszli.
- Lucy. Kocham
cię! - drgały mu roztrzęsione odległością wyrazy
w uchu.
- Wariatka! -
szepnął uśmiechając się ironicznie na stronie.
- Dzień
dobry.
- Przyjdź
wieczorem o ósmej. Nikogo nie będzie. Przyjdź. Czekam. Kocham cię!
Słuchaj, całuję cię, do widzenia.
Istotnie,
odczuł rozpryśnięte mlaśnięcie, jakby odgłos
pocałunku.
Telefon
zamilkł.
- Wariatka!
Będzie z nią ciężko, nie zadowolni się byle czym -
myślał powracając na górę i był więcej
zniecierpliwionym niż uradowanym tym oryginalnym dowodem
miłości.
Bucholc,
wciśnięty w fotel, położył kij na kolanach i
przerzucał jakąś grubą, przepełnioną cyframi
broszurę, która tak go pochłonęła, że co chwila
łapał spodnią wargą przycięte krótko wąsy, co
się nazywało w języku fabrycznym: "ssie nos'', a co
było oznaką głębokiego zaabsorbowania.
Stos cały
listów i rozmaitych papierów leżał przy nim na niskim stoliku,
cała świeżo nadeszła poczta dzisiejsza, którą zwykle
sam odbierał.
- Pomoże mi
pan rozsegregować listy, panie Borowiecki, zastąpi pan Knolla od
razu, zresztą, chcę pana nieco zabawić.
Borowiecki
spojrzał pytająco.
- Listami.
Zobaczy pan, jakie i o co listy pisują do mnie.
Odłożył
za siebie broszurę.
- Kundel, dawaj!
Lokaj wszystkie
papiery ze stolika zsypał mu na kolana.
Bucholc z
szybkością nieporównaną przeglądał koperty i
rzucał za siebie razem z objaśnieniem:
- Kantor!
Lokaj w
powietrzu chwytał wielkie koperty opatrzone firmami.
- Knoll! - Listy
z adresem zięcia.
- Fabryka!
Na tych był
adres firmy dla doręczenia pracującym w fabrykach.
- Centrala! -
Faktury kolejowe, zapotrzebowania, rachunki, trasy.
- Drukarnia! -
Cenniki farb, próbki kolorów na cienkich kartonach i malowane wzory deseni.
- Szpital!
- Listy do szpitala fabrycznego i do doktorów.
-
Merienhof! - Do zarządu majątków ziemskich, który był przy
głównym zarządzie fabryki.
- Osobno!
Te
były niezdecydowane i szły na biurko Bucholca albo zabierał je
Knoll.
-
Uważaj, Kundlu! - krzyknął uderzając kijem za siebie, bo
usłyszał list padający na ziemię, i zno-wu rzucał i komenderował
ostro i krótko.
Lokaj
zaledwie zdążył chwytać i wrzucać w otwory szafki z
odpowiednimi napisami, którymi wpadały przez rury na dół, do
przybocznego kantoru, skąd jr rozwożono natychmiast i roznoszono.
- A teraz
będziemy się bawić! - szepnął skonczywszy rzucać,
zostało mu na kolanach tylko z dziesięć listów różnych
formatów i kolorów. - Bierz pan i czytaj!
Karol
rozdarł kopertę pierwszego listu, równą opatrzoną
monogramem, i wyjął list pachnący fiołka-mi, pisany
wykwintnym kobiecym charakterem.
- Czytaj
pan, czytaj - szepnął widząc, że Borowiecki przez
dyskrecję się ociąga.
"Jaśnie
wielmożny panie prezesie! Ośmielona rozgłosem i czcią, z
jaką wszystko, co nieszczęśliwe, wymawia imię pana prezesa,
udaję się do niego z błagalną prośbą o pomoc, udaję
się tym śmielej, iż wiem, że czcigodny pan nie zostawi
prośby mojej bez odpowiedzi, jak nigdy nie zostawia niedoli ludzkiej,
łez sierocych, i cierpień i nieszczęść bez wsparcia i
opieki. Znane jest twoje dobre serce w całym kraju, znane!
