- Przyjadę
w tej chwili. Do widzenia - odpowiadał ze złością
Borowiecki do telefonu, bo Lucy go prosiła, aby natychmiast
przyjechał do lasku Milscha, bo ma niesłychanie ważny interes.
- Na taki
czas jechać do lasku! Wariatka, jak Boga kocham - szeptał ze
złością.
Od szóstej
bowiem siedział w kantorze, nie miał ani chwili wolnego czasu,
chodził do fabryki pilnować drukowania nowych deseni,
jeździł do centralnego biura w kwestii nadużyć, jakie
Bucholc odkrył w głównym magazynie, latał, pisał,
wydawał tysiące poleceń, tysiące spraw kotłowało
mu się w mózgu, tysiące ludzi czekało na jego dyspozycje, setki
maszyn oczekiwały rozkazów, kłócił się z Bucholcem,
był zdenerwowany do tego kilkodniowym oczekiwaniem na telegram od Moryca,
jak stoi bawełna, był zmęczony pracą, tym strasznym
codziennym jarzmem, jakie wyręczając Knolla wziął na swój
kark, ogłuszony rozmiarami i ilością interesów, jakie
musiał prowadzić, a tu jeszcze ta wariatka woła go gdzieś
za miasto na schadzkę.
Irytował
się coraz bardziej.
Nie
miał nawet dzisiaj czasu wypić herbaty, bo Bucholc, chociaż
chory, kazał się zanieść do kantoru z fotelem, do
wszystkiego się wtrącał, krzyczał na wszystkich i
rozsiewał tylko strach i zamieszanie pomiędzy urzędnikami.
- Panie
Borowiecki - zawołał siedząc z obwiniętymi nogami, w
wytartej futrzanej czapce na głowie i z kijem na kolanach. - Zatelefonuj
pan do Marksa, żeby nie dawać ani za rubla towaru Milnerowi w
Warszawie. On miał u nas kredyt i za dużo już jest winien, a mam
właśnie notę o nim, że bardzo prędko idzie do plajty.
Borowiecki
zatelefonował i przeglądał jakieś potężne kolumny
cyfr.
- Panie
Horn! Sprawdź pan ten fracht, tam jest omyłka, kolej pobrała za
dużo. musieli z innego numeru taryfy policzyć - zawołał do
Horna, który już od kilku dni, to jest od niedzieli, został
przeniesiony na żądanie Bucnolca z podręcznego kantoru drukarni
i blichu do jego osobistego.
Horn
bardzo blady, z oczami zaczerwienionymi zmęczeniem i
bezsennością, rachował sinymi ustami machinalnie, mylił
się, nie mógł skupić uwagi, kolumny cyfr tańczyły mu
przed oczami niby kłęb sadzy.
Ziewał
ciągle i znudzonym wzrokiem spoglądał na zegar, czekał z
utęsknieniem południa.
- Tej
babie, którą pan protegujesz, niech dadzą dwieście rubli i niech
idzie się zapić. Ona cała ze swoimi szczeniakami niewarta pięćdziesięciu!
- To
wydział prawny załatwi tę sprawę?
- Tak, ona
musi nas pokwitować urzędownie. Bauer, dopilnuj tej sprawy, niech
się to skończy nareszcie, bo babę jeszcze kto namówi, żeby
nas zaskarżyła do sądu.
Horn
pochylił niżej głowę, aby ukryć złośliwy,
tryumfujący uśmiech.
- Pan prezes ma
konie w domu?
- Potrzebne
panu, to pan bierz, bierz pan, ile razy potrzeba. Zaraz zatelefonuję do
stajni. Kundel, popchnij - krzyknął na lokaja, który
popchnął fotel pod telefon, funkcjonujący w obrębie fabryk
jego.
- Stajnia! -
krzyknął dzwoniąc gwałtownie. - Powóz natychmiast do
pałacu. Ile razy zażąda koni pan Borowiecki -
przyjeżdżać! Bucholc mówi, kundlu! - krzyknął w
odpowiedzi telefonistce, zapytującej się, kto mówi.
Lokaj z powrotem
przysunął go do biurka i stanął z boku.
- Horn,
siądź pan przy mnie, podyktuję. Pan się prędzej
ruszaj, kiedy ja mówię do pana - krzyknął ze
złością.
Horn
zagryzł tylko usta, usiadł i pisał po dyktandzie, które mu
szybko rzucał Bucholc nie przestając
załatwiać
równocześnie innych interesów i krzycząc chwilami;
- Pan nie
śpij! Ja panu nie za spanie płacę - i mocno stukał kijem w
podłogę.
Horna tak to
irytowało, taki był zresztą dzisiaj zniecierpliwiony, że z
trudem hamował wybuch, wrzał cały.
Telefon
zaczął dzwonić.
- Baron Oskar Meyer
pyta się, czy zastanie za pół godziny pana prezesa?
- Panie
Borowiecki, powiedz mu pan, że nie przyjmuję nikogo, leżę w
łóżku.
Karol
odtelefonował natychmiast i słuchał znowu.
- Czego on
jeszcze chce?
- Mówi, że
ma ważny, osobisty interes.
- Nie przyjmuję!
- zakrzyczał. - Baron Oskar Meyer może mieć ważny interes
do mojego psa, a nie do mnie. Kundel! Cham! - mruczał w przystankach
dyktanda.
Nie
cierpiał bowiem Meyera i kpił najgłośniej w Łodzi z
baroństwa, jakie sobie kupił w Niemczech Meyer, dawny jego tkacki
robotnik, a dzisiaj fabrykant wyrobów wełnianych,
rozporządzający milionami.
- Spiesz
się pan! - zawołał ze złością na Horna.
- Obu
rękami pisać nie umiem.
- Co to znaczy?
- Nie mogę
prędzej pisać, niż piszę.
Bucholc
dyktował dalej i wolniej nieco, bo Horn, jakby na złość,
pisał niesłychanie wolno i coraz mocniej ściągał brwi
z gniewu.
W kantorze
zrobiło się cicho.
Borowiecki
już w palcie stał przed oknem i niecierpliwie czekał na konie.
Urzędnicy z
przykutymi do pulpitów twarzami, pracowali gorączkowo, bojąc się
głośniej oddychać lub słowo zamienić ze sobą ze
względu na obecność Bucholca, który wszystkich przejmował
strachem prócz jednego Bauera, starego przyjaciela i powiernika prezesa, tego
samego, który musiał zakomunikować tajemnie ową depeszę Zukerowi,
jak kombinował Karol.
Konie wreszcie
przyszły i za wychodzącym śpiesznie Borowieckim
zawołał Bucholc:
- Zajrzyj pan
jeszcze po przyjeździe.
Nie
odpowiedział nic, tylko zaklął po cichu, bo był tak
zmordowany robotą i tym wyczekiwaniem denerwującym na depeszę od
Moryca, że upadał wprost ze zmęczenia.
Kazał
stangretowi jechać do lasku Milscha.
Przed starym
browarem, olbrzymim budynkiem, na pół zrujnowanym, który niby trup
leżał już za miastem, kazał zatrzymać konie i
zaczekać na siebie.
Obszedł te
opuszczone mury z powybijanymi oknami, bez drzwi, bez bram, z dachami
pozapadanymi, ze ścianami porozwalanymi, co się rudą
cegłą rozsypywały w grząskie błoto, obszedł
jakieś parkany osłaniające składy i po rozmiękłym
zagonie, zapadając po kostki w błoto wszedł do tak zwanego lasku
Milscha.
- Niech diabli
wezmą histeryczki! - klął coraz energiczniej, bo gliniasta
rozmiękła ziemia tak oblepiała mu obuwie, że z trudem
wyciągał nogi - ro-mantyczka jerozolimska! - dodawał ze
złością, bo czuł się śmiesznym w tej roli
kochanka, zmuszonego po błocie lecieć na schadzkę gdzieś
aż na drugi koniec miasta, do lasu, w marcu!
Dzień
był posępny, chmury płynęły nisko nad ziemia i
rozsączały się z wolna w drobny, przenikliwy deszcz,
Łódź tonęła w brudnych, prawie czarnych oparach i dymach,
które leżały niby opona nad miastem, jakby się wspierając
na tysiącach kominów.
Borowiecki
przystanął chwilę pod ścianami restauracji letniej,
przypierającej do lasu, która teraz była zamknięta, okna
miały kagańce okiennic, wielkie werendy były zapchane
stołami i krzesłami i drzwi pozabijane deskami, tylko pomiędzy
nagimi drzewami, nad żółcącymi się żwirem uliczkami
bieliły się nie posprzątane ławki, zarzucone gnijącymi
liśćmi.
Ciszej było
za tą zasłoną, ale że stąd nic nie mógł
dojrzeć, zapuścił się w lasek.
Lasek był
nędzny, świerkowy i konał powoli, zabijało go
sąsiedztwo fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz
głębiej, które obsuszały okoliczne grunta i zabierały
drzewom wszelką wilgoć, i ta rzeczka odpływów ścieków
fabrycznych, co niby różnokolorowa wstęga przewijała się
pomiędzy pożółkłymi drzewami, wsączała
rozkład w te potężne organizmy i roztaczała dokoła
zabójcze miazmaty.
Pod
osłoną drzew, na dróżkach leżał jeszcze śnieg, a
drogą, którą zimą nikt nie jeździł, a chodzili tylko
robotnicy z pobliskich wsi. ciągnęły się głębokie
ślady stóp, wyciśnięte w zielonawym przemiękłym
śniegu,
Borowiecki
ślizgał się po błocie i po śniegu, potykał
się o korzenie drzew i szedł w głąb, nie mogąc nigdzie
dojrzeć Lucy.
Zirytowany
bezowocnym poszukiwaniem i zimnem, i tą wilgocią
przejmującą, miał już zawrócić do powozu, gdy zza
grubszego drzewa, gdzie stała zaczajona, rzuciła mu się na
szyję Lucy, i z taką gwałtownością, że mu
zrzuciła kapelusz na ziemię.
- Kocham
cię, Karl! - szeptała całując go namiętnie.
Odpowiedział
na pocałunek, ale nie rzekł nic, bo mu się chciało
kląć ze złości.
Ujęła
go pod ramię i spacerowali tak pomiędzy drzewami, po rozkwaszonym,
oślizgłym gruncie.
Las szumiał
jakoś smutnie i głucho i trząsł na nich razem z igłami
schnących świerków deszcz, co z szelestem coraz
głośniejszym trzepał w gałęzie.
Lucy
rozmawiała niestrudzenie, przeplatając rozmowę pocałunkami
i pieszczotliwym, kocim przytulaniem się do niego. Paplała jak
dzieciak o wszystkim, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, nie
kończąc jednego zdania zaczynała drugie pocałunkiem.
Wybuchała wesołym, szczerym śmiechem za najlżejszym
powodem.
Wyglądała
przy tym prześlicznie, w jakimś półwiosennym angielskim
kostiumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z kołnierzem a la
Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, spod którego jej cudowne
oczy świeciły się jak dwa szafiry.
Porywało
ją to romantyczne spotkanie z kochankiem.
Nie chciała
się z nim spotkać w mieście, bo pragnęła
nadzwyczajności jakiej bądź, pragnęła niepokoju,
dreszczu emocji. Wymyśliła więc to spotkanie w lesie i teraz
się nim rozkoszowała całą swoją duszą
znudzoną, nie zwracając nawet uwagi na milczenie Karola, który
odpowiadał zaledwie monosylabami i często spoglądał na
zegarek.
Co ją to
obchodziło, był przy niej, czasem oddawał pocałunek tak
namiętnie, że aż białawą mgłą
zachodziły jej oczy, mogła mu mówić o swojej miłości,
mogła rzucać mu się co chwila w ramiona i mogła
uczuwać to słodkie zdenerwowanie, przesycone obawą, aby ich kto
nie spostrzegł.
Oglądała
się co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdy drzewa
zaszumiały głośniej lub wrony z krzykiem zrywały się z
drzew i leciały ku miastu, przytulała się do niego z krzykiem
przerażenia i trzęsła się cała, że musiał
rozwiewać jej obawy pocałunkami i zapewnieniami, że są
zupełnie bezpieczni.
- Karl, masz
rewolwer? - zapytała.
- Mam.
- Wyjmij, mój
złoty, mój jedyny. Widzisz, będę się czuć
bezpieczniejszą. Nie dałbyś mnie, prawda? - szeptała,
przyciśnięta do niego.
- O, możesz
być pewną. Ale czego się boisz.
- Ja nie wiem
czego, ale się bardzo boję, bardzo - i oczy jej biegały szybko
po lesie.
- Tutaj nie ma
zbójców, daję ci słowo.
- Gdzież
tam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracającego z
roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają -
wstrząsnęła się nerwowo.
- Bądź
spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie.
- Wiem, ty
musisz być bardzo odważny. Kocham cię, Karl, pocałuj mnie,
tylko mocno, mocno. Zaczął ją całować.
- Cicho! -
zawołała odrywając usta od jego ust. - Ktoś woła!
Nikt nie
wołał, las szumiał i pochylał się wolno i
automatycznie, wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać
kłęby mgieł, co płynęły z pól coraz chyżej i
coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzęsisty i sypał
się na las niby grube ziarno, i bębnił z łoskotem w
blaszane dachy restauracji.
Karol
rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich nieco
ochraniało.
- Zamoczysz
się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś
wystawiona.
- Karl, ja
to bardzo lubię.
Zdjęła
rękawiczkę i wystawiła długą białą
rękę na deszcz.
- Jeszcze
się przeziębisz i rozchorujesz.
- To
byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym
ciągle, ciągle myśleć o tobie.
- Tak, ale
ja nie mógłbym cię wtedy widzieć.
- O, to
nie chcę. Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie
mogłam wytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się
spotkać. A ty czy myślałeś o mnie?
-
Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czym innym.
- Jak to
dobrze. Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl? - Kocham, wątpisz?
-
Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze.
- Zawsze.
Usiłował
zmiękczyć głos i twarzy nadać ton
szczęśliwości, ale nie bardzo mu się to udawało, bo
kamaszki mu przemiękły, miał pełne kalosze wody i
błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.
Byli ze
sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdy jej
twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać
pocałunkami, a przy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała
tak ważny interes, o którym telefonowała, rzuciła się mu na
szyję.
- Kocham
cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię
widzieć!
Odeszła
wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszcze
pożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i
prosić, żeby się nie wychylał z lasu, póki nie
wsiądzie do powozu czekającego w uliczce obstawionej parkanami.
Świstawki
obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkich stron, gdy
się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kantoru.
Zastał
tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozproszyła na obiad.
- Pan za
mocno akcentujesz swoje słowa - szeptał Bucholc wyciągając
się w fotelu.
- Nie
umiem inaczej mówić - warczał Horn.
-
Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie
znoszę.
- To mi
jest Schwam-druber, panie prezesie - mówił prawie spokojnie, tylko usta mu
drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniały nagle.
- Do kogo
to pan mówisz? - podniósł nieco głos.
- Do pana
prezesa.
- Panie
Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości nie mam, ja panu...
- Nie
potrzebuję wiedzieć, czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnie nie
obchodzi.
- Nie
przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi!
- Nie
widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kiedy Horn
mówi.
Bucholc
zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził
przez chwilę okręcone nogi i oddychał ciężko,
przykrył powiekami oczy, złość nim trzęsła, ale
milczał, bo chciał panować nad sobą.
Horn,
który z całą świadomością i nawet z pewną
metodą rozdrażniał go coraz bardziej, złożył
księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki, gumy i obsadki,
owinął je w papier i schował do kieszeni.
Robił
to wszystko bardzo wolno i spoglądał na Borowieckiego, który zdumiony
jego zachowaniem i tą niesłychaną kłótnią, nie
wiedział, co zrobić ze sobą. Nie mógł wziąć
strony Horna, bo nie wiedział, o co im poszło, a zresztą nie ująłby
się i tak za nim, bo więcej go obchodził Bucholc. Patrzał
więc zgorszony na Horna, który spokojnie kładł kalosze i
uśmiechał się sinymi z irytacji ustami.
- Pan u
mnie miejsca nie masz, ja pana wyrzucam - szepnął Bucholc.
- Ja sobie
robię grubą nieprzyzwoitość z pana i z pańskiego
miejsca. Wsadzał drugi kalosz.
- Prócz
tego każę cię wyrzucić za drzwi.
- Spróbuj,
chamie! - krzyknął ubierając się śpiesznie w palto.
- Kundel,
za drzwi z nim! - szepnął jeszcze ciszej Bucholc, ściskając
nerwowo kij.
- Daj
spokój, August, nie próbuj, bo tobie razem z twoim panem nadłamię
żeber.
- Verflucht! Za
drzwi z nim! - zakrzyczał.
- Milczeć
złodzieju! - ryknął Horn chwytając za jakiś
ciężki stołek i gotów był bić, gdyby go był
ktokolwiek dotknął. - Milczeć, ty szwabska mordo! ty szakalu! -
rzucił stołkiem pod biurko i wyszedł, trzasnąwszy tak
silnie drzwiami, aż wszystkie szyby z nich wyleciały.
Borowiecki
wysunął się już przedtem.
Bucholc
opadł z jękiem, nieprzytomny prawie z gniewu, miał tyle tylko
sił, że nacisnął guzik elektryczny i przyduszonym,
ochrypłym głosem szepnął:
- Policja!
Długa cisza
zapanowała w pustym kantorze. Lokaj stał bez ruchu przestraszony i
nie wiedział, co robić, patrzył na twarz siną Bucholca i na
wykrzywione z bólu usta, który oprzytomniał wreszcie, otworzył oczy,
popatrzył na pusty kantor, poprawił się w fotelu i po
długiej chwili zawołał łagodnie:
- August!
Lokaj
podszedł ze strachem, bo jak tylko wołał po imieniu i
udawał łagodnego, wtedy był na j straszniejszy m.
- Gdzie
pan Horn?
-
Jaśnie pan go wyrzucił, to i poszedł.
- Dobrze. A
gdzie pan Borowiecki?
- Zajrzał tylko
i zaraz wyszedł, musiał iść na obiad, bo już po
dwunastej, fabryki dosyć dawno gwizdały na południe -
przeciągał umyślnie odpowiedzi.
- Dobrze.
Stań z boku.
Lokaj
drgnął, ale wypełnił rozkaz.
- Słucham!
- rzekł bardzo pokornym głosem.
- Kazałem
ci wyrzucić tego psa, dlaczego nie słuchałeś, co?
- Jaśnie
panie on sam wyszedł - zaczął się tłumaczyć ze
łzami.
- Milczeć!
- krzyknął i uderzył go z całej siły kijem przez
twarz.
August
bezwiednie cofnął się w tył.
- Stój,
chodź bliżej!
I gdy lokaj pod
wpływem strachu znowu się przysunął, przytrzymał go za
rękę i potężnie obłożył kijami.
August nie
próbował się nawet wydzierać, odwrócił tylko twarz,
żeby ukryć łzy, które mu się strumieniem lały po
wygolonych policzkach, a gdy Bucholc przestał go bić śmiertelnie
zmęczony i leżał w fotelu jęcząc, zaczął
obwijać mu nogi we flanele, które się pozsuwały podczas
gwałtownych poruszeń.
Karol tymczasem,
nie chcąc być świadkiem awantury, wyniósł się i
pojechał na obiad.
Jadał w tak
zwanej "kolonii" na Spacerowej.
"Kolonię"
składało kilkanaście kobiet, Polek, wyrzuconych przez los z
różnych części Kraju na bruk łódzki.
Były to
przeważnie rozbitki życiowe: wdowy, eks-obywatelki ziemskie,
eks-kapitalistki, eks-panie, stare panny i młode dziewczyny, które
przyszły tutaj szukać pracy. Bieda je połączyła i
bieda wyrównała pomiędzy nimi różne towarzysko-kastowe
nierówności.
Zajmowały
na ulicy Spacerowej całe piętro urządzone na sposób hotelowy,
korytarz biegł wzdłuż całego mieszkania i kończył
się przy wielkim narożnym pokoju, służącym za
wspólną dla wszystkich jadalnię.
Karol i Moryc
jadali tam obiady razem z kilkoma kolegami.
Przyszedł
spóźniony nieco, bo wielki okrągły stół był już
obsadzony stołownikami.
Jedzono
pośpiesznie w milczeniu, nikt nie miał czasu na pogawędkę,
a wszyscy co chwila podnosili głowy i nasłuchiwali, czy nie
odzywają się już świstawki.
Karol
usiadł obok tej barokowej, która w sobotę przewodniczyła w
loży, uścisnął kilka rąk w milczeniu, kiwnął
kilka razy głową dalej siedzącym i zabrał się do
jedzenia.
- Horna nie
było jeszcze? - zapytał ktoś przez stół pani
Łapińskiej.
- Spóźnia
się jakoś dzisiaj - szepnęła.
- Przyjdzie
dopiero wieczorem - poinformowała młoda dziewczyna z obciętymi
krótko włosami, które co chwila odgarniała z czoła.
- Dlaczego,
Kama?
- Miał dzisiaj
zrobić awanturę Bucholcowi i wymówić mu miejsce.
- Mówił
Kamie o tym? - zapytał żywo Karol.
- Taki plan
miał.
- On nigdy, jak
widzę, nie robi nic bez planu - chodząca metoda.
- Zawzięty
Niemczyk!
- O, pan
Sierpiński nazywa Horna Niemczykiem, ciociu! - zaprotestowała Kama.
- Nie tylko
zawzięty, on ma nawet w gniewie metodę.
- Ba,
widziałem go raz, jak u nas w kantorze kłócił się z
Mullerem.
- A ja przed
chwilą zostawiłem go w podobnej sytuacji z Bucholcem.
- Co się
stało, panie Karolu? - zawołała żywo Kama i przybiegła
do Borowieckiego, zanurzyła mu we włosach swoją drobną,
dziecinną jeszcze rączkę i pociągając go za
głowę, wołała rozpieszczonym głosikiem: - Ciociu,
niech pan Karol powie!
Kilka głów
podniosło się znad talerzy.
- Przy mnie nic
się nie stało jeszcze, a co po moim wyjściu - nie wiem.
Szło na ostro. Horn z całą serdecznością
przekonywał Bucholca, że jest złodziejem i szwabską
mordą.
- Ha, ha, ha,
brawo Horn, dzielny chłopak.
- Szlachecka
krew, panie dobrodzieju, tak czy owak, a zawsze się pokaże -
mruczał Sierpiński ukontentowany, obcierając potężne,
wyczernione wąsy.
- A ja pana
kocham, bo pan jest porządny szlachcic, prawda, ciociu?
- A ja
Kamę, panie dobrodziejski, także...
- Kocham tak czy
owak - dokończyła Kama ze śmiechem.
- Nie tyle ma
Horn dzielności, ile zwykłego, bezmyślnego zawadiactwa -
powiedział Karol niechętnie.
- Zabraniamy tak
mówić o Hornie - wołały kobiety spoglądając na
Kamę, która puściła głowę Karola, odsunęła
się gwałtownie i rozczerwieniona, a pałającymi oczami
mierzyła go gniewnie.
- Nie
odwołam, com powiedział, i nie przestanę tego dalej
dowodzić. Chciał rzucić miejsce - mógł; miał jakie
pretensje do Bucholca, mógł je wyłuszczyć; z Bucholcern
łatwiej się porozumieć niż z innymi, bo Bucholc ma rozum.
Ale po co było robić podobną awanturę, chyba tylko dla
popisu, żeby o nim w Łodzi mówiono. Tak, chłopaczki
będą podziwiać jego śmiałość i odwagę.
Wielkie bohaterstwo - nawymyślać choremu człowiekowi. Bucholc mu
tego nigdy aie daruje, będzie się na nim mścił do
śmierci, on ma dobrą pamięć.
- O, to
niedługo, dzięki Bogu, bo on podobno bardzo chory -
zawołała z uniesieniem Kama.
- Karna, co ty
wygadujesz?
- A zresztą
figę mu zrobi. Horn pojedzie do Warszawy, do domu i będzie sobie
kpił z Bucholca. Prawda, ciociu?
- A co
nawymyślał Szwabowi, to mu nikt tego nie odbierze.
- Bucholc ma
długie ręce, dostaną i do Warszawy. Znajdzie sposób zwrócenia na
niego uwagi, zrobi tak, jak zrobił Muller z Obrębskim, i Horn
może się dobrze przechłodzić, będzie miał czas.
Świstawka
gdzieś niedaleko rozległa się przeraźliwie.
- Krzeczkowski,
to twój słowik cię wabi - zaśmiał się któryś.
- Niechaj straci
głos - szepnął wysoki, chudy blondyn w okularach, podniósł
się i wyszedł z pośpiechem.
- Czy istotnie
szło tak ostro, panie Karolu? - pytała pani Stefania,
przysiadając się do niego, również dzisiaj liliowa, jak i w
sobotę była w teatrze.
- Więcej
jak ostro, bo Horn gotów był się rzucić na Bucholca.
- Zuch
chłopak, panie dobrodziejski, trzeba było Szwaba przytrzymać za
czuprynę i potem tak i owak, z jednej i z drugiej strony nafasonować.
- Panie
Sierpiński, to nie sprawa z ratajem.
- A cóż to,
wiadomo, panie dobrodziejski, że Bucholc traktuje wszystkich jak psów.
Psiakrew - zatkał gwałtownie usta. - Przepraszam panie dobrodziejki,
zapomniałem się, ale moje bydlę już na mnie ryczy -
mówił śpiesznie, całował wszystkie kobiety w ręce z
pośpiechem, bo gruby, huczący świst przedzierał się
przez szyby i wołał go do roboty.
I tak
prędko po kolei odrywali się od stołu, rzucali nie
dokończony obiad, kiwali głowami nie mając czasu na inne
pożegnania i wybiegali ubierając się już w palta na
schodach, i lecieli do fabryk, porywani tymi świstami, co jak kanonada
rozlegały się nad miastem i zwoływały do pracy. Każdy
znał głos swojej świstawki i każdy usłyszawszy ten nienawistny
głos, rzucał wszystko i biegł, aby się tylko nie
spóźnić.
Borowiecki tylko
nie zważał na to i Malinowski, młody technik z biura Szai, który
wciąż milczał, jadł i w przerwach pisał coś
szybko w notesie leżącym obok talerza, czasem powłóczył
zielonymi oczami po twarzy pani Stefanii, wzdychał cicho, przegarniał
włosy i kręcił gałki z chleba, którym się
następnie długo przypatrywał.
Twarz miał
bladą jak surowy perkal, zupełnie popielate włosy i wąsy,
no i te dziwne oczy zielone, które ciągle zmieniały kolor.
Zwracał zawsze ogólną uwagę, bo był bardzo piękny i
bardzo nieśmiały, i bardzo zamknięty w sobie.
- Ciociu, czy
pan Malinowski mówił co dzisiaj? - zapytała Kama, która ze
szczególną sympatią torturowała go codziennie.
Łapińska
nic nie odpowiedziała, zajęta rozmową z Borowieckim, a
Malinowski opuścił oczy i uśmiechnął się dziwnie
słodko i znowu coś pisał w notesie.
I kobiety,
siedzące przy stole, zaczęły z wolna podnosić się i
wychodzić, każda z nich bowiem pracowała w jakimś
interesie.
Dzwonek zadźwięczał
w przedpokoju z gwałtownością.
- To mój
Mateusz, telegram! - zawołał Karol, znający dobrze sposób
dzwonienia famulusa, który istotnie wszedł zaraz, niosąc telegram od
Moryca.
- To
przyszło dopiro i zaraz jezdem - meldował.
- A to niech
zawsze wyciera nogi w przedpokoju, jeśli to ma zabłocone buty! -
komenderowała energicznie Karna.
Borowiecki, nie
zważając na ciekawe spojrzenia, usunął się pod okno i
czytał:
...Dobrze.
Knoll, Zuker, J. Mendelsohn - kupują. Pierwszą partię
wysłałem rano. Zwoź do mnie. Piętnaście procent
drożej. Zapasy małe. Za tydzień powrócę", Karol
chciwie przeczytał ten telegram i nie mógł ukryć zadowolenia.
- Dobre
wiadomości, panie Karolu? - zapytała pani Stefania patrząc
się liliowymi oczami w jego rozjaśnioną twarz.
- Bardzo dobre!
- Od
narzeczonej! - wykrzyknęła Kama.
- Tylko od
Moryca z Hamburga. Ładna narzeczo-na. Niech Karna będzie grzeczna, to
wyswatam za Moryca.
-
Żydziak, nie chcę, nie chcę - wołała tupiąc
nogami.
- No, to
za Bauma.
Kamy
już nie było w pokoju.
Zaczął
się żegnać z pozostałymi.
- Już
przecież pana gwizdawki nie wołają.
- Pomimo
to dzisiaj mi pilniej niż kiedykolwiek.
- Prawda,
pan dla nas nigdy nie ma czasu, już trzy niedziele z rzędu nie
było pana wieczorem - lekki wyrzut brzmiał w jej głosie.
- Pani
Stefanio, nie śmiem wierzyć nawet, że brak mój zauważono,
nie jestem tak zarozumiałym, ale jestem pewny, że opuszczając te
wieczory straciłem daleko więcej niż pani, daleko więcej.
- Kto to
wie? - szepnęła cicho, podając mu rękę na
pożegnanie, którą on ucałował bardzo mocno i wyszedł.
W
przedpokoju zastąpiła mu drogę Kama.
- Panie
Karolu, ja mam do pana bardzo wielką prośbę, bardzo wielką,
bardzo...
-
Słucham i z góry obiecuję wszystko spełnić. Niech dziecko
prosi.
Kama nie
patrzyła na niego; te krótkie czarne włosy, poskręcane w
pierścionki, zasłoniły jej całe czoło, nie
odgarniała ich wcale, oparta plecami o drzwi, z piąstkami
zaciśniętymi, zbierała długo całą swoją
odwagę.
- Niech pan nie
prześladuje Horna, niech mu pan pomoże. On wart tego, on taki dobry,
taki szlachetny, a jemu tak źle w Łodzi, tak źle, jego nikt nic
lubi i wszyscy się z niego śmieją, a ja tego nie chcę, mnie
to tak bardzo boli, ja bym tak pragnęła, Jezus Maria... ja tego nie
chcę! - wykrzyknęła wybuchając płaczem i uciekła
do saloniku, gubiąc jeden pantofel z nogi.
- Dziecko
się kocha - pomyślał, postał chwilę, podniósł
pantofelek i poszedł z nim do saloniku, otworzył drzwi i
stanął zdumiony.
Karna w
pończochach tylko goniła naokoło stołu małego
białego bonończyka, który z pantoflem w zębach biegał
dookoła.
Śmiała
się do rozpuku i koniecznie usiłowała go złapać, ale
mądry pies umiał się jej zawsze wykręcić w ostatniej
chwili i uciec, a gdy zwalniała pogoń, kładł pantofelek i
szczekał wesoło.
- Picolo, daj
Kamie, słuchaj Kamy, Picolo - wołała do niego, zdradziecko
się podsuwając, ale pies przeczuwał manewr, chwytał w
zęby pantofel i uciekał.
- Za to ja Kamie
oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało
zatrzymać.
- Ciociu! -
zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby
ukryć nogi.
Postawił pantofelek
na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.
Pobiegł do
kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być
ładowana bawełna.
Powracając
natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego warszawiaka,
poznanego u Murraya.
- Bon jour,
dyrektorze - zawołał wyciągając rękę w
eleganckiej czerwonej rękawiczce.
- Morgen!
- Pójdę z
panem kawałek.
Zsunął
gałką laski cylinder nieco w tył.
- A i owszem,
będzie mi przyjemniej. Jakże interesa?
- Świetnie,
ma się wie. Pomysł doskonały już mam, szukam tylko
pieniędzy. Rzepa, nie facetka, o! - zawołał wykręcając
się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął
sobie laską cylinder mocno na czoło.
- Cóż
to, w tej branży chcesz pan pracować?
- Nie
zrobiłbym na tym w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero
spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma
się wie, że musi być nietutejsza do tego.
- Są
i w Łodzi ładne kobiety.
- Słowo
honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na
mieście, ciągle szukam, no bo – ma się wie - bez kobiet, i do
tego pięknych, nie rozumiem życia.
- No, a ta
wczorajsza? - wywabiał go Karol, bo go facet zaczął
interesować i bawić.
- Aha,
zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem z Grandu. Patrzę, wali
wprost na mnie jakaś niewiasta. Kostium - szyk, buzia - caca, figura -
zacna, włosy - smoła, oczy - szafir przykopcony, biodra - wal
czwórką, wzrost - grzeczny, a jakże. No, smok, nie kobieta! A usta,
no, mówię dyrektorowi, dwa najwspanialsze zraziki.
-
Musiał pan jeszcze nie jeść obiadu? - przerwał mu Karol.
-
Dlaczego? - zapytał ostro, zsuwając cylinder w tył.
- Że
panu przyszło takie kulinarne porównanie.
- Z
dyrektora wesoły pasażer! - zawołał i po przyjacielsku
klepnął go w brzuch. - Ma się wie, wykręciłem z
miejsca i walę za nią. Ona furt idzie, a ja za nią. Za Nowym
Rynkiem, tam na dole, błoto było na trotuarze, więc moja facetka
parasolik pod pachę, sukieneczkę w obie rączki i jazda dalej! U!
frajdę miałem zacną, nóżki wprost boskie, można by
bucik całować. Obejrzałem ją ze wszystkich boków, a ta
wciąż udaje, że mnie nie widzi. Wyprzedziłem i
stanąłem przed jakąś wystawą, a kiedy
nadchodziła, patrzę się w jej oczy. Uśmiechnęła
się cudownie, buchnęło na mnie jak z pieca, spaliła mnie
oczami. Idziemy dalej, ona naprzód, a ja krok w krok za nią. Kto to
może być? Za bardzo ostentacyjnie nie zwraca na mnie uwagi, to
coś podejrzanego, A że ja mam pewną metodę, podług
której oceniam kobiety, więc zaczynam ją oglądać na fest.
Pozory miała wielkiej wytworności, ale zobaczyłem, że
uczesana była niedbale, to pierwszy minus; kapelusz miała z
pewnością paryski, to znowu plus; kostium drogi, wełna w
najlepszym gatunku, solidnie zrobiony i dobrze przystosowany do obecnej pory,
to plus drugi; ale patrzę lepiej i nad bucikami rudzieją zwykłe,
ordynarne fil de cosy: to mnie zmieszało, powinna była mieć
jedwab - to minus powójny!
- Pan
pracował w damskim interesie? - przerwał mu ironicznie.
- Nie, ale ja
się znam na tych rzeczach, badałem je metodycznie, ja, panie, po
sposobie ubrania, po szczegółach garderoby poznaję: kto? skąd?
ile?
- Więc
któż była owa piękność?
Nie powiedział
mu, że z opisu poznał Zukerową.
- Otóż nie
wiem, pierwszy raz zawiodła mnie metoda. Kapelusz i twarz miała
kobiety z towarzystwa - milionerki; suknia osoby zamożnej - powozowa; fil
de cosy - to znowu coś: nauczycielki, żony urzędnika,
małego kupca; spódniczka spodnia, bo to zobaczyłem, z
żółtej glasy jedwabnej, w tanim gatunku - uszłaby, ale cóż,
kiedy była ozdobiona bawełnianymi koronkami. Uważa dyrektor -
bawełnianymi! - akcentował prawie ze zgrozą.
- Cóż to
oznacza?
- Tandetę,
panie, trotuarową facetkę, a w najlepszym razie wystrojonego
parzygnata. To mnie dobiło. Nie przedstawia już dla mnie żadnego
interesu. Obejrzałem ją po raz ostatni, musiała się
obrazić, bo opuściła suknię w błoto i przeszła na
drugą stronę ulicy.
- No i pan za
nią znowu poszedłeś?
- Nie, panie,
nie warto było. Gdybym się mylił w poprzedniej ocenie, to to
spuszczenie sukni i zamiatanie nią błota samo już
wystarczyło, aby mnie przekonać, że to zwykła łódzka
flądra. Żadna warszawska szwaczka nawet tego nie zrobi, raz, że
mają ładne nogi i lubią je pokazywać, a po drugie -
błocić suknie... fe!...
Skrzywił
się pogardliwie i przystanął.
- Do widzenia.
Muszę tutaj wstąpić - rzucił mu Karol i aby się go
pozbyć, wstąpił na rogu pasażu Meyera do cukierni.
Przyszło mu
zaraz na myśl, żeby "kolonii" sprawić uciechę.
Kupił
wielką tacę ciastek, pudełko cukierków i dołączył
następujący bilet pod adresem Kamy:
"Niechaj
dziecko nie płacze i cukierkami podzieli się z Picolem, może
drugi raz nie będzie kradł pantofelka, i będzie pewne, że
ten niegodziwy Karol zrobi wszystko, co tylko będzie można, dla
H."
Wszystko to
kazał posłać na Spacerową.
- Niechaj i one
zarobią coś na moim interesie - szepnął wychodząc na
ulicę.
Był tak
zadowolony z siebie i ze świata, że kłaniał się na
lewo i na prawo licznym znajomym śpieszącym z obiadów do fabryk i
kantorów i z pewną pobłażliwością spoglądał
na Kozłowskiego, który po drugiej stronie ulicy szedł za jakimiś
kobietami i co chwila zaglądał im w oczy.
Wydał mu
się śmiesznym, w palcie na kształt najzwyklejszego worka, z
majtkami jasnymi, ostentacyjnie zawiniętymi z ćwierć łokcia
nad lakierkami, i cylindrem na tyle głowy, i z tą ruchliwą
niesłychanie twarzą, podobną do mopsika.
Trotuary
były literalnie zapchane robotnikami biegnącymi z pośpiechem do
fabryk na głos tych niezliczonych świstawek, które przedzierały
powietrze; niektórzy biegnąc dojadali jeszcze obiadów. Stukot drewnianych
podeszew zapełnił całą ulicę klekotem, który się
rozpraszał razem z tą fałą zakopconych, czarnych,
wynędzniałych i obdartych robotników po bramach i bocznych uliczkach.
Bokiem ulicy
szedł jakiś ubogi pogrzeb. Biała trumienkę, z niebieskim
krzyżem pośrodku, niosło czterech czarno ubranych wyrostków za
kościelnym, który w niebieskiej pelerynce, zgarbiony z przekrzywioną
łysą głową, niósł krzyż człapiąc
się sennie po olbrzymim błocie; za trumienką kilkoro dzieci pod
parasolami szło przy samym trotuarze. bo ich co chwila dorożki,
powozy i olbrzymie platformy naładowane towarem spędzały ze
środka ulicy i obryzgiwały czarnym lepkim błotem trumienkę,
którą co chwila obcierała fartuchem jakaś stara kobieta.
Nikt nie
miał czasu zwracać uwagi na pogrzeb, czasem tylko jaki robotnik
uchylił czapki albo robotnica przeżegnała się
pobożnie, westchnęła - i biegli dalej, porywani, tymi
świstami, co jak ostrza zimne pruły powietrze ciężkie,
szare, przesycone dymami, które strugami brudnymi buchały z niezliczonych
kominów, darły się o dachy i napełniały ulice trudnym do
zniesienia zapachem.
Borowiecki
przystanął oglądając się za dorożką, aby
prędzej znaleźć się w kantorze, gdy zobaczył, że
mu się kłaniają z przejeżdżającego powozu. To
Mada Muller z bratem, który w czerwonej burszowskicj czapeczce, z
zielono-czerwoną wstęgą korporacji przez piersi i z wielkim
czarnym pudlem na kolanach siedział rozwalony w powozie.
O
kilkanaście kroków dalej powóz przystanął przy trotuarze.
Mada z
uśmiechem zwróciła się do Borowieckiego.
- Panie, a
obiecane tytuły książek! To pan taki słowny? -
zaczęła zaraz po przywitaniu się. Borowiecki patrzył w jej
złotawe oczy.
- Przyznaję
sic szczerze do zapomnienia, ale że sio poprawię i dzisiaj jeszcze
pani przyszłe, przyrzekam uroczyście.
- Nie
wierzę, żądam solidniejszego zapewnienia - szczebiotała
wesoło.
- Gotów
się jestem na to podpisać.
-
Mało! Podpis niewiele kosztuje - śmiała się, rozbawiona
humorem, z jakim kładł rękę na piersiach i obiecywał.
-
Więc opatrzę swój podpis żyrem jakiej firmy wielkiej.
- Chyba
pani Likiertowej - zawołała prędko i schowała szybko twarz
w jedwabną mufkę, przestraszona własnymi słowami, które
się jej niechcący wyrwały.
-
Mówię jej tyle razy, że głupia, to mi nie chce wierzyć -
zamruczał Wilhelm.
- Gdzie
pan idzie? - zaczęła znowu, chcąc naprawić złe, jakie
zrobiła, i podniosła twarz zaczerwienioną jak burak.
- Do
roboty - odpowiedział swobodnie, chociaż ta wzmianka o Likiertowej
zabolała go mocno.
-
Podwieziemy pana, dobrze, Mada?
- O, z
przyjemnością. Pan się przecież zgodzi?
- Siadam w
miejsce odpowiedzi.
- Wilhelm,
siądź razem z psem, a panu ustąp miejsca - zawołała
energicznie.
-
Dziękuję, usiądę sobie nisko, będę mógł
wygodniej patrzyć; śliczny pies.
- Trzy
tysiące marek kosztuje. Był medalowany na wystawie i przedstawiany
Capriviemu.
- A
więc psia znakomitość!
- Zły
pies, szczeka na mnie i podarł mi zupełnie
nowy
fartuszek.
- I pani
go nie ukarała za taką zbrodnię?
-
Dałby mi Wilhelm go bić.
- A
państwo gdzie jedziecie?
- Mada
coś oglądała w Salonie Artystycznym, pewnie znowu kupuje jaki
głupi malunek. A ja chciałem swojego Cezara przewieźć
trochę, bo się nudzi w domu, zupełnie jak i ja.
-
Kiedyż pan wraca do Berlina?
Mada
zaczęła się śmiać bardzo głośno i szczerze.
- Od
miesiąca już wyjeżdża i co dzień o to kłóci
się z papą.
- Cicho,
Mada, kiedy głupia jesteś, to nie podnoś kwesty j, których nie
rozumiesz - zaczął mówić zirytowany, aż mu owa kresa na twarzy
poczerwieniała.
Wyprostował
swój olbrzymi korpus i siedział chmurny.
-
Proszę pana, czy ja panu także się wydaję głupią?
Tak mi o tym wszyscy w domu mówią i tak ciