Moryc Welt
wyszedł koło jedenastej z domu, jak mówił Mateusz Borowieckiemu,
i wlókł się raczej, niż szedł, trotuarem. wystawionym na
słońce, zatopiony w jakiejś kombinacji finansowej, bo nie
widział znajomych, jacy mu się kłaniali. Patrzył na ludzi i
na miasto tępym wzrokiem zamyślenia.
- Jak to
urządzić? Jak to urządzić? - myślał w kółko.
Słońce
świeciło jaskrawo nad Łodzią, nad tysiącami kominów,
co stały w ciszy niedzielnego odpoczynku i w czystym, przejrzystym
powietrzu; nie zaciemnionym dymami, rdzawiły się niby
potężne pnie sosen. opłynięte błękitnawym,
wiosennym powietrzem.
Masy robotników,
poubieranych świątecznie w letnie jasne ubrania, w krzyczące
kolorowe krawaty. w czapki o mocno błyszczących daszkach lub wysokie,
dawno wyszłe z mody kapelusze, z parasolami w rękach, zalewało
Piotrkowską, ciągnęli sznurami. z bocznych ulic i tłoczyli
się na trotuarach tym ciężkim ruchem masy, która z biernością
poddaje się wszelkiemu parciu; robotnice w cudacznych jaskrawych
kapeluszach, w sukniach do figury, w jasnych pelerynkach, to znowu w chustkach
kraciastych na ramionach, z włosami gładko przyczesanymi i
świecącymi pomadą i szpilkami złotymi, czasem
wetkniętym sztucznym kwiatkiem, dreptały wolno, rozpierając
się łokciami w tłumie, ochraniając często w ten sposób
sztywne, mocno wykrochmalone suknie albo rozpięte nad głowami
parasolki, które jak wielkie motyle o tysiącach barw chwiały się
nad tą szarą, wciąż płynącą rzeką
ludzką, wzbierającą po drodze nowymi przypływami z
bocznych, poprzecznych ulic.
Podnosili oczy
ku słońcu, oddychali wiosną, jaką czuć było w
powietrzu, i szli naprzód ociężale, krepowani świątecznym
ubraniem, tą względną ciszą ulicy, swobodą,
niedzielnym wypoczynkiem, z którego nie umieli korzystać, z utkwionymi w
jeden punkt oczami, oślepieni blaskami, w których te masy twarzy
kredowobiałych, żółtych, szarych, ziemistych, pozapadanych, bez
krwi, którą powypijały z nich fabryki, wyglądały jeszcze
nędzniej. Przystawali przed wystawami sklepów zapełnionych
tandetą albo odpływali drobnymi strumykami do szynków.
Z dachów, z
popsutych rynien, z balkonów lała się woda strumieniami na głowy
przechodzących i na zabłocone trotuary; wczorajszy śnieg
topniał i ściekał po frontach pałaców i domów,
żłobiąc długie, czarne smugi po ścianach pokrytych
pyłem węglowym i sadzami.
Bruk uliczny,
pełen dziur i wybojów, był pokryty masą lepkiego błota,
które, rozbijane przejeżdżającymi dorożkami i powozami,
opryskiwało trotuary i spacerujących.
A nad tym, po
obu stronach ulicy ciągnącej się olbrzymią linią
aż do Bałut, stały zbitą masą domy, pałace
podobne do zamków włoskich, w których były składy bawełny;
zwykłe pudła murowane o trzech piętrach, poobdzierane z tynków;
domy zupełnie stylowe o złoconych balkonach żelaznych barocco,
powyginane, wdzięczące się, pełne amorków na fryzach i nad
oknami, przez które widać było szeregi warsztatów tkackich; malutkie,
drewniane pogięte domki o zielonych omszonych dachach, za którymi wznosiły
się w dziedzińcach potężne kominy i korpusy fabryk,
tuliły się do boku pałacu o ciężkim
renesansowo-berlińskim stylu, z czerwonej modelowej cegły i
wszystkich odrzwiach i futrynach z kamienia, z wielką
płaskorzeźbą na frontonie, przedstawiającą
przemysł, o dwóch bocznych pawilonach zakończonych wieżami, a
rozdzielonych od głównego korpusu prześliczną żelazną
kratą, za którą w głębi wznosiły się kolosalne
mury fabryki; domy ogromem i wspaniałością podobne do muzeów, a które
były składami gotowego towaru; domy przeładowane ozdobami w
różnych stylach, bo na parterze renesansowe kariatydy podtrzymywały
murowany ganek w staroniemieckim stylu, nad którym drugie piętro a la
Louis XV wdzięczyło się falistymi liniami w obramowaniu okien, a
zakończały facjatki pękate, podobne do pełnych szpulek;
domy, które z powagą świątyń wznosiły mury ogromne,
ozdobione surowo, pełne majestatu. na których złociły się
litery ryte w tablicach marmurowych: "Szaja Mendelsohn", "Herman
Bucholc" itd.
Była to
zbieranina, śmietnik wszystkich stylów stosowanych przez murarzy, najeżona
wieżyczkami, oblepiona sztukateriami, które wciąż
oblatywały, pocięta tysiącami okien, pełna kamiennych
balkonów, kariatyd, facjatek niby ozdobnych, balustrad na dachach,
wspaniałych bram, gdzie szwajcarowie w liberii drzemali w aksamitnych
fotelach, i zwykłych otworów, którymi błoto uliczne wlewało
się na straszne, podobne do gnojowisk podwórza; sklepów, kantorów,
składów, sklepików nędznych, przepełnionych brudem i
tandetą, pierwszorzędnych hoteli i restauracyj, najohydnie j szych
szynków, przed którymi wygrzewali się na słońcu nędzarze -
milionów, które przelatywały ulicą w przepięknych powozach,
zaprzężonych w amerykańskie rysaki po dziesięć
tysięcy rubli sztuka - nędzy, która się przewalała ulicami
z sinymi ustami rozpaczy i ostrym wzrokiem wiecznego głodu.
- Cudne miasto -
szepnął Moryc stojąc na rogu pasażu Meyera i
przymrużonymi oczyma patrząc po tych nieskończenie długich
groblach domów, co ściskały ulice. - Cudne miasto, ale co ja na tym
zarobię - myślał drwiąco i wszedł do cukierni
narożnej, już zapchanej prawie po wierzch.
- Melanż! -
zawołał na chłopaków, biegających we wszystkie strony,
wcisnął się na jakieś miejsce wolne, przerzucił
machinalnie ostatni "Berliner Borsen Courier" i znowu zapadł w
rozmyślania; myślał, skąd wydostać pieniędzy, a
potem, jak urządzić, aby na tym bawełnianym interesie, o który
zrobił z przyjaciółmi układ kilka godzin temu, zarobić jak
najwięcej.
Maurycy Welt za
bardzo był łódzkim "Grunderem", żeby mógł
mieć jakie wahania sumienia, przeszkadzające mu zrobić dobry
interes chociażby na skórze przyjaciół, jeśli ten interes sam mu
wszedł w ręce.
Żył w
świecie, w którym oszustwa, podstępne bankructwa, plajty, wszelkiego
rodzaju szwindle, wyzysk - były chlebem codziennym, wszyscy się tym
łakomie karmili, zazdroszczono głośno sprytnie
ułożonych łajdactw, opowiadano sobie po cukierniach, knajpach i
kantorach coraz lepsze kawały, admirowano tych publicznych oszustów,
wielbiono i czczono miliony, nie bacząc, skąd pochodzą; co to
kogo obchodziło, zarobił czy ukradł, byle te miliony miał.
Niezręcznych
lub nie mających szczęścia spotykały drwiny i ostre
sądy, brak kredytu, odmowa zaufania - szczęśliwy miał
wszystko; mógł dzisiaj zrobić plajtę i płacić
dwadzieścia pięć za sto, jutro ci sami, których okradł,
dadzą mu jeszcze większy kredyt, bo swoje straty odbiją na
innych robiąc plajtę na piętnaście procent za sto.
Moryc
myślał właśnie, jak by zarobić na spółce i jak by
zarobić bez spółki.
- Kupić na
wspólne konto co bądź, tylko dla zamydlenia oczów, a kupować, co
się da, na swoje własne conto - to była idea, jaka mu od rana
przewiercała mózg - rzucał kolumny cyfr na marmurowy blat stolika,
sumował, przekreślał, ścierał i pisał na nowo
niestrudzenie, niewiele zważając, co się około niego
dzieje.
Wyciągano
do niego przez głowy obok siedzących ręce, ściskał je,
nie wiedząc komu.
- Morgen! -
rzucał na odpowiedź i na przywitanie tym, których spostrzegł, i
zagłębiał się w najniemożliwsze kombinacje.
Nie mógł
znaleźć ani sposobu, ani pieniędzy. Kredyt miał wyczerpany
i zaangażowany w agenturze. Weksli nie mógł już więcej
wystawiać, jeśli nie podeprze dobrym, solidnym żyrem
- Kogo
wziąć na żyro? - to mu się teraz tłukło po mózgu.
- Melanż! -
rzucił znowu kelnerom, którzy w gwarze i tłoku, laki
zapełniał cukiernię, kręcili się pomiędzy stolikami,
z tacami kaw i herbat nad głowami.
Zegar z
kukułką wykukał pierwszą.
Z cukierni
zaczął się wolny odpływ na ulicę, na spacer.
Moryc
wciąż siedział, naraz oczy mu rozbłysły,
rozczesał palcami swoją wspaniałą, aksamitną
brodę, wcisnął mocno binokle na nos i zaczął
prędko mrugać oczami.
Przyszedł
mu na myśl stary Grunspan, właściciel wielkiej fabryki chustek
wełnianych pod firmą:
"Grunspan
et Landsberger", jego bliski kuzyn, bo brat matki.
Postanowił
iść do niego i jeśli się da, wziąć go na
żyro, a jeśli nie, to wciągnąć go do interesu na
spółkę.
Rozpromienienie
i radość z odkrycia trwała krótką chwilę, bo
przypomniał sobie, że Grunspan zrujnował własnego brata i
układał się już parę razy. Z takim nie bardzo
bezpiecznie robić interesy.
- Plajciarz,
oszust! - mruczał zirytowany, czując, że go nie weźmie na
żadne żyro, ale pomimo to iść postanowił.
Zaczął
się rozglądać po cukierni, po wąskim, ciemnym i
długim, pokoju, prawie już pustym, bo tylko pod oknami siedziało
kilkunastu młodych ludzi, zatopionych w wielkich płachtach gazet.
- Panie
Rubinroth! - zawołał na młodego chłopaka, siedzącego
pod lustrem, który ze szklanką w jednej ręce, z ciastkiem w drugiej,
siedział pochylony nad rozłożoną na stoliku gazetą.
- Słucham
pana? - wykrzyknął zrywając się na nogi.
- Jest co?
- Nic nie ma.
- Powinienem
był to wiedzieć rano.
- Nic nie
było i dlatego nie zawiadamiałem, bo myślałem...
- Pan
słuchaj, a nie myśl, to do ciebie nie należy. Ja panu
powiedziałem raz na zawsze, żeby mi rano do mieszkania dawać
znać codziennie, czy było lub nie było, to nie pańska
rzecz, pańska rzecz jest mi donosić, ja za to panu płacę.
Na ciastko i gazetę jeszcze byś pan zdążył.
Rubinroth
zaczął się usprawiedliwiać dosyć gorąco.
- Nie krzycz
pan, tu nie bóżnica! - rzucił cierpko swojemu urzędnikowi z
kantoru i odwrócił się od niego plecami.
- Kelner! Zal! -
wołał, wyjmując portmonetkę.
- Co pan
płaci?
-
Melanż!... Prawda, wyście mi nie przynieśli, ja nic nie
płacę.
- W tej chwili
będzie. Melaaanż! - krzyknął na całe gardło.
- Wlej sobie w
nos ten melanż, ja całe dwie godziny czekam i muszę
iść bez śniadania. Bałwan jeden! - krzyczał zirytowany
i wybiegł z pośpiechem na ulicę.
Słońce
przygrzewało coraz lepiej.
Tłumy
robotników rozpłynęły się, zaczęły natomiast
zapychać trotuary inne tłumy; tłumy ubrane elegancko, damy w
modnych kapeluszach, w bogatych okrywkach, mężczyźni w
długich, czarnych paltach, w hawelokach, z pelerynami. Żydzi w
długich surdutach zabłoconych. Żydówki, przeważnie
piękne, w aksamitach, którymi zamiatały błoto na trotuarach.
Wrzawa
napełniała ulice, przepychano się ze śmiechem,
tłoczono, spacerowano w górę ulicy aż do Przejazd lub Nawrót i z
powrotem.
Przed
cukiernią na rogu Dzielnej grupa młodzieży kantorowej
przeglądała przepływające tłumy kobiet i robiła
głośne uwagi i porównania, nie tyle uprzejme, ile głupie,
wybuchając co chwila szalonym śmiechem, bo Leon Cohn stał z boku
i robił swoje zwykłe witze, z których się sam śmiał
najgłośniej.
Bum-Bum
stał na froncie grupy pochylony i wciąż trzymał binokle obu
rękami i przypatrywał się kobietom, które, przechodząc
przez ulicę przecinającą trotuar, musiały unosić
sukien.
- Patrzcie,
patrzcie, jakie nóżki! - wołał cmokając ustami.
- Ta ma dwa
patyki w pończochach!
- Aj! jak
się Salcia dzisiaj wypchała!
- Uwaga! Szaja
jedzie - zawołał Leon Cohn kłaniając się uniżenie
Szai, który rozparty niedbale na powozie przejeżdżał obok nich.