Bóg wie,
komu dawać miliony!"
- Ha, ha,
ha! - śmiał się cicho i tak serdecznie, iż mu oczy na
wierzch wychodziły.
"Nieszczęścia
nas prześladowały, grady, pomór, susze, ogień, i
doprowadziły do ostatecznej ruiny i takiej, że dzisiaj mąż
mój sparaliżowany dogorywa."
- Niech
zdechnie! - rzucił twardo.
"A ja
z czworgiem dzieci umieram z głodu. Zrozumie pan prezes
okropność mego położenia, okropność tego kroku,
jaki robię ja, wychowana w innej sferze, jako kobieta z towarzystwa,
muszę się poniżać i nie dla siebie, bo raczej umarłabym
z głodu, ale to czworo niewinnych dziatek!"
- Daj pan
spokój, to nudne. W końcu czego ona chce?
-
Pożyczki na założenie sklepu, w ilości tysiąca rubli -
rzekł Karol przeczytawszy spiesznie resztę listu, pisanego
wciąż w tym płaczliwie sztucznym stylu.
- W
ogień! - zakomenderował krótko. - Czytaj pan dalej.
Teraz
był list mozolnie wykaligrafowany jakiejś wdowy po urzędniku,
która miała sześcioro dzieci
i sto
pięćdziesiąt rubli emerytury i prosiła o danie jej w komis
sprzedaży resztek fabrycznych, aby mogła wychować dzieci na
dobrych obywateli kraju.
- W
ogień! Ja na tym dużo stracę, jak z nich będą
złodzieje.
potem
następował list jakiegoś szlachcica, pisany nie bardzo
ortograficznie, na papierze pachnącym śledziami i piwem, widocznie
pisany w jakiejś restauracji małomiasteczkowej, w którym ten
przypomniał, że przed laty miał przyjemność znać
Bucholca i jako mu wtedy sprzedawał parę koni.
-
Ślepych!... Znam go, on pisuje co rok, jak się rata kwietniowa
zbliża, nie czytaj go pan dalej, ja wiem, co tam jest, prośba o
pieniądze i zaklinanie, że szlachcic szlachcica bronić powinien!
Głupiec! W ogień.
I tak
dalej szły listy: od wdów z dziećmi, bez dzieci, z mężami
chorymi lub matkami, od sierot, od okaleczonych w fabryce, od ludzi
poszukujących posad, od techników, inżynierów, od rozmaitych
wynalazców, którzy obiecywali zrobić przewrót w przemyśle
bawełnianym, a tymczasem żądali pożyczki na
dokończenie studiów i modeli; był nawet jeden list miłosny,
wyznanie jakiejś znanej dawniej, która nigdy zapomnieć nie mogła
w obecnej niedoli szczęścia dawnego.
- W
ogień! W ogień! - zakrzyczał trzęsąc się ze
śmiechu i nie chciał słuchać szumnych, patetycznych
tyrad,
zaklęć, błagań, zakończonych prośbą o
pożyczkę.
-
Uważasz pan, jak ludzie mnie cenią! jak kochają
moje ruble!
Były
listy i wymyślające najohydniej. Karol się powstrzymał, nie
wiedząc, czy czytać. - Czytaj pan, wymyślają mi, ja to
lubię, to przy-najmniej szczere, a często zabawniejsze niż
tamte. Karol czytał list zaczynający się od słów:
,,Her-reszcie złodziejów łódzkich" - przechodził
całą skalę klątw i wymyślań, z których
najłagodniejsze brzmiały: "Świnio niemiecka, łotrze,
zbrodniarzu, pijawko psie podły, kartoflarzu" - a kończył
się takim frazesem: ,,Jeśli cię pomsta boska minie, to cię
kara ludzka nie minie, ty podły psie i dręczycielu." List był bez
podpisu.
- On ma humor.
Ha, ha, ha, wesołe bydlę.
- Wie pan
prezes, że ja już mam dosyć, już mi obrzydło.
- Czytaj pan,
napij się pan szaflikiem całym tych zgrzęz ludzkich, to dobrze
robi na otrzeźwienie. To należy do psychologii Łodzi i waszego
niedołęstwa.
