- Co się
stało Morycowi dzisiaj? - myślała Mela wchodząc do
wielkiego dwupiętrowego domu narożnego, nazywanego pospolicie
pałacem Szai. - Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt
tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta
gwałtowna czułość.
Nie mogła
już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do
przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn,
nieznacznie utykając na prawą nogę.
- Miałam
już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się
doczekać.
-
Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi
komplementa, no i tam dalej.
- Żydziak -
rzuciła pogardliwie Róża rozbierając ją i ciskając
lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę jak
zdejmowała to z Meli.
- Przesyła
ci ukłony bardzo uniżone.
- Głupi!
Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie
kłaniał.
- Nie lubisz go?
- pytała przygładzając powich-rzone włosy przed wielkim
zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwoma olbrzymimi sztucznymi
palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.
- Nie
cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a
zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!
- Wilhelm jest?
- Są
wszyscy i wszyscy się nudzą oczekując na ciebie.
- A Wysocki? -
zapytała ciszej i trochę niepewnie.
- Jest i
przysięga, że mył się cały przed samą
wizytą. Słyszysz, cały.
- Przecież
nie będziemy sprawdzać...
- Musimy
wierzyć na słowo - przygryzła usta. Ujęły się pod
ręce i szły przez szereg pokojów zalanych mrokiem nadchodzącego
wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.
- Co robisz.
Róża?
- Nudzę
się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią. a ty?
- Nic nie
udaję przed nikim i także się nudzę.
- Okropne
życie! - szepnęła Róża z westchnieniem. - I dokąd
się to ma ciągnąć?
- Ty wiesz
najlepiej dokąd, do śmierci chyba.
- Ach, co ja bym
dała, żebym się mogła zakochać. co ja bym dała.
- Siebie i
miliony w dodatku.
-
Chciałaś powiedzieć: miliony i siebie w dodatku -
powiedziała cierpko a drwiąco.
- Róża! -
szepnęła Mela z wyrzutem.
- No, cicho,
cicho! - ucałowała ją serdecznie. Weszły do niewielkiego
pokoju, zupełnie czarnego, bo meble, obicia ścian, portiery, wszystko
było pokryte czarnym pluszem lub czarną matową farbą. Pokój
robił wrażenie kaplicy przedpogrzebowej. Dwóch zupełnie nagich
przegiętych w tył olbrzymów z ciemnego brązu unosiło w
herkulesowych rękach nad głową wielkie gałęzie
dziwacznie poskręcanych storczyków o kryształowych białych kwiatach,
z których mżyło na pokój elektryczne światło.
Na czarnych kanapkach
i fotelikach niskich siedziało kilka osób w milczeniu i w
najswobodniejszych pozach, a nawet jeden z mężczyzn leżał
na dywanie, pokrywającym całą posadzkę; dywan był
także czarny, miał tylko w środku wyhaftowany olbrzymi bukiet
czerwonych storczyków, które niby potworne, dziwaczne, powyginane robaki
zdawały się pełzać po pokoju.
- Will, na
przywitanie Meli mógłbyś wywrócić koziołka -
zawołała Róża.
Wilhelm Muller,
olbrzymi jasnowłosy drab, w obcisłym kostiumie cyklisty,
podniósł się z fotelu, rzucił na dywan, przekręcił
się trzy razy w powietrzu z wprawą gimnastyka zawodowego i
stanął na środku pokoju, kłaniając się po
cyrkowemu.
- Brawo,
Miiller! - zawołał leżący na dywanie pod oknem
zapalając papierosa.
- Mela,
chodź mnie pocałować - mówiła rozrośnięta panna,
leżąca na niskim biegunowym krze-śle, leniwie nadstawiając
policzek. Mela ją pocałowała i usiadła na kanapie obok
Wysockiego, który pochylony nad małą, szczupłą, różową
blondynką, trzymającą nogi na taburecie, szeptał po cichu i
co chwila otrzepywał klapy, chował w głąb rękawów
dość brudne mankiety, wykręcał energicznie wąsiki
blond i dowodził:
- Z punktu
właśnie feministycznego nie powinno być żadnych różnic
prawnych pomiędzy kobietą a mężczyzną.