Kiwnął
im głową.
- On
wygląda. jak stara "resztka".
- Panienko, bo
suknia się błoci! - wołał za jakąś
dziewczyną Bum-Bum.
- Niech osoba
pokaże, co osoba ma! - gadał Leon.
- O co idzie, o
tę troszkę...
- Moryc,
chodź do nas! - zawołał Leon zobaczywszy nadchodzącego
Welta.
- Daj spokój,
nie lubię błaznów na ulicy - mruknął i przeszedł, i
utonął zaraz w tłumie, jaki płynął ku Nowemu
Rynkowi.
Liczne
rusztowania, stojące przed nowo wznoszonymi lub nadbudowywanymi domami,
spychały wszystkich w błoto ulicy.
Niżej, za
Nowym Rynkiem, pełno było Żydów i robotników,
dążących na Stare Miasto. Piotrkowska ulica w tym miejscu
zmieniała po raz trzeci swój .wygląd i charakter, bo od Gajerowskiego
Rynku aż do Nawrot jest fabryczną; od Nawrot do Nowego Rynku -
handlową; a od Nowego, w dół, do Starego Miasta -
tandeciarsko-żydowską.
Błoto
było czarniejsze i płynniejsze, trotuary zmieniały się
przed każdym prawie domem, raz były szerokie z kamienia, to
biegły wąskim wydeptanym paskiem betonu, albo szło się
wprost po drobniutkim zabłoconym bruku, który kłuł przez
podeszwy.
Rynsztokami
płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się
niby wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów
i fabryk położonych za nimi przypływ był tak obfity,
że nie mogąc się pomieścić W płytkich
rynsztokach, występował z brzegów, zalewając chodniki kolorowymi
falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z
czarnych zabłoconych wnętrzy brudem i zgnilizną, zapachem
śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu.
Domy stare,
odarte, brudne, poobtłukane z tynków, świecące niby ranami
nagą cegłą, miejscami drewniane albo ze zwykłego pruskiego
muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach,
o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały
ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się
nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane.
bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i
stuku tkackich warsztatów, jakie pracowały bez względu na
niedzielę, turkotu huczącego maszyn szyjących tandetę na
wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano
przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów.
Przed owymi nie skończonymi
domami, które wznosiły się czerwonymi, posępnymi murami, nad tym
morzem umierających ruder i kramarskiego życia. leżały
całe sterty cegieł i drzewa, ścieśniając i tak
wąską uliczkę, zapchaną wozami, końmi,
przewożonym towarem, zgiełkiem, nawoływaniem handlarzy i
tysiącznymi głosami robotników płynących w gromadach na
Stare Miasto; szli środkiem ulicy lub obok trotuarów; ich
różnokolorowe szaliki, jakimi mieli po-obwiązywane szyje,
rozjaśniały nieco ten ogólny, szarobłotnisty ton ulicy.
Stare miasto i
wszystkie przylegające uliczki trzęsły się zwykłym
niedzielnym ruchem.
Na kwadratowym
placu, obstawionym starymi, piętrowymi domami nigdy nie odnawianymi,
pełnym sklepów, szynków i tak zwanych Bier-Hail. zastawionym setkami
szkaradnych bud i kramów, tłoczyło się kilkanaście
tysięcy ludzi, setki wozów i koni. wszystko to krzyczało,
mówiło, klęło, biło się czasami.
Wrzaskliwy chaos
przewalał się jak falą z jednej strony Rynku na drugą. Nad
tym rojowiskiem głów, włosów rozwianych, rąk wzniesionych,
łbów końskich. toporów rzeźnickich połyskujących
nagłe w słońcu, podnoszonych nad rozrąbywanym mięsem,
olbrzymich bochenków chleba niesionych z powodu tłoku nad głowami,
żółtych, zielonych, czerwonych. fioletowych chustek,
powiewających niby sztandary na kramach garderoby; czapek i kapeluszy
wiszących na kołkach, butów, szalików bawełnianych, co jak
węże kolorowe trzepotały się na wietrze i uderzały w
twarze przeciskających się; blaszanych naczyń błyskających
w słońcu; stosów słoniny, kup pomarańcz, poukładanych
na straganach w pryzmy, kul świecących jaskrawo na tle czerni
ludzkiej i błota które gniecione, rozrabiane, tratowane, mieszane,
rzygało strumieniami spod nóg na stragany i na twarze i wylewało
się z Rynku do rynsztoków i na ulice, z czterech stron okalające
targ, którymi toczyły się wolno olbrzymie wozy piwowarskie,
pełne antałków, wozy z mięsem, pookrywane brudnymi szmatami albo
z dala świecące czerwonożółtymi żebrami wołów
obdartych ze skóry, wozy naładowane worami mąki, wozy pełne
drobiu krzyczącego wrzaskliwymi głosami, pełne kwakania kaczek i
gęgotu gęsi, które przez szczeble drabin wysuwały białe
głowy i syczały na przechodniów.
Czasem bokiem
tych nierozwartych sznurów wozów, idących jeden za drugim, przebiegał
z pośpiechem jaki elegancki powozik, ochlapując błotem ludzi,
wozy, trotuary, na których w kuczki siedziały stare, wynędzniałe
Żydówki i koszykami pełnymi gotowanego grochu, cukierków,
zmarzniętych jabłek, zabawek dziecinnych.
Przed sklepami,
które były pootwierane i pełne ludzi, powystawiano stoły,
krzesła, ławki, na których leżały góry galanterii,
pończoch, skarpetek, kwiatów sztucznych, perkalików sztywnych jak blachy,
kołder o jaskrawych poszyciach, koronek bawełnianych. W jednym
końcu Rynku stały żółte, malowane łóżka, komody,
które się nie domykały i brązowym bejcem udawały
mahoń; lustra, w których by się nikt nie zobaczył,
połyskiwały w słońcu; kołyski, stosy sprzętów
kuchennych, za którymi na ziemi, na garstkach słomy siedziały kobiety
wiejskie z masłem i mlekiem, ubrane w czerwone wełniaki i zapaski. A
pomiędzy wozami i straganami przepychały się przez tłumy
kobiety z koszami czepków białych, wykrochmalonych, które przymierzano
wprost na ulicy.
Na Poprzecznej,
zaraz przy Rynku, stały stoły z kapeluszami, których nędzne
kwiaty, zardzewiałe spięcia, kolorowe farbowane pióra chwiały
się smutnie na tle ścian domów.
Garderobę
męską sprzedawano, kupowano i przymierzano na ulicy, w sieniach,
wreszcie pod ścianą, za zasłoną, która zwykle nic nie
zasłaniała.
Tak samo
robotnice przymierzały kaftany, fartuchy i spódnice.