- Nie wszystkie
listy są od Polaków, są i po niemiecku, nawet większa
część jest w tym języku.
- To
właśnie dowodzi, że są wszystkie od Polaków. Wy macie
zdolność do języków i do żebraniny wy to dobrze robicie -
mówił z naciskiem.
Karol
popatrzył na niego oczami, w których zaczęły błyskać
zielone skry gniewu i nienawiści, ale czytał dalej, jakąś
denuncjację na głównego magazyniera, że kradnie towary.
- Daj pan, o tym
trzeba się przekonać. Schował list do kieszeni.
Były
jeszcze skargi na majstrów, były pogróżki odprawionych z roboty,
były i takie denuncjacje, że któryś powiedział na Bucholca:
"Świnia z wypalonymi oczami", ,,Stary złodziej",
pisane ołówkiem na kawałkach papieru opakunkowego.
- Daj pan ten
list, to ważny, drogi dokument, co o mnie mówią moi ludzie - i
uśmiechał się pogardliwie.
- Pan
myślisz, że ja codziennie czytam takie listy? Ha, ha, ha, August nimi
podpala w piecu, cała korzyść z tego naciągania.
- A swoją
drogą pan prezes rocznie daje kilka ty sięcy rubli na różne cele
publiczne.
- Daję,
daję, bo mi je z gardła wydzierają, bo
muszę dla
świętego spokoju rzucić jaką kość dla
hołoty.
- Dawniejsza
zasada: "szlachectwo obowiązuje", zmieniła się dzisiaj
na: "miliony obowiązują".
- Głupia,
nihilistyczna zasada. Co mnie obchodzi, ze zdychają z głodu, niech
zdychają. Zawsze jakaś część ludzi musi nic nie
mieć. Mnie nikt nie dał ani grosza, wszystko musiałem sobie
wyrwać, wyrobić, więc dlaczego ja mam dawać drugim, za co? Niech mi kto udowodni,
że powinienem. Komu ja mam dawać? Panom, którzy przehulali
majątki, niech ich diabeł weźmie. Tu u was wszyscy chcą
brać, a nikt robić nie chce. Mógł który z was tak jak ja
przyjść do Łodzi, zabrać się do roboty, zrobiłby
tak samo jak ja majątek. A dlaczego tak nie było? bo wyście w
tym czasie robili u nas rewolucję... Ho! ho! Donkiszoci! -
splunął z pogardą na własne nogi i śmiał się
długo, rozbawiony niesłychanie.
Karol
chodził po pokoju nie chcąc nic mówić i chociaż
zaczynało się w nim wszystko trząść z gniewu, milczał
i udawał obojętnego, wiedział, że Bucholca nie przekona, a
nie chciał mu się narażać.
Bucholc
zauważył to pewne udręczenie, jakie sprawiał Borowieckiemu,
i dlatego właśnie gadał coraz boleśniejsze dla niego
rzeczy, torturował go z rozmysłem; lubił, sprawiało mu to
niezwykłą przyjemność, jeśli mógł
męczyć kogoś i pluć w ludzkie dusze. Leża! nieomal w
fotelu, z nogami, które się prawie przypiekały przy ogniu ustawicznie
podsycanym, a w którym co chwila grzebał kijem; z twarzą
szarożółtą niby trupa rozkładającego się, w
której świeciły krwawo oczy złością i urąganiem.
Okrągła czaszka, pokryta resztkami siwych włosów, odrzynała
się jaśniej od ciemnego tła fotelu.
Nie zamykał
prawie ust, tylko z coraz większą pasją pluł na wszystko i
kopał wszystko. Wyglądał niby bożek pookręcany w
łachmany i szmaty, który w głębi swej świątyni
złotej leży na milionach i nimi potężny urąga
wszystkiemu, drwi ze słabości, szydzi z uczuć i samo człowieczeństwo
nie podniesione milionami ma w pogardzie.
Przerwał mu
wreszcie lokaj, meldujący obiad. Dwóch ludzi wzięło z nim fotel
i niosło do jadalni, położonej na drugim końcu domu.