- No tak, ale
ty, Mieciek, jesteś nudny! - skarżyła się
żałośnie blondynka.
- Nie witasz
się ze mną, Mieciek! - szepnęła Mela.
- Przepraszam
panią, panna Fela właśnie nie da się przekonać.
- Wysocki
płaci podwójną karę; Meli powiedział pani, a Feli panna,
płać, Mieciek! - wołała Róża przyskakując do niego.
-
Zapłacę, Róża, zaraz zapłacę - zaczął
się rozpinać i szukać po wszystkich kieszeniach.
- Mieciek, nie
rozpinaj no się zupełnie, to nie jest zabawne - szczebiotała
Fela.
- Ja za ciebie
zapłacę, jeśli nie masz pieniędzy.
-
Dziękuję ci, Mela, pieniądze mam, byłem dzisiaj w nocy
wzywany do chorego.
- Róża,
dlaczego ja się potrzebuję nudzić? - jęknęła Toni
z fotelu biegunowego.
- Will, zabaw
Toni, słyszysz, próżniaku!
- Nie chcę,
muszę się przeciągnąć, bo mnie krzyż boli.
- Dlaczego
ciebie boli krzyż?
- Toni, jego z
tych samych powodów boli krzyż co ciebie - śmiała się Fela.
- Trzeba go
wymasażować.
- Ja bym
chciała mieć twoją fotografię, Will, ty dzisiaj mocno
wyglądasz - szepnęła Róża, w jej szarych wielkich oczach
zaczęły skrzyć się zielonawe błyski, przygryzła
usta bardzo szerokie i wąskie, co niby kresa czerwona przecinały jej
twarz długą, białoprzeźroczystą, okoloną nimbem
najczystszej miedzi, włosami rozdzielonymi na środku głowy i
zaczesanymi na skronie i na uszy, że tylko ich różowe końce
migotały olbrzymimi szafirami, oprawnymi w brylanty.
- Fotografujcie
mnie w takiej pozie - wołał kładąc się wznak na
dywanie i z rękami podwiniętymi pod głowę leżał w
całej swej długości, śmiejąc się
dźwięcznym, wesołym śmiechem.
-
Siądźcie, dziewczynki; obok mnie! Chodźcie, sikorki!
- On jest
zupełnie dzisiaj ładny - szepnęła Toni pochylając
się nad jego jasną, młodą, typowo niemiecka twarzą.
- On jest
mdły - wołała Fela. Wolisz Wysockiego?
- Kiedy
Wysocki ma takie cienkie nogi. Cicho. Fela, nie gadaj głupstw.
- Dlaczego?
- No,
wprost dlatego, że nie wypada.
- Moja
Róża, dlaczego nie wypada? Ja wiem, co mężczyźni
opowiadają o nas, mnie wszystko Bernard rnówi, on mi opowiadał taki
jeden zabawny kawał, że umierałam ze śmiechu.
- Powiedz
go, Fela - szepnęła Toni ziewając z nudów.
-
Mała, jak opowiesz przy mnie, to ci już nigdy nic nie opowiem -
zaoponował Bernard, leżący na dywanie.
- On
się wstydzi! ha, ha, ha! - zerwała się z kanapki,
zaczęła biegać po pokoju jak wariatka, przewracała
sprzęty, zataczała się na Tonię.
- Fela, co
ty wyrabiasz?
- Ja
się nudzę. Róża, ja się wściekam z nudów. Usiadła
na stosie pluszowych czarnych poduszek, jakie jej podsunął lokaj.
-
Skąd ty, Willu, masz tę szramę? - pytała wodząc palcem
długim i cienkim po czerwonej prędze, przecinającej mu twarz od
ucha do małych rozstrzępionych wąsików.
- Od
szabli - odpowiedział usiłując złapać jej, palec
zębami.
- O
kobietę?
- Tak.
Niech Bernard opowie, on mi sekundował tak głośno, że
wszystkie bumsy berlińskie wiedziały o tej sprawie.
- Powiedz,
Bernard.
- Dajcie
mi spokój, nie mam czasu - mruknął Bernard, przewrócił się
z boku na wznak i patrzył w sufit, po którym leciały za złotym
wozem Aurory gromady nagich, skrzydlatych nimf; palił papierosa za
papierosem, które mu podawał i zapalał stojący w drzwiach lokaj,
ubrany w czerwoną francuską liberię - zresztą, to sprawa za
bardzo skandaliczna.
- Will,
umawialiśmy się przecie, zawiązując nasze zebranie, że
mamy mówić sobie wszystko, wszystko - mówiła Toni przysuwając
się bliżej z fotelem.
- Mów,
Wilhelm, wyjdę za ciebie za mąż w nagrodę -
rozśmiała się dziwnie.
- A ja bym
cię wziął, Róża, ty masz w sobie grubego diabła.
- I
jeszcze grubszy posag - rzuciła drwiąco.
- Kiedy to
takie nudne! Will, zrób świnię, mój drogi, zrób świnię! -
jęczała Toni przeciągając się w fotelu z taką
siłą, aż wielki guzik, imitujący kameę, oderwał
się jej od stanika.
Czuła
się tak znudzoną bezbrzeżnie, że żałosnym
głosem prosiła wciąż uparcie, jak dziecko:
- Zrób
świnię, Will, zrób świnię!
Wilhelm
stanął na czworakach, wygiął grzbiet i zaczął w
krótkich sztywnych podskokach, doskonale imitujących ruchy starej
świni, oblatywać pokój, pokwikując od czasu do czasu.
Toni
zanosiła się szalonym śmiechem. Róża klaskała w
dłonie z całych sił, a Fela biła piętami o dywan i
trzęsła się z radości. Krótkie jej włosy
rozplatały się i niby jasną wiechą zakryły jej twarz
różową, rozbawioną niesłychanie.
Mela
rzucała poduszkami w Mullera również porwana ogólną
wesołością, a Muller po każdym uderzeniu podskakiwał,
wyrzucał zabawnie tylnymi nogami i kwiczał przeciągle, wreszcie
zmęczony zaczął się wypałączonym grzbietem
czochrać o nogi Róży, wreszcie położył się na
środku dywanu, wyciągnął nogi i zupełnie niby
świnia zmęczona chrząkał, mruczał i pokwikiwał
jak przez sen.
-
Nieporównany! Wyborny! - wołały z uniesieniem rozbawione panny.
Wysocki
wytrzeszczonymi oczami, zdumiony, przypatrywał się po raz pierwszy
tej cyrkowej zabawie znudzonych milionerek; zapomniał strzepywać
klapy, nie wciskał mankietów w rękawy, nie kręcił
wąsików, tylko wodził oczami po twarzach kobiet i mruknął z
obrzydzeniem:
-
Błazen.
- Z
jakiego punktu? - zapytała Mela, która najpierw się uspokoiła.
- Ze
wszystkich ludzkich punktów - odpowiedział twardo i podniósł się
oglądając za kapeluszem, w który Fela próbowała wsadzić
obydwie nogi.
-
Uciekasz, Mieciek? - pytała zdumiona jego surowym spojrzeniem.
-
Muszę iść, bo muszę się wstydzić tego, że
jestem człowiekiem.
-
Francois, otworzyć wszystkie drzwi, bo obrażone
człowieczeństwo wychodzi - wołał drwiąco Bernard,
który przez cały czas popisów Mullera leżał najspokojniej i
palił papierosy.
-
Róża, Mieciek się obraził i chce wyjść, nie pozwól mu.
- Mieciek,
zostań. Co ci się stało? dlaczego?
- Dlatego,
że ja nie mam czasu, przyrzekłem komuś, że przyjdę -
tłumaczył się miękko, usiłując ściągnąć
swój biedny cylinder z nóg Feli.
- Mieciek,
zostań, proszę cię bardzo, przecież obiecałeś
mnie odprowadzić do domu - szeptała gorąco Mela i bladą jej
twarz pokrył rumieniec wzruszenia.
Pozostał,
ale siedział chmurny i nawet nie odpowiadał na drwiące uwagi
Bernarda ani na burszowskie dowcipy Mullera, który znowu się
położył u nóg Róży. Zapanowała zupełna cisza.
Elektryczność
drgała w kryształowych kwiatach i mżyła
błękitnawym pyłem światła na pokój, na matowe czarne
ściany, z których niby błękitne oczy patrzyły cztery
włoskie akwarele, oprawne w aksamitne czarne ramy, zawieszone na
jedwabnych sznurach, na te znudzone próżniactwem głowy, co
żółtawymi plamami odcinały się od czarnego tła
ścian i mebli, skrzyły się na ozdobach pianina z zielonawego
brązu, stojącego w jednym rogu, które z odkrytą klawiaturą
było podobne do jakiegoś potworu, połyskującego
długimi, żółtawymi kłami.
Przez
zamknięte okiennice wewnętrzne i zapuszczone ciężkie czarne
portiery nie dochodziły z miasta żadne głosy prócz
huczącego, słabego szmeru i drgań bezdźwięcznych, co
niby ledwo wyczute bicie pulsu rozlewały się po pokoju.
Dym, jaki
ustawicznie puszczał kłębami Bernard, snuł się
sinawym, rzadkim obłokiem; przysłaniał złoty wóz Aurory i
nimfy nagie niby najcieńszą bengaliną, opadał, czepiał
się ścian i darł się w długie włókna o plusze, i
wypływał do dalszych pokojów drzwiami, w których, niby ostry krzyk w
tej czarnej symfonii, czerwieniła się jaskrawo liberia lokaja,
gotowego na każde skinienie.
- Róża, ja
się nudzę, ja się śmiertelnie nudzę -
zajęczała Toni.
- A ja się
bawię wesoło - zaczęła wołać Fela
podrzucając nogą cylinder Miecia.
- Ja się
bawię najlepiej, bo wcale nie potrzebuję zabawy - powiedział
ironicznie Bernard.
- Francois,
każ dawać herbatę! - rzuciła Róża,
- Róża, nie
chodź, ja ci dokończę kawał. Uniósł się na
łokciu i szeptał, całując raz po raz różowy koniec
ucha.
- Nie ugryź
mi kolczyka! Za mocno! Masz takie gorące usta! - szeptała
przechylając głowę ku niemu, zagryzła usta, a spod
przymkniętych, ciężkich, sinawych powiek zaczęły
się skrzyć zielonawe błyski.
- Ze strachu
zaczął się żegnać - szepnął
głośniej Will.
- Cóż
to - on katolik?
- Nie, ale
co to szkodzi się zabezpieczyć. Wysłuchała reszty
kawału i nie roześmiała się znudzona.
- Wilhelm,
ty jesteś dobry, kochany - mówiła głaszcząc go po twarzy -
ale twoje anegdoty są za bardzo berlińskie, nudne i głupie. Ja
zaraz przyjdę, a tymczasem może, Bernard, co zagrasz.
Bernard
powstał, pchnął nogą taburet do pianina i zaczął
ze wściekłą brawurą grać trzecią figurę
kadryla.
Ocknęli
wszyscy z milczenia i nudy.
Wilhelm
podniósł się i zaczął tańczyć trzecią
figurę z Felą, tańczyli kontredansa z zacięciem kankana,
włosy Feli trzęsły się jak pęk słomy na wichurze,
zasłaniały jej oczy. opadały aż na brodę, fruwały
za nią, odgarniała je ręką i tańczyła do
upadłego.
Toni
leżała w fotelu i znudzonym wzrokiem goniła za ruchami Willa.
Lokaj
ustawiał z boku małe hebanowe stoliczki inkrustowane wytwornie
perłową masą i kładł zastawę do herbaty.
Róża
przeciągnęła się leniwie i utykając, i kołysząc
szerokimi biodrami szła ku drzwiom i zatrzymała się chwilę
przy Wysockim, który półgłosem mówił:
-
Słowo pani daję, że to nie dekadencja, to jest zupełnie co
innego.
- Cóż
to jest zatem? - pytała Mela, przytrzymując Wysockiemu ręce,
żeby nie mógł otrzepywać się .i wpychać mankietów.
- Ja bym
chciała być dekadentką. Mieciek, czy ja mogę być
dekadentką? Mieciek, ja chcę być dekadentką, bo ja się
nudzę - wołała Toni.
- To jest
tylko próżniactwo, pochodzące ze zbytku czasu i zbytku
pieniędzy! Nuda jest chorobą bogaczów. Ty, Mela, nudzisz się.
Róża się nudzi, Toni się nudzi, Fela się nudzi, no i z wami
nudzą się te dwa bałwany, a poza wami połowa córek i
żon milionerów nudzi się. Wszystko was nudzi, bo wszystko mieć
możecie, co kupić można. Was nic nie obchodzi, chcecie się
tylko bawić, a najszaleńsza zabawa kończy się również
nudą. Z punktu socjalnego...
- Mieciek,
ale ty o mnie źle nie myślisz? - przerwała gładząc mu
ręce.
- Nie
robię wyjątków, zresztą tak samo należysz do rasy
zdegenerowanej, ze wszystkich ras najbardziej odbiegłej od natury, a to
się mści na was samych.
-
Słuchaj go, Mela, on ci uczenie będzie dowodził ze wszystkich
znanych sobie punktów, że największą zbrodnią na
świecie jest posiadać majątek.
-
Usiądź, Róża, przy nas.
- Zaraz
przyjdę, zajrzę do ojca.
Wyszła
i z przedpokoju już oświetlonego elektrycznymi żyrandolami
poszła na górę do gabinetu ojca, w którym było prawie ciemno.
Szaja
Mendelsohn okryty w rytualne szaty do modlitwy, z obnażoną lewą
ręką, okręconą paskami, siedział na środku
pokoju, modlił się półgłosem i pochylał poważnie.
W dwóch
oknach stało dwóch starych, z siwymi brodami śpiewaków
bóżniczych, okrytych w takie same rytualne zasłony w białe i
czarne pasy i wpatrzeni w ostatnie różowe brzaski dnia, jakie się
barwiły na szarym tle nieba, kiwali się ustawicznie
śpiewając jakąś dziwnie namiętną i dziwnie
smętną psalmodię.
Głosy
były nabrzmiałe skargą i bólem i niby głosy trąb
miedzianych brzmiały wrzaskliwą żałością, to
huczały głuchą rozpaczą, wybuchały jękiem
beznadziejnym, wznosiły się krzykiem ostrym, przejmującym, który
długo drgał w ciszy mieszkania; to znowu zniżali głosy do
szeptu i płynęła długa słodka melodia jakby fletów
śpiewających w wielkiej ciszy ogrodów kwitnących, wśród
cieniów dyszących aromatami ambry, w półśnie pełnym
ekstatycznych marzeń miłości, przez które wiły się
akcenty wyraźne tęsknot i westchnień, jakby do palmowych ogrodów
Jeruzalem, do pustyni smutnych i nieobjętych, do palących żarów
słońca, do ojczyzny straconej, a tak kochanej.
Pochylali
się coraz rytmiczniej, oczy im gorzały ekstazą i długie
siwe brody trzęsły się ze wzruszenia. Porywały ich
własne głosy i te rytmy śpiewów, co się rozlewały z
ich piersi na pusty, cichy, omroczony po-kój, i łkały, prosiły,
błagały, drgały skargą przepojoną niedolą i
sławiły dobroć i moc Pana nad pany.
Poza
oknami panowała, cisza.
Wielkie
koszary robotnicze po drugiej stronie ulicy, wprost okien gabinetu,
zaczęły błyskać światłami na wszystkich
piętrach, a z drugiej strony okien, bo gabinet był w narożniku,
czernił się park zbitą gęstwą świerków, które
przedzielały pałac od fabryk, i bieliły się w zmroku
pomiędzy niskimi krzewami gazo-nów płaty nie roztopionego jeszcze
śniegu.
Na wprost
Szai siedzącego w pośrodku, było wielkie narożne okno,
którym leciały jego spojrzenia i zaczepiały się o olbrzymie
kontury fabryk, najeżone kominami i narożnikami, podobnymi do baszt
średniowiecznych.
Szaja
modlił się gorąco, ale nie mógł ani na chwilę
oderwać wzroku od tych murów potężnych, zlewających
się coraz bardziej z nocą nadchodzącą; widać było
w dali jej ciemny płaszcz, otulający miasto, i jej pogodną,
cichą twarz, patrzącą milionami gwiazd.
Śpiew
ciągnął się do zupełnej nocy.
Śpiewacy
zapakowali modlitewne szaty w aksamitne worki, na których lśniły
się wyszyte złotem jakieś hebrajskie zgłoski.
- Masz,
Mendel, rubla!
Dał
mu srebrny pieniądz, który śpiewak oglądać zaczął
troskliwie pod oknem.
- Zobacz,
to jest prawdziwy rubel! A tobie, Abraam, to ja zapłacę dzisiaj tylko
siedemdziesiąt pięć kopiejek, tobie się dzisiaj nie
chciało, tyś symulował śpiewanie. Chciałeś
oszukać mnie i Pana Boga?
Śpiewak
popatrzył pełnymi łez i ekstazy oczami na Szaję,
wziął rulon miedziaków, rzekł cicho pozdrowienie i wyszedł
bez szelestu.
Róża
cały czas stała przy drzwiach i słuchała tych śpiewów
z takim uczuciem, że co chwila powstrzymywała się, aby nie
parsknąć śmiechem.
Skoro
tylko wyszli śpiewacy, nacisnęła guzik i światło
elektryczne zalało pokój.
-
Róża!
- Potrzeba
ci czego? - pytała siadając na poręczy fotelu przy ojcu.
- Nie.
Twoje goście przyszły?
- Są
wszyscy.
-
Bawią się dobrze? Zaczął głaskać ją po
włosach.
- Nie bardzo.
Nawet Muller nudny dzisiaj.
- Czemu ich
trzymasz, przecież my możemy mieć gości wesołych.
Chcesz, to ja Stanisławowi dam notę, żeby poszukał, w
Łodzi nie brak ludzi wesołych. Po co się masz nudzić za
własne pieniądze. A Wysocki, co to za człowiek?
- Doktor, to
taki inny, zupełnie nie łódzki człowiek, on ma
arystokratyczną rodzinę, jego matka jest z hrabiów, on ma herby.
- Tylko nie ma
ich na czym nosić. Podoba ci się?
- Dosyć, bo
jest niepodobny do naszych i bardzo uczony.
- Uczony?
Pogładził
wspaniałym ruchem brodę i słuchał u-ważniej.
- On
napisał książkę, za którą mu jakiś uniwersytet w
Niemczech dał złoty medal.
- Duży
medal?
- Nie wiem.
Zżymnęła
pogardliwie ramionami.
- My do szpitala
będziemy potrzebować doktora, ja bym go wziął, jak on taki
uczony.
- Dużo
płacisz?
-
Płacę. Ale tu nie o to chodzi, miałby dużą
praktykę i służyłby w mojej firmie, to samo warto
pieniądze. Powiedz mu, niech jutro przyjdzie do kantoru. Ja lubię
pomagać ludziom uczonym.
-
Kazałeś Stanisławowi zaprosić do nas Borowieckiego?
- Róża, ja
ci mówiłem, że Borowiecki jest człowiek Bucholca, a ja
Bucholcowi i wszystkiemu, co jest jego, życzę wszystkich
nieszczęść. Niech on zbankrutuje i pójdzie
służyć. Ja przez tego złodzieja, przez tego Szwaba, co on
do Polski psami przyjechał i na nas zrobił pieniądze, niech on
zmarnieje do dziesiątego pokolenia, ja przez niego chory jestem
ciągle, mnie serce boli, on mnie ciągle okrada. A ten Borowiecki to
.jego jest najgorszy Szwab! - wykrzyknął z nienawiścią.
- Ale
przecież to Polak.