Wrzawa
rosła bezustannie, bo wciąż z góry miasta napływały
nowe fale kupujących i podnosiły się nowe krzyki,
nawoływania zachrypniętymi gardłami, głosy trąbek
dziecinnych brzęczały ze wszystkich stron, turkoty wozów, kwiki
prosiąt, krzyki gęsi, cała szalona kakofonia zbiorowiska
ludzkiego wrzała i biła w to czyste, rozsłonecznione niebo, co
wisiało nad miastem niby bladoseledynowy baldachim.
W jednym z
szynków grano i tańczono, bo czasami przez ten zgiełk i wrzawę
piekielną przedzierał się głos harmonii i skrzypiec,
wycinających oberka, i mocny, siarczysty pokrzyk tańczących, ale
rychło te głosy tonęły w chaosie bójki, jaka powstała
w środku Rynku, przy straganach z wędlinami. Kilkanaście
ciał splątanych, sczepionych, szamotało się z rykiem i
chwiało w różne strony, aż w końcu runęło pod
stragany w błoto i gryzło się, i tarzało jak kłąb
olbrzymi pełen rąk, nóg, twarzy okrwawionych, ust wyjących,
oczów zaszłych bielmem wściekłości.
Wysoko
świeciło słońce i zalewało potokami wiosennego ciepła
Rynek cały. Podnosiło barwy, złociło nędzne,
wycieńczone twarze, obnażało rudery, zapalało złote
ogniska w szybach okien i w błocie przepojonym wodą, w oczach ludzi,
którzy stali pod domami i grzali się. i pokrywało jakby
złotawą glazurą brzydotę, jaka tutaj królowała,
wszystkie te rzeczy i ludzi, i wszystkie te głosy, co się
zrywały spośród bud. wozów, straganów, błota i olbrzymim wirem
krążyły nad Rynkiem, odbijały się o czworokąt
domów i płynęły w boczne ulice, w świat, w pola, ku
fabrykom, które niedaleko stały panując kominami i jakaś
cichą, milczącą grozą, w jakiej były zatopione, i
patrząc błyszczącymi w słońcu wytrzeszczonymi oczami
okien na te roje robocze.
Moryc
przepchał się przez Rynek z obrzydzeniem i zapuścił
się w ulicę Drewnowską, jedną z najstarszych w Łodzi i
bardzo cichą, obstawioną małymi konającymi domkami
pierwszych w Łodzi tkaczów, pomiędzy którymi tuliły się
jeszcze proste chłopskie domy, o mocno wypuszczanych węgłach, na
pół zapadłe w ziemię, wykrzywione, otoczone ogródkami, gdzie
dogorywały stare wiśnie i grusze przysadziste, które kiedyś
kwitły i rodziły, a teraz od lat całych,
ściśnięte pomiędzy murami fabryk i odgrodzone coraz
gęstszymi zaporami od słońca, od pól, od wiatrów,
spróchniałe, gryzione przez odpływy, jakie się sączyły
z farbiarni, gęsto rozrzuconych w tej stronie, obłamywane,
zapomniane, konały z wolna w tragicznej melancholii opuszczenia i smutku.
Błoto i w
tej ulicy było wyżej kostek. A dalej, przy końcu ulicy, która
wychodziła w pola, świnie łaziły przed domami i próbowały
ryć stwardniałą ziemię po placach, na które wywożono
gruz i śmiecie.
Domy stały
porozrzucane bezładnie, kupiły się w grupy, to stały
samotnie w polach, otoczone rozmiękłym, przepojonym wodą
gruntem.
Na samym
końcu miasta stała fabryka Grunspana et Landsbergera, oddzielona od
ulicy potężnym parkanem.
Z boku fabryki
był wielki parterowy dom z facjatami, otoczony ogródkiem.
- Pan w domu? -
pytał Moryc starego robotnika, który mu otwierał drzwi.
- A jest.
-
Któż tam jest jeszcze?
- Są
wszystkie.
- Co za
wszystkie?
- Ano, te
Żydy, familianty - mruknął pogardliwie.
- Ma
Franciszek szczęście, że ja mam dzisiaj dobry humor, bo inaczej
to ja bym Franciszkowi zbił ładny kawałek pyska. Rozumie
Franciszek? Zdjąć kalosze!
-
Rozumiem, dostałbym niby po mordzie, ale że -jaśnie pan ma
humor, to już nie dostanę - szeptał dobrodusznie,
ściągając mu kalosze.
- No, to
niech Franciszek napije się wódki i niech pamięta - powiedział
zadowolony dając mu dziesiątkę i wszedł do pokoju.
-
Parszywiec, ścierwo! Biłby polski naród - splunął za nim.
Moryc
wszedł do wielkiego pokoju, w którym już było z
dziesięć osób, siedzących dokoła wielkiego stołu,
pokrytego talerzami po skończonym dopiero obiedzie.
Przywitał
się ze wszystkimi w milczeniu i usiadł w rogu na czerwonej kanapce, nad
którą roztaczała cień wielka wachlarzowata palma.
- Po co
się sprzeczać, można wszystko spokojnie obgadać -
mówił powoli sam Grunspan chodząc po pokoju w aksamitnej
jarmułce na szpakowatych włosach.
Długa
broda bramowała mu twarz białą, wypasioną, o małych
oczkach, które wciąż z błyskawiczną szybkością
przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot.
Cygaro
trzymał w ozdobionej sygnetem ręce, pociągał rzadko,
wydymał wydatne, czerwone usta, powąchał z uwagą.
-
Franciszek - zawołał do przedpokoju. - Niech mi Franciszek przyniesie
z mojego gabinetu pudełko z cygarami, to jest zupełnie wilgotne. Ja
to kładę na piecu, niech Franciszek uważa, niech ono nie zginie.
- Jak ma
nie zginąć, to nie zginie - mruknął Franciciszek.
- Co to za
fest? - zapytał Moryc Feliksa Fiszbina. który także należał
do rodziny, a siedział teraz na biegunowym fotelu, puszczał
kłęby dymu i kołysał się zawzięcie.
-
Gross-familien-Pleitenfest - rzucił.
- Ja
przyszłam do ojca, żeby ojciec poradził, prosiłam
wszystkich, żeby także przyszli, niech zobaczą, niech mojemu
mężowi powiedzą, kiedy mnie słuchać nie chce, że
jak tak dalej będzie prowadzić interes, to my wyjdziem bez niczego -
zaczęła energicznie młoda, przystojna elegancka brunetka, w
czarnym kapeluszu na głowie, najstarsza córka Grunspana.
- Ile
macie na Lichaczewa? - rzucił krótko młody student uniwersytetu o
wydatnym semickim nosie i prawie czerwonych włosach i zaroście -
zaczął gryźć ołówek.
-
Piętnaście tysięcy rubli.
- Gdzie
są weksle? - zapytał stary bawiąc się złotym
łańcuchem, który mu spadał na wielkim brzuchu,
obciągniętym w aksamitną kamizelkę, spod której
powiewały dwa białe sznurki.