- Pan umiesz
słuchać, pan jesteś mądry człowiek! -
szepnął do Karola, idącego tuż obok.
- To było
wszystko bardzo ciekawe, co pan mówił, zajmowało mnie to bardzo jako
materiały do patologii milionerów - rzekł poważnie, patrząc
mu się w oczy.
- Panie!... Nie
przechylaj! - ryknął na lokaja, niosącego z lewej strony,
uderzając go kijem w głowę. - Panie Borowiecki, ja pana
szanuję bardzo, daj pan rękę. My się rozumiemy, my
możemy dobrze żyć ze sobą, licz pan zawsze na mnie.
W jadalni
była już Bucholcowa i gdy męża ustawili przy stole,
pocałowała go w głowę podając w zamian swoją
rękę do ucałowania, usiadła naprzeciwko.
Doktor był
także, przystąpił pierwszy do Borowieckiego i przedstawił
się.
- Hamerstein, dr
Juliusz Gustaw Hamerstein - powtórzył z naciskiem, gładząc
wielką konopiastą brodę, spływającą mu aż do
pół piersi.
- Doktor
homeopatii i wegetarianizmu. Kundel, kosztuje mnie cztery tysiące rubli
rocznie, wypala moje drogie cygara i obiecuje, że albo mnie wyleczy, albo
umrę...
Doktór
chciał coś oponować, ale stara bardzo cichutkim głosikiem
zapraszała do obiadu, który zaraz lokaje zaczęli roznosić.
Rozmowa
toczyła się po niemiecku.
- Pan nie
wegetarianin? - pytał Hamerstein wyciągając brodę spod
serwetki, w jaką był obwiązany.
- Nie, panie.
Jestem zupełnym panem wszystkich swoich władz - odparł
dość cierpko, bo mu się niesmaczną wydała ta figura,
jakby rozlana, z wielkim brzuchem, z wielką twarzą, z olbrzymią
łysą czaszką? świecącą jak rondel
świeżo wyczyszczony.
Hamerstein
poruszył się niecierpliwie, rzucił pogardliwe spojrzenie spod
wypukłych niebieskich okularów i rzekł sucho:
- Każda
prawda bywa zawsze z początku wyśmiewaną.
- Pan ma
dużo zwolenników w Łodzi?
- Siebie i moje
psy chore na parchy, bo im weterynarz nie kazał dawać mięsa -
drwił Bucholc, który siedział przy stole, ale nie jadł nic prócz
kaszy owsianej z mlekiem.
- Co
Łódź, co cała Polska - barbarzyństwo!
- Dlatego pan
przyjechał? Dobre pole do apostolstwa.
- Ja
napisałem książkę o wegetarianizmie pod tytułem
Naturalne pożywienie, mogę ją panu przysłać.
-
Dziękuję, przeczytam z ciekawością, ale wątpię,
czy pan zyska we mnie adepta.
- Pan prezes to
samo mówił z początku, a teraz...
- A teraz
jesteś głupi, mój Hamer, bo tego nie rozumiesz, że jak się
jest chorym, a cała głupia medycyna nie pomaga, to człowiek
gotów jeździć do owczarzy, do księdza Kneippa, wreszcie nawet do
twojej elektryczno - homeopatyczno - wegetariańsko-arszenikowej metody.
- Bo ona jedynie
pomaga, bo zasada homeopatii: similia similibus curantur, jest zasadą
naturze ludzkiej najbardziej odpowiednią, jest jedynie prawdziwa. Pan
prezes stwierdza ją na sobie najlepiej.
- Dotychczas
tak, ale jak się zmieni na gorsze, to możesz być doktor pewnym,
że cię obiję kijem i każę razem z całą
twoją blagą zrzucić ze schodów.
- Kto daje nowe
prawdy, bierze w nagrodę męczeństwo - szepnął
sentencjonalnie, dmuchając w mleko.
- Daj spokój z
męczeństwem, ty bierzesz w nagrodę cztery tysiące rubli i
twarz ci się świeci sadłem jak latarnia.