- Polak,
ładny Polak, co jak zaczął drukować swoje bojki, to mi
połowę towaru zwrócili z Rosji, powiedzieli, że paskudztwo,
że Bucholca lepszy. To Polak tak robi! on psuje handel, on tym głupim
chamom daje takie desenie i kolory, co by je wzięła każda
hrabina, po co to? na co? Co ja straciłem przez niego! co straciłem,
co stracili nasi! Przez niego, co stracili te biedne tkacze! on zjadł
starego Fiszbina, on zjadł trzydzieści innych firm. Ty mi nie mów o
nim, bo mnie wszystko w środku boli, jak sobie ich przypomnę. On jest
gorszy od najgorszego Niemca, bo jeszcze z Niemcem można pohandlować,
a on jest pan, on jest wielki dziedzic! - plunął z pogardą i nienawiścią.
-
Przysłać ci herbatę?
- Pojadę
do Stanisława na herbatę, zawiozę Julci zabawki, które mi
dzisiaj przysłali z Paryża.
Róża
pocałowała ojca w policzek i wyszła.
Szaja
się podniósł, zakręcił światło, bo lubił
oszczędzać na wszystkim, i chodził po ciemnym zupełnie
pokoju.
Chodził
i myślał o wiecznej swojej zmorze - o Bucholcu.
On go
nienawidził całą potęgą żydowskiego fanatyzmu;
nienawidził jako fabrykanta-współzawodnika, którego nie mógł
przewyższyć niczym.
Bucholc
zawsze i wszędzie był pierwszym i tego mu właśnie nie
mógł darować Szaja, on, który się czuł pierwszą
firmą łódzką, który był przewodnikiem tej masy
żydowskiej, jaka go otaczała bałwochwalczym uwielbieniem,
miłością i czcią nędzarzy zahipnotyzowanych milionami,
jakie rosły w jego rękach z szybkością lawiny
śnieżnej.
Przed czterdziestu
laty, pamiętał dobrze te czasy, gdy Bucholc szedł już do
milionów, on zaczynał karierę jako subiekt jakiegoś
nędznego kramu na Starym Mieście, ze specjalnością
nawoływania i ciągnięcia kupujących, od noszenia paczek do
domów, uprzątania czasami sklepu i trotuaru przed nim. Wystawał
całe miesiące na trotuarze. żarty przez mrozy, moczony przez
deszcze, palony przez skwary, popychany przez przechodniów, zawsze prawie
głodny i obdarty, zawsze ochrypnięty od nawoływań, bez
pieniędzy, sypiający za rubla miesięcznie w jakiejś
strasznej norze nędzy żydowskiej, jakich pełno po miastach.
Potem zniknął nagle z trotuaru, na którym żył. Zjawił
się po paru latach nieobecności na bruku łódzkim i nikt go nie
poznał.
Przyjechał
z trochą pieniędzy i zaczął prowadzić interes na
własną rękę.
Uśmiechnął
się w tej chwili z politowaniem do tamtych czasów, przypomniał sobie
ten nędzny wóz, którym rozwoził towar po wsiach okolicznych, tego
konia, którego pasał nad drogami albo w zbożach chłopskich,
tę stałą okropną nędzę, jaka go wciąż
żarła, bo z pięćdziesięciu rubli kapitału,
wliczając w to wóz i konia, musiał żywić siebie, konia,
żonę i dzieci.
Potem te
pierwsze warsztaty tkackie, jakie założył, te tysiące
drobnych oszustw na wadze surowego materiału, jaki wydawał tkaczom
biorącym robotę do domu, na miarze, na własnym i swej rodziny
żołądkach, na wszystkim - nim zaryzykował
wydzierżawić jakąś opuszczoną fabryczkę.
On
pierwszy, gdy mu iść zaczęło, pozaprowadzał agentów po
miasteczkach, sam nie spał, nie jadał, nie żył, robił
tylko i oszczędzał.
On
pierwszy dawał na kredyt każdemu, kto tylko chciał, i sam
zaczął obracać kredytem, bo Bucholc i niemieccy fabrykanci
łódzcy posługiwali się na stary sposób - gotówką.
On
pierwszy rozpoczął robić tandetę, obniżać
jakość produkcji łódzkiej, która do jego czasów cieszyła
się dobrą opinią.
On prawie
pierwszy wprowadził, rozwinął i udoskonalił cały
system wyzysku wszystkich i wszystkiego.
Po
pożarze, jaki go dotknął, postawił własną
fabrykę na tysiąc ludzi.
Stanął
na fundamentach.
A szczęście
szło za nim nieodstępnie; dziesiątki tysięcy, setki,
miliony zaczęły płynąć ze wszystkich stron do jego
kas; szły z pańskich dworów, z chałup chłopskich, z
przeżartych brudem miasteczek, ze stolic, ze stepów, z gór odległych,
płynęły coraz szerszymi strumieniami i Szaja rósł i
potężniał.
Tracili
inni, umierali, padali przez nieszczęścia i klęski ogólne, Szaja
stał twardo, ciągle stare pawilony paliły się, a nowe i
potężniejsze powstawały i ssały coraz potężniej
ziemię, materiały, ludzi, mózgi, konkurentów i przerabiały to
wszystko na miliony dla Szai.
Bucholc
zawsze był większym, nie mógł go prześcignąć.
Szaja
rósł i wstawała w nim coraz silniejsza żądza pokonania
Bucholca, on każdego rubla, jakiego zarobił tamten, liczył za
ukradziony i wydarty sobie, żył tą chimeryczną
nadzieją, że go przerośnie, że przerośnie wszystkich,
że ujrzy się tak wielkim nad Łodzią jak ten komin
potężny od maszyn głównych, który potworną sylwetką
majaczył teraz w nocy, że zostanie królem tej Łodzi.
Bucholc
wciąż był pierwszym, z nim się liczyła opinia kraju,
jego słowo równało się monecie brzęczącej, u niego
szukano rady i inicjatywy w wielu kwestiach ogólniejszych, jego towary
miały najlepszą markę, jego otaczał pewien szacunek, gdy
tymczasem Sza-ję nawet równi mu szwindlami obrzucali pogardą i
nienawiścią.
Szaja nie
mógł tego zrozumieć, zdawało mu się, że Bucholc
obdziera go nie tylko z pieniędzy, ze wszystkiego, czego pragnął
dla siebie, obdziera go z zaszczytu panowania nad tym morzem kominów.
Nienawidził
go za to jeszcze więcej.
Chodził
wciąż po ciemnym pokoju, spoglądał przez szyby na fabryki,
to na domy robotników oświetlone jak latarnie i przystanął.
Założył okulary i zaczął patrzeć na trzecie
piętro domu stojącego wprost pałacu, w trzy mocno
oświetlone okna, poza którymi migotały czarne sylwetki ludzi.
Otworzył
lufcik i słuchał.
Drżący
głos skrzypiec śpiewał jakiegoś sentymentalnego walca,
wtórowała mu jękliwie wiolonczela, to muzyka cichła, a natomiast
wybuchał gwar kilkunastu głosów i śmiech rozlewał się
kaskadą bujną na cichą ulicę razem z brzękiem szklanek
i talerzy. Bawiono się wesoło.
Szaja
nacisnął guzik elektryczny na lokaja.
- Kto tam
mieszka? - zapytał ostro, wskazując na okna.
- Zaraz się
dowiem, jaśnie panie.
- Ja
jestem chory, a oni się bawią! Za co oni się bawią?
Skąd oni mają na zabawę? - myślał zirytowany, nie
mogąc oderwać wzroku od tych okien.
- Dom E,
trzecie piętro, pięćdziesiąty szósty numer, mieszka tam
Ernest Ramisz, majster z piątej sali tkackiej - recytował prędko
lokaj.
- Dobrze.
Pójdziesz i powiesz, żeby przestali grać, bo ja spać nie
mogę, że ja sobie nie życzę, coby oni się bawili.
Każ konie założyć. Ernest Ramisz musi za dużo
brać, kiedy go stać na zabawy - powtarzał wrażając
sobie w pamięć to nazwisko.
|