- Gdzie
są weksle! Wszędzie są! Płaciłem nimi u Grosglika,
płaciłem za towar, płaciłem nimi Kolińskiemu za
ostatnią oficynę. Co tu dużo gadać, tamten zrobił
klapę, wrócą do mnie i zapłacić musimy. Ja je
żyrowałem.
- Niech
ojciec słucha! on tak ciągle mówi. Co to jest? do czego to podobne?
To jest handel! to jest kupiec! to jest fabrykant porządny, co mówi:
"Winienem, to zapłacę." Tak może mówić głupi
chłop, co nie rozumie żadnych interesów! - krzyczała i łzy
żalu, gniewu i oburzenia błyszczały w jej wielkich
czarno-oliwkowych oczach.
- Ja
się dziwię, Regino, ja się bardzo dziwię, że
jesteś tak mądrą, a tych prostych rzeczy, na których się
opiera nie tylko handel, ale i całe życie, nie rozumiesz...
- Ja
rozumiem, ja dwa razy dobrze rozumiem, tylko nie mogę zrozumieć,
dlaczego ty, Albert, chcesz płacić te piętnaście
tysięcy rubli.
- Bom
winien - szepnął pochylając na piersi bladą,
zmęczoną twarz i jakiś ironiczno-smutny uśmiech
przewinął mu się przez wąskie usta.
- On
ciągle swoje! Tyś brał towar surowy na kredvt. toś winien,
dobrze, ale tyś dawał towar także na kredyt i tobie są
winni, a jak oni ci nie płacą, jak oni robią plajtę, to co
ty masz robić? to ty powinieneś płacić, co? To ty masz
stracić dlatego, że Frumkin chce zarobić, co? - krzyczała
rozczerwieniona.
-
Niedołęga!
- Wielki
kupiec, aj! aj!
- Ty
powinieneś się ułożyć, ty powinieneś zarobić
na tym pięćdziesiąt procent.
- Regina
ma rację!
- Ty
się nie baw w głupie uczciwości, bo tu o gruby grosz idzie.
Krzyczeli
wszyscy wyciągając ku niemu ręce i twarze rozognione.
- Cicho,
Żydy! - rzucił niedbale Feluś Fiszbin kołysząc
się na fotelu,
-
Płacić! płacić! to i głupi potrafi, każdy Polak
to samo umie, to wielka sztuka!
-
Ależ porozumiejmy się państwo! - krzyczał, aby wszystkich
zagłuszyć, Zygmunt Grunspan, syn, student uniwersytetu, dzwonił
nożem w szklankę, rozpiął mundur na piersiach i koniecznie
chciał głos zabrać, ale nikt go nie słuchał, bo
wszyscy gadali razem i krzyczeli, tylko stary Grunspan chodził w milczeniu
i pogardliwie spoglądał na zięcia, który podparł się
łokciami i rzucał porozumiewające spojrzenia na Moryca, ten
zaś czekał dosyć niecierpliwie końca rozpraw,
przyglądał się staremu i rozmyślał, czy mu
zaproponować interes, czy nie.
Miał
ogromną chęć, ale w miarę oczekiwania
chłodnął. reflektował się i coś jakby pewien
wstyd niewytłumaczony przejmował go, gdy sobie przypominał
Karola i Bauma. A zresztą, nie miał odwagi zaufać Grunspanowi.
śledził jego okrągłą, chytrą twarz i małe
oczki biegające ustawicznie; z jakimś wyrazem taksacyjnym oczy jego
krążyły po obecnych, zatrzymały się na jasnych
spodniach wyciągniętego w fotelu Fiszbina, zdawały się
ważyć ciężar złotej dewizki Alberta Grosmana, który
siedział teraz z głową przechyloną, wpatrzony w sufit,
jakby nie słysząc wrzawy groźnej, jaką podnosiła
żona z pomocą najbliższej familii, zebranej po to, aby mu nie
pozwolić płacić weksli, a zmusić niejako do zrobienia
plajty, obmacywały gruby pugilares, w którym czegoś szukał
gorączkowo Landau, stary Żyd z dużą rudawą brodą,
w jedwabnej czapce na głowie.
Nie, Moryc
miał coraz mniej zaufania do niego.
- Sza,
sza, państwo. Napijemy się teraz herbaty - zawołał
Grunspan, gdy służąca wniosła samowar szumiący.
-
Poprosić jaśnie panienkę Melę! - rzucił wyniośle
do Franciszka.
Przyciszyło
się trochę.
Weszła
Mela, kiwnęła wszystkim głową na przywitanie i
zajęła się rozlewaniem herbaty.
- Ja
się z tego wszystkiego rozchoruję jeszcze, mnie już serce boli,
a tu ani chwili spokoju - szeptała Regina wycierając sobie
zapłakane oczy,
- I tak co
rok jeździsz do Ostendy, będziesz teraz miała przynajmniej po co
jeździć.
- Grosman,
ty tak nie gadaj, to moje dziecko! - zawołał energicznie Grunspan.
- Tyś
się ze mną nie witała, Mela - szepnął Moryc
siadając obok najmłodszej córki firmy Grunspan et Landsberger.
-
Kłaniałam się wszystkim, nie widziałeś?
--szepnęła podsuwając herbatę Zygmuntowi.
-
Wolałbym, żebyś się ze mną osobno przywitała -
mówił cicho, mieszając herbatę.
- Na
cóż ci to? - podniosła na niego szaroniebieskie smutne oczy i twarz
bardzo ładną o niesłychanie regularnych rysach.
- Na co?
bo ja bym bardzo chciał, żebyś zwracała na mnie uwagę;
mnie zresztą robi wielką przyjemność patrzeć na ciebie
i mówić z tobą, Mela.
Uśmiech
przebiegł po jej wypukłych, bardzo ładnych ustach, podobnych w
kolorze do bladych sycylijskich korali, nie odezwała się jednak,
rozlewając herbatę na spodek, który wziął ojciec i pił
z niego nie przestając chodzić po pokoju.
- Czy ja
co śmiesznego powiedziałem? - pytał podchwyciwszy ten
uśmiech.
- Nie,
przypomniało mi się tylko, co mówiła pani Stefania dzisiaj rano,
podobno wczoraj w teatrze mówiłeś jej, że nie umiesz
flirtować z Żydówkami, że to rodzaj kobiet, który na ciebie nie
działa. Mówiłeś tak? - utkwiła w nim oczy.
-
Mówiłem, ale raz, że ja z tobą nie flirtuję, a po drugie,
że ty właśnie nie masz w sobie nic a nic żydowskiego.
Słowo honoru daję! - dorzucił prędko. bo znowu taki sam
uśmiech przebiegł jej po ustach
- Czyli
że jestem w twoim rodzaju. Dziękuję ci, Moryc, za
szczerość.
- Czy
cię to gniewa, Mela?