Doktór
podniósł w górę okulary, jakby powoływał sufit na
świadka, ile cierpi, i jadł dalej kaszę z mlekiem.
Półmisek
sałaty z oliwą i drugi z kartoflami stał przed nim.
Umilkli.
Lokaje niby
cienie przemykali się bez szelestu, śledząc, co mógł kto
potrzebować.
Jeden stał
za Bucholcem i podawał natychmiast to, na czym wzrok jego zatrzymywał
się.
- Kundel! -
mruczał czasami Bucholc, gdy się opóźnił lub źle
podał.
Bucholcowa z
drugiej strony stołu siedziała nie biorąc zupełnie
udziału w rozmowie.
Jadła
bardzo wolno, żując przednimi zębami, uśmiechała
się niby maska woskowa bladymi ustami, spoglądała martwym
wzrokiem na Borowieckiego, poprawiała chwilami koronkowy czepeczek, który
stroił jej siwe włosy gładko przyczesane nad czołem
żółtym i suchym, o pozapadanych skroniach, głaskała
papugę, wiszącą na poręczy krzesła niby pęk barw
najjaskrawszych, małą, pomarszczoną, żółtą
ręką.
Gdy jej
było czego potrzeba, kiwała na lokaja i mówiła mu szeptem prawie
niedosłyszalnym albo pokazywała palcem. Siedziała niby mumia,
żyjąca tylko w pozostałych, automatycznych, najdłużej
trwających ruchach.
Obiad był
najzwyklejszy, na sposób niemiecki. Mało mięsa, a wiele jarzyn.
Zastawa bardzo
zwykła: platery dobrze już zużyte, porcelana powyszczerbiana,
malowana w gołąbki na brzegach talerzy.
Dla
Borowieckiego tylko podano koniak i kilka gatunków win, które mu sam Bucholc
nalewał zachęcając:
- Pij pan,
panie Borowiecki, to jest dobre wino.
Koniec
obiadu szedł milcząco i nudnie.
Cisza
panowała przytłaczająca, czasem tylko papuga nic nie mogąc
ściągnąć ze stołu krzyczała: "Kundel!'' Ale
to samo rzucał szeptem Bucholc pod adresem lokaja. A każde słowo
czy dźwięk rozlegało się echem, prawie huczało w tej
wielkiej jadalni, w której mogło się pomieścić dwieście
osób, obstawionej ciemnymi, dębowymi kredensami rzeźbionymi w stylu
staroniemieckim i zydlami w tymże samym stylu.
Wielkie
okno weneckie, wychodzące na mury fabryk, dawało niewiele
światła, rozświetlało tylko ten koniec stołu, przy
którym siedzieli, reszta tonęła w jakimś rdzawym zmroku, z
którego wynurzali się co chwila jak czarne cienie - lokaje.
Słońce
przedarło się z boku okna i rozlało smugę czerwonawego,
przedzachodniego światła na pół stołu.
-
Zasłoń! - krzyknął Bucholc, bo nie lubił
słonecznego światła, i patrzył z lubością w
żyrandol, który rozbłysnął elektrycznością.
Obiad
się wreszcie skończył na pociechę Karola, któremu się
już spać zachciało w tej ciszy i nudzie.
Stara tak
samo pocałowała męża w głowę, nadstawiając w
zamian rękę i wyciągnęła ją następnie
automatycznym ruchem do Borowieckiego, który już nie siedział
długo, zamienił kilka słów po cichu z doktorem, bo Bucholc
drzemał w fotelu, i nie żegnając się z nim, wyszedł.
Jadalnia
zupełnie opustoszała, został tylko śpiący Bucholc w
fotelu i lokaj stojący o parę kroków, nieruchomy, wpatrzony, gotowy
na każde skinienie.
Borowiecki,
wydostawszy się na ulicę, na świeże powietrze i na jasny,
słoneczny dzień, odetchnął z uczuciem ulgi ogromnej.
Odesłał
konie Bucholca czekające na niego i poszedł pieszo, minął
park i obok fabryki skręcił z Piotrkowskiej w małą nie
brukowaną uliczkę, biegnącą w pola i z jednej strony
obstawioną długimi, posępnymi koszarami dla robotników.
Smutnie
tam było i brzydko.
Wielkie,
dwupiętrowe szopy kamienne bez najmniejszych ozdób, nagie,
czerwieniące się boleśnie nędzną cegłą
ścian wykruszanych przez wiatry, przeglądały się w ulicy,
pełnej cuchnącego błota; setki małych poprzepalanych
okienek z rzadka bielejących się firankami lub ozdobionych doniczkami
kwiatów, patrzyło w potężne korpusy fabryki
rozkładając się po drugiej stronie drogi za wysokim parkanem i
szeregiem olbrzymich topoli z uschniętymi czubkami, co stały niby
szkielety groźne, rozgraniczając te smutne katakumby ludzkie, do
jakich miały podobieństwo domy robotnicze, od fabryk, które w ciszy
niedzielnego odpoczynku, oniemiałe, milczące, a potężne
ogromem, wygrzewały w wiosennym słońcu, swoje potworne cielska i
błyskały ponuro tysiącami okien.
Borowiecki
przesuwał się pod domami, po wąskich kładkach i kamieniach,
miejscami zupełnie zalanymi przez błoto, które niby wodą
falowało i rozpryskiwało się aż na parterowe okna- i na
drzwi prowadzące do sień i kurytarzów, w których huczały krzyki
dzieci.
Za domami
wszedł do długiego ogródka, graniczącego przez drogę z
polami rozległymi, na których w oddaleniu czerwieniły się mury
fabryk i porozrzucane samotnie domy. Wiatr stamtąd zawiewał zimny i
wilgotny i szeleścił liściami żywopłotów grabowych,.
co uschnięte, żółte, trzęsły się za każdym
powiewem i opadały na czarne, rozmiękłe uliczki ogródka.
W ogrodzie
stał wysoki, jednopiętrowy dom, w którym mieszkał jego pomocnik
Murray, było w tym domu i jego mieszkanie, jakie mu fabryka
wyznaczyła, całe piętro lub parter do wyboru, ale Borowiecki
miał nieprzezwyciężony wstręt do tego mieszkania smutnego.
Z jednej
strony z okien widać było podwórza domów robotniczych: od frontu
szedł ogródek i widok na fabrykę, a z lewej szła tak samo jak od
frontu ostatnia zamiejska ulica, nie brukowana, otoczona rowami o
kilkołokciowej głębokości, nad którymi rosły stare,
umierające drzewa, chylące się coraz bardziej, podmywane
ściekami spływającymi z sąsiednich fabryk, a za nimi oczy
leciały po wielkim kawale ziemi, pełnej dołów, kałuż,
gnijącej wody, zafarbowanej odpływami z blichów i apretur, stosów
rumowisk i śmieci, jakie tutaj wywożono z miasta, rozwalonych pieców
cegielnianych, grup drzew poschniętych, śladów zagonów, kup gliny
pozostawionej od jesieni, domków skleconych z desek i małych fabryczek pod
samym lasem szajblerowskim, co swoją zdrową czerwonością i
martwymi, twardymi konturami raziły wprost oczy.
Nie
cierpiał tego łódzkiego krajobrazu, wolał mieszkać w
wynajętym mieszkaniu i niezbyt wygodnym, ale mieszkał w mieście
i z przyjaciółmi, z którymi łączyła go nie tyle
przyjaźń, co dawna zażyłość i przyzwyczajenie
wieloletnie. Razem mieszkali przez cały czas studiów w Rydze, razem
jeździli za granicę i razem przed kilku laty znaleźli się w
Łodzi.
Borowiecki
był chemikiem-kolorystą, Baum tkaczem i przędzalnikiem, a Welt
skończył kursa handlowe,
W
Łodzi mieli swoje nazwy złośliwe: Welt i dwa duże B. albo:
Baum i S-ka, czyli trzech braci łódzkich.
Murray
wybiegł aż do ogródka na spotkanie i już z daleka wycierał
ręce, które mu się wciąż pociły, wielką jak
prześcieradło, żółtą chustką.