- Nie,
jest mi to zupełnie wszystko jedno - surowo zabrzmiał jej głos,
aż zajrzał w jej oczy ze zdziwienia, ale nie zobaczył w nich
wytłumaczenia, bo trzymała utkwione w spodku, do którego znowu
dolewała herbaty.
-
Pogadajmy spokojnie, zawsze się można porozumieć -
zaczął znowu Zygmunt przyczesując maleńkim grzebykiem
czerwoną jak miedź brodę.
- Co tu
gadać, niech ojciec sam powie Albertowi, że jak w taki sposób
poprowadzi interesy, to my za rok naprawdę zbankrutować możemy
On mnie nie chce słuchać, bo on ma swoją filiozofię. jak
powiada, niech mu ojciec powie, co on jest głupi, chociaż on jest
doktór filozofii i chemii, bo rzuca pieniądze w błoto.
- A
może jej ojciec powie, żeby się nie wtrącała do
interesów, bo ich nie rozumie, i żeby mnie swoim krzykiem nie
nudziła, bo może mi się to w końcu sprzykrzyć.
- Na moje
dobroć, na moje dobre serce to on tak gada, co!
- Cicho,
Regina.
- Ja nie
będę cicho, bo tutaj idzie o pieniądze, o moje pieniądze;
ja go nudzę, ja mu się mogę sprzykrzyć, jaki mi hrabia
łódzki, o jej! o jej! - wykrzykiwała ze złością.
- Niech
się ułoży na piećdziesiąt procent - rzucił
poważnie Landau.
- Na co
się układać? Nic nie dać, my za swoje pieniądze nie
dostaniemy od Frumkina ani grosza.
- Nie
rozumiesz, Regina. Pokażcie, Grosman, aktywa i pasywa - rzekł Zygmunt
rozpinając mundur.
- Dać
dwadzieścia pięć procent najwyżej - szepnął stary
dmuchając w spodek.
- Jest
lepszy sposób - mówił półgłosem Fiszbin rozdmuchując
ogień w cygarze.
Nikt mu
nie odpowiedział, bo się wszyscy dość pośpiesznie
pochylili nad stołem, nad kartami pokrytymi cyframi, które
pośpiesznie sumował Zygmunt.
-
Pięćdziesiąt tysięcy rubli winien! - zawołał.
- Ile ma?
- zapytał ciekawie Moryc, wstając, bo Mela wyszła z pokoju.
- To
się pokaże później, na ile procentów się ułoży.
- To jest
interes do zrobienia.
-
Pieniądze jakby były w kieszeni.
- Regina,
nie potrzebujesz się martwić!
-
Więc chcecie, abym plajtę zrobił? Nie myślę
oszukiwać ludzi! - powiedział Grosman stanowczo, wstając od
stołu.
- Ty
musisz się ułożyć, bo inaczej ja wycofuję swój posag z
interesu i biorę rozwód, co ja mam żyć z takim hrabią, co
ja mam się martwić!
- Cicho,
Regina, Grosman się ułoży na dwadzieścia pięć
procent, bądź spokojną, ja w tym jestem, sam przeprowadzę
ten interes - pocieszał ją stary Grunspan.
- Albert
ma małe robaczki w głowie, jak się to nazywa, Moryc? -
zapytał Fiszbin.
-
Kiełbie we łbie - rzucił prędko i zniecierpliwiony
miał ochotę iść do Meli.
- Chcesz
posag - weź; chcesz rozwodu - dam ci go; chcesz te pieniądze, która
ja mam jeszcze - zabierz; mnie już życie zbrzydło w tym piekle
łajdackim. Ja z tobą, Regina, nigdy do ładu nie dojdę, nie
było dzieci, to mi wciąż gadała, że jej wstyd się
pokazać na ulicę, ma ich teraz czworo, to znowu niezadowolona.
- Albert,
nie gadaj!
- Sza!
sza! to są wasze interesy! - zakrzyknął Grunspan, prędko
stawiając spodek na stole.
- Ona
nigdy i z niczego nie była zadowoloną, ona się ciągle
kłóci ze mną.
- Ja
się nie mam kłócić! ja się nie mam o co kłócić.
jak mi każe jeździć tymi zdechłymi końmi, z których
się wszyscy śmieją.
- Dobre
są i takie, bogatsze od ciebie chodzą pieszo.
- Ale ja
chcę jeździć, mnie stać na porządne konie.
- To sobie kup,
mnie nie stać na inne konie!
- Cicho,
Żydy! - zawołał Feluś znowu kołysząc się w
fotelu.
- On
zgłupiał do reszty, to potrzeba mieć pieniądze, żeby
kupować! to potrzeba mieć za co, żeby kupić, co potrzeba?
To Wulff pewnie co ma, kiedy stawia fabrykę, to Berstein dużo ma,
kiedy za całe sto tysięcy mebluje sobie dom? - wykrzykiwała
wodząc zdumionym wzrokiem po rodzinie.
Albert
odwrócił się do nich plecami i patrzył w okno.
Kłótnia
zawrzała na nowo i podnosiła się do maksimum, krzyczeli wszyscy
razem, pochylali się nad stołem, bili w niego pięściami,
wydzierali sobie z rąk Papiery, kreśląc na ceracie coraz nowe
cyfry, rzucali coraz ohydniejsze projekty i sposoby plajty, wymyślali
sobie nawzajem, zrywali się od stołu, siadali znowu i krzyczeli; a
wszystkim brody, twarze, usta i wąsy trzęsły się i
drgały, porwane tymi cyframi, jakie można było zarobić,
rozwścieczeni na tego głupca, który stal odwrócony plecami i ani
chciał słuchać o plajcie.
Nawet stary
wyszedł ze swego spokoju i głośno dowodził; Regina,
zmęczona wzruszeniem, siadła w fotelu i płakała spazmatycznie;
Landau odrzucił ceratkę i kawałkiem kredy pisał cyfry na
stole, rzucając od czasu do czasu jakie słowo poważne, a Zygmunt
Grunspan, rozczerwieniony, spocony, darł się najgłośniej,
wołał, żeby się porozumieli, i sprawdzał kolumny cyfr
w wielkiej książce fabrycznej, jaką mu przyniosła Regina.
Tylko Moryc nie
brał udziału w krzykach, siedział pod palmą obok Fiszbina,
który wyciągnięty na fotelu, bujał się, palił cygaro i
od czasu do czasu wołał:
- Cicho,
Żydy!
- To nie jest
wcale wesoła operetka - powiedział znużony Moryc i zaniechawszy
już zupełnie interesu z Grunspanem, poszedł w głąb
mieszkania szukać Meli.
Zastał
ją u babki, którą cała rodzina otaczała nadzwyczajną
czcią i opieką.
Babka
siedziała w fotelu na kółkach przy oknie.. Była to blisko
stuletnia staruszka, sparaliżowana i zupełnie zdziecinniała;
twarz miała tak zeschniętą i pościąganą w
fałdy, że wszelki wyraz zanikł zupełnie - wisiał tylko
kawał żółtoszarej skóry pofałdowanej, z której
świeciły czarne, bez połysku, niby szklane paciorki oczy. Na
głowie miała czarną perukę ubraną w rodzaj czepka z
aksamitów kolorowych i koronek, jakie noszą Żydówki po małych
miasteczkach.
Mela
łyżeczką dziecinną wlewała w zapadłe usta bulion;
babka niby ryba otwierała i składała usta.
Ukłonił
się jej - przestała jeść, popatrzyła na niego martwo i
zapytała głosem głuchym, jakby pochodził spod ziemi:
- Kto to, Mela?
Nie
poznawała już nikogo prócz najbliższych.
- Moryc Welt,
brat mojej matki, Welt - powtórzyła z naciskiem.
- Welt! Welt! -
mełła w bezzębnych szczękach i otworzyła szeroko usta
do bulionu, który znowu podawała Mela.
-
Kłócą się jeszcze?
- Sądny
dzień się zrobił.
- Biedny ten
Albert.
-
Żałujesz go?
- Jakże,
nie pozwala mu być człowiekiem własna nawet żona i rodzina.
Regina mnie wprost przeraża swoim handlarstwem - westchnęła
smutnie.
- Powinien
być dobrym fabrykantem. On trochę chory na idealizm, ale po pierwszej
plajcie, niech tylko na niej dobrze zarobi, to się wyleczy.
- Ja nie
rozumiem ani ojca, ani wujów, ani ciebie, ani Łodzi. We mnie się
wszystko burzy patrząc na to, co się tutaj dzieje.
- Cóż
się dzieje? dobrze się dzieje, robią się pieniądze i
basta.
- Ale jak,
jakimi sposobami!
- To wszystko
jedno, sposób dostania rubla nie zmniejsza jego wartości.
- Jesteś
cynik - szepnęła jakby z wyrzutem.
- Jestem tylko
człowiek, który nie wstydzi się nazywać rzeczy po imieniu.
- Dajmy pokój,
jestem tak zdenerwowaną, że brak mi sił nawet do kłótni.
Skończyła
karmienie babki, poprawiła poduszki, jakimi była
obłożoną, i pocałowała ją w rękę.
Stara
przytrzymała ją lekko, pogłaskała wyschniętymi niby u
szkieletu palcami po twarzy i zapytała znowu tak samo, patrząc na
Moryca:
- Kto to? Mela.
- Welt, Welt!
Chodź, Moryc, na chwilę do mnie, jeśli masz czas.
- Mela, ja
przecież dla ciebie miałbym zawsze czas, jeślibyś tylko
zechciała.
- Welt, Welt! -
powtarzała stara głucho, otworzyła usta i zapatrzyła
się martwym wzrokiem w okno, za którym widniały mury fabryki.
- Moryc, ja
cię już prosiłam, nie komplementuj mnie.
- Ty mi wierz,
Mela, mówię szczerze, słowo uczciwego człowieka, że jak
jestem z tobą, jak cię słyszę, jak patrzę na ciebie,
to muszę nie tylko mówić inaczej niż do innych kobiet, ale
zaczynam czuć i myśleć inaczej. Ty masz w sobie taką dziwną
miękkość, ty jesteś naprawdę kobietą. Mela, tu
takich mało w Łodzi - mówił poważnie, przechodząc za
nią do jej pokoju.
- Odprowadzisz
mnie do Róży? - zapytała nic mu nie odpowiedziawszy.
-
Jeślibyś nie chciała, prosiłbym cię o to. Oparła
czoło na szybie i patrzała na wróble, które rozszalałe tym
pierwszym prawie wiosennym dniem marcowym, goniły się i biły po
ogrodzie.
- O czym
myślisz? - zapytał po chwili cicho.
- O Albercie,
czy zrobi tak, jak postanowił, czy też tak, jak oni chcą.
- Tak, z
pewnością ogłosi upadłość i ułoży
się z wierzycielami.
- Nie, ja
go znam, i jestem tego pewna, że zapłaci.
-
Założę się z tobą, że będzie się
układał.
- A ja bym nie
wiem co dała, że nie zrobi.
- Mela, Grosman
ma swoje filozoficzne bziki, ma, ale poza tym on jest mądry człowiek,
mogę postawić cały swój majątek, że więcej nie
zapłaci jak dwadzieścia pięć procent.
- A ja bym
bardzo, bardzo pragnęła, żeby było inaczej.
- Przyszło
mi na myśl, żeś ty powinna była wyjść za niego,
Mela, dobralibyście się, nie mielibyście co jeść, ale
bylibyście tak uczciwi, że pokazywaliby was w panopticum.
- Lubię go,
ale za niego nie wyszłabym, to nie mój typ.
-
Któż jest w twoim typie?
- Szukaj i
zgaduj! - uśmiechnęła się znowu tym bladym, subtelnym
uśmiechem.
-
Borowiecki, tak, z pewnością, w nim się wszystkie kobiety
łódzkie kochają.
- Nie,
nie; wydał mi się oschłym, dumnym i karierowiczem, nie, za
bardzo zresztą podobny do was wszystkich.
- Oskar
Meyer, baron, milioner i piękny, wprawdzie taki baron z meklemburskiej
rasy, ale za to milioner najprawowitszy.
- Widziałam
go raz i wydał mi się parobkiem
przebranym. To
musi być okropny człowiek, słyszałam o nim dużo!
- To jest dziki
i wściekły człowiek, to jest prawdziwe pruskie bydle! -
mówił z nienawiścią.
- Aż tak?
Zaczyna być interesującym.
- Daj spokój o
tym chamie. A może Bernard Endelman podoba ci się?
- Żydziak!
- szepnęła pogardliwie.
- A, jakiż
ze mnie niedomyślny. Przecież tyś się wychowywała w
Warszawie, żyłaś tam w polskich sferach i przeszłaś
przez wszystkie warszawskie kółka i saloniki, to jakże mogą
podobać ci się Żydzi lub łódzcy ludzie! - wołał
ironicznie. - Przywykłaś do studentów rozczochranych, do tej
deklamującej rady-kalii, oczekującej na spadek i na synekury biurowe,
do tej wykwintnej atmosfery blagi i wspólnego obełgiwania się na
wzniosły, szlachetny sposób. Ha, ha, ha, ja to przechodziłem i ile
razy sobie wspomnę tamte czasy i tamtych ludzi - umieram ze śmiechu.
- Daj spokój,
Moryc. Mówisz z goryczą, więc nie bez stronności, nie chcę
słuchać - wołała prędko, dotknięta bardzo, bo
istotnie całym sercem jeszcze żyła w tamtej sferze, pomimo
że od dwóch lat już mieszkała przy ojcu w Łodzi.
Wyszła i
ukazała się po chwili już ubrana do wyjścia.
Zaraz też
wyszli.
Otwarty powozik,
bardzo elegancki, czekał przed bramą.
- Dojedź
tylko do Nowego Rynku, tam nie ma takiego błota, to pójdę pieszo,
Konie ruszyły ostro.
- A swoją
drogą ty mnie dziwisz, Mela.
- Czym?
- Tym
właśnie, że jesteś taką - nie Żydówką. Ja
znam nasze kobiety dobrze, ja je umiem cenić i cenię, ale je znam,
one nie biorą takich różnych książkowych rzeczy na serio,
jak ty je bierzesz. Znasz Adę Wasereng? ona tak samo żyła w
Warszawie i w tych,' samych sferach co ty, tak samo się zapalała do
wszystkiego, tak samo była czynną we wszystkim, tak samo ze mną
kłóciła się o równość, o wolność, o
cnotę, o ideały.
- Ja się z
tobą nie kłócę o to wszystko - przerwała mu prędko.
- Prawda, ale
pozwól mi skończyć, otóż była najidealniejszą
idealistką, ale jak wyszła za swojego Rosenblatta, to o wszystkich
głupstwach zapomniała,. idealizm to nie była jej
specjalność.
- Tobie się
to podoba?
- Mnie się
to właśnie podoba, bo jak miała czas, to się bawiła w
poezje, dlaczego nie miała się bawić, to dobrze jest widziane w
polskich domach, nadaje pewien modny ton, no, i nie jest tak nudne, jak
chodzenie po teatrach i balach.
- Więc
jesteś przekonany, że to tylko dla zabawy?
- Do Polek ani
do ciebie tego nie stosuję, to inny gatunek, ale do Żydówek - tak,
wiem z pewnością. Pomyśl tylko, co ich to wszystko może
obchodzić? Mela, ja jestem Żyd, ja się tego nigdy i nigdzie nie
wstydziłem ani nie wypierałem, co za interes się wypierać!
Mnie tak samo nic nie obchodzi poza moim własnym interesem jak naszych
wszystkich, bo ja tego
nie mam wprost
we krwi. Masz, taki Borowiecki, to jest dziwny człowiek, to jest mój
kolega z gimnazjum w Warszawie, mój kolega z Rygi, mój przyjaciel, my razem
mieszkamy tyle lat, mnie się zdawało, że go znam, że to
nasz człowiek. On ma ostre pazury, on jest zupełnie człowiek
łódzki, on lepszy macher niż ja, a on czasem zrobi coś takiego,
czego ja nie rozumiem, czego żaden z naszych nie zrobi; on jest
Lodzermensch, a on pomimo to ma różne takie bziki ideowe. utopijne
marzenia, dla których gotów jest dać rubla, jak ma dwa przy sobie, a dla
których ja bym dał dziesiątkę, jakby się już nie
można wykręcić, ja...
- Do czego
prowadzisz? - przerwała mu znowu, dotykając parasolką stangreta,
żeby przystanął.
- Że ty
masz właśnie w sobie coś takiego, co mają oni. Polacy.
- Czy to czasem
nie nazywa się duszą - powiedziała wesoło, wyskakując
na trotuar.
- To za
duży szemat.
- Pójdziemy
Średnią, chcę się przejść trochę.
- Najbliżej
będzie dojść do Widzewskiej, a stamtąd do Cegielnianej.
- Wybierasz
krótsze, żeby prędko odbyć pańszczyznę.
- Wiesz przecie,
Mela, że ja z wielką przyjemnością ci towarzyszę.
- Czy dlatego,
że tak cierpliwie słucham?
- Tak, a i
dlatego, że jesteś bardzo ładna z tą ironią na ustach,
bardzo ładna.
- Komplement
twój jest mniej piękny, bo tak en gros podany.
- Lubisz
warszawskie en detaile, a na krótkie terminy i z dobrym żyrem.
- Wystarczy
dobre wychowanie i uczciwość.
- Ale pomimo to
nie zaszkodzi się obwarować intercyzą - rzucił ironicznie,
wciskając binokle.
- A, tuś
doprowadził! - szepnęła niezadowolona.
-
Chciałaś!
- Chciałam,
żebyś mnie doprowadził do Róży przede wszystkim -
podkreśliła zdanie.
- Ja bym
cię wszędzie doprowadził, gdybyś zechciała! -
zawołał pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim
owładnęło, ostrym śmiechem.
-
Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi -
odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w
ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach
licznych przechodniów.
Moryc także
milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na
nią. Potrącał z gniewu przechodniów.. zaciskał binokle i
rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią
chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady
oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach
i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się
bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała
go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał
jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą,
suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś
dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z
jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci
wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
- Znudziłam
cię, żeś zamilkł? - szepnęła po pewnym czasie.
- Bałem
się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o
nader wielkich rzeczach.
- Bądź
pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może
dosięgnąć.
-
Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy - mnie dałaś
szczutka i sama się pochwaliłaś.
- A
chciałam tylko jedno - powiedziała z uśmiechem.
- Mnie
uderzyć, prawda?
- Tak, i
zrobiłam to z przyjemnością.
- Ty mnie bardzo
nie lubisz Mela? - pytał trochę dotknięty.
- Nie, Moryc -
kręciła głową i uśmiechała się
złośliwie.
- Ale mnie i nie
kochasz?
- Nie, Moryc.
- My robimy
ładny kawałek flirtu - powiedział, zirytowany tonem jej
odpowiedzi.
- Pomiędzy
kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.
przystanęła,
aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie, okręconej w
łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i
głośno żebrzącej.
Moryc
spojrzał drwiąco, ale sam prędko wydobył jakiś
pieniądz i dał.
- I ty dajesz
biednym? - zdziwiła się.
-
Pozwoliłem sobie na taką miłosierną operację, bo
miałem akurat fałszywą złotówkę - zaczął
się śmiać serdecznie z jej oburzenia.
- Ty się z
cynizmu już nie wyleczysz! - szepnęła przyśpieszając
nieco kroku.
- Mam jeszcze
czas i żebym miał jeszcze sposobność i takiego jak ty
doktora...
- Do
widzenia, Moryc.
- Szkoda,
że to już.
- Ja nie
żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w
"kolonii"?
- Nie
wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
-
Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii,
że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
- A
dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz
Mullerowi, także ode mnie, że jest błazen.
Uścisnęli
sobie ręce i rozeszli się.
Moryc
obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy
pałacu Mendelsohnów, i szedł do miasta.
Słońce
już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając
tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i
przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i
dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą,
olbrzymią, zagmatwaną masę pociętą kanałami ulic,
w których zaczynały się palić nieskończone linie
świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las
Potężnych pni czerwonych wznosiły się nad miastem i
zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba,
płonęły jeszcze zorzami zachodu.
- Wariatka! Ja
bym się z nią ożenił! "Grunspan, Landsberger i
Welt" byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć -
szepnął Moryc uśmiechając się do tego interesu.
|