-
Myślałem, że pan już wcale nie przyjdzie.
-
Przecież obiecałem.
- Jest u
mnie jeden młody warszawiak, który niedawno przyjechał do Łodzi.
-
Któż taki? - pytał obojętnie, zdejmując palto w przedpokoju
obwieszonym aż po sufit sztychami przeważnie nagich kobiet.
- Handlowiec,
zakłada jakąś agenturę.
- U
diabła, na dziesięciu spotkanych na ulicy sześciu jest
świeżo przybyłych i zakładających agentury, a
dziewięciu chcących zrobić miliony.
-
Toteż się w Łodzi robi gęsto.
- Ba,
żeby ci nowi byli kolor, ale to b e j c najpodlejszy.
Kozłowski,
ów warszawiak, podniósł się niedbale z kanapki na przywitanie i
opadł z powrotem ciężko, pił ustawicznie herbatę,
którą mu z samowara nalewał Murray.
Rozmowa
zawiązała się żywo, bo Murray był rano w mieście
i opowiadał o skutkach bankructw.
- Ze
dwadzieścia firm diabli wezmą zaraz, a z ilu takie plajty
wypuszczą krew, to się pokaże. W każdym razie Wolkman
się chwieje, Grosman, zięć Grunspana, oblicza się;
Fryszman, mówią, że on tylko czekał takiej okazji i zaraz
dzisiaj z wielkim pośpiechem' położył się, bał
się, żeby mu czasem nie przeszkodziłi, potrzebuje zarobić,
ma wypłacać posag zięciowi. Mówią, że i Trawiński
latał dzisiaj po bankierach, coś z nim źle, pan go zna, panie
Borowiecki.
- Nasz
kolega z Rygi.
-
Widzę, że tutaj cała Sodoma i Gomora - wykrzyknął
Kozłowski mieszając herbatę.
- A
cóż w Warszawie słychać, wciąż Mikado? - zapytał
Karol drwiąco.
- Mówi pan o
dawnej przeszłości, o bardzo dawnej.
- Nie jestem au
courant spraw warszawskich, przyznaję się szczerze.
- Widzę to,
otóż u nas panuje teraz Ptasznik z Tyrolu, wspaniała heca.
Jeszcze raz,
jeszcze raz, jeszcze raz, ptaszku mój!
Zaczął
nucić bezwiednie i z lubością.
- Powiadam
panu, że Czosnowska jest boska po prostu.
- Cóż to za
dama?
- Pan nie wie?
Naprawdę pan nie wie? ha, ha, ha! - zaczął się
śmiać na całe gardło.
- Panie
Robercie, pokażcie mi to nowe urządzenie - prosił Karol.
I wyszli zaraz
na drugą stronę domu.
- Ależ to
cały magazyn pięknych mebli! - wykrzyknął zdziwiony.
- Co,
ładne, prawda? - szeptał z dumą i zadowoleniem i jego
wybladłe oczy promieniowały, szerokie usta śmiały mu
się, gdy pokazywał całe urządzenie domu.
Był salonik
maleńki, elegancki, zapchany meblami o żółtych obiciach,
stojącymi na bladofiołkowym dywanie, obwieszony portierami,
także żółtymi.
- To jest
ładna kombinacja! - zawołał Karol, z przyjemnością
patrząc na harmonię, w jaką zlewały się barwy.
- Co,
ładne, prawda? - wołał uszczęśliwiony wycierając
wciąż ręce, żeby dotknąć jedwabnych sznelowych
firanek.
Garb mu
drgał i unosił co chwila surdut na plecach. który obciągał
ustawicznie.
- To będzie
jej pokój, jej buduar - szepnął cicho, z namaszczeniem
wprowadzając do maleńkiego pokoiku, zastawionego miniaturowymi
sprzętami i masami cacek porcelanowych.
Pod oknem wielka
żardinierka złocona dźwigała cały bukiet
kwitnących różnokolorowych hiacyntów.
- Ależ pan
o niczym, jak widzę nie zapomniałeś.
- Ja
myślę o tym przecie - rzekł mocno, wytarł ręce,
obciągnął surdut i kościsty długi nos wsadził w
kwiaty, głęboko oddychając ich zapachem.
Pokazał mu
jeszcze sypialnię i mały pokoik od tyłu.
Wszystkie
były również elegancko i z komfortem umeblowane, wszędzie
znać było rękę człowieka znawcy i kochającego
bardzo przyszłą swoją żonę.
Wrócili do
saloniku. Karol usiadł i patrzył z uczuciem podziwu na niego.
- Znać,
że pan kochasz głęboko - szepnął.
- Kocham, kocham
bardzo! Żebyś pan wiedział. jak wciąż myślę
o niej.
- A ona?
- Cicho!... nie
mówmy o tym - przerwał prędko, zmieszany jego zapytaniem.
Zaczął
strzepywać z krzesła jakiś pył nie istniejący, aby
pokryć wzruszenie.
Karol
zamilkł, palił papierosa i czuł, że go obejmuje
senność; usadowił się wygodniej w fotelu, palił,
przymykał oczy lub patrzył przez okno w sine niebo, na którym w dali
rysowały się czarne sylwetki kominów fabrycznych.
Cisza ich
ogarnęła senna.
Murray
wycierał ręce, obciągał surdut, gładził
całą dłonią swoje potężne, czysto wygolone
szczęki i zapatrzył się w dywan, w te blade kwiatki margeritek,
jakie zajmowały środkowe pole.
Jeszcze raz,
jeszcze raz, jeszcze raz, ptaszku mój!
Drgał
przyduszonymi dźwiękami śpiew Kozłowskiego i cichy
głos fortepianu przeciskał się do saloniku, i niby
słodką rosą dźwięków opadał na ich głowy.
Borowiecki
walczył ze snem, pociągał papierosa, ale ręka mu
ciężyła i opadała na poręcz fotelu.
Murray się
rozmarzał przyszłym szczęściem, żył tą
nadzieją ożenienia się.
Jego
miękka, prawie kobieca dusza rozpływała się w
tysiącznych drobiazgach, którymi napełnił mieszkanie, i z góry
cieszył się wrażeniem, jakie to musi zrobić na żonie.
Chciał
mówić, ale spostrzegł, że Borowiecki śpi w najlepsze,
zrobiło mu się trochę przykro, więc nie budząc go
przysłonił okno storą, wyjął mu z ręki
palącego się papierosa i wyszedł na palcach.
Kozłowski
wciąż śpiewał i brzdąkał na fortepianie.
- Może pan
zaśpiewa jaką miłosną, tylko bardzo taką, no,
gorącą piosnkę! Ja panu tymczasem naleję harbaty -
prosił Anglik Murray.
- Z jakiej
operetki?
- Ja nie wiem z
jakiej. Ja tylko bardzo lubię śpiewy miłosne.
Kozłowski
bardzo chętnie zaczął mu wyśpiewywać rozmaite
popularne w Warszawie piosnki.
- Widzi pan, to
nie to, ja nie umiem nazwać, bo za mało znam wasz język, ale
chciałbym coś słodkiego i ładnego, te, co pan
śpiewał, są ordynarne bardzo.
- Proszę
pana, ja je we wszystkich warszawskich salonach śpiewałem.
- Ja panu
wierzę, źle powiedziałem, bo one są ładne, tylko
zaśpiewaj pan jeszcze.
Kozłowski
zaczął nucić półgłosem ze swego niewyczerpanego
repertuaru piosnki Tostiego; śpiewał niestrudzenie i wszystkie, jakie
umiał; jego tenorowy, mały, ale metaliczny głosik, umyślnie
przytłumiony, dźwięczał prześlicznie.
Murray
zasłuchał się cały, zapomniał nalewać herbaty,
nie wycierał rąk, nie obciągał surduta, tylko
całą duszą pił tę słodką,
namiętną, palącą, to znowu melancholijną muzykę,
słuchał całą istotą, aż mu oczy pływały
we łzach zachwytu, a małpia długa twarz drgała ze
wzruszenia.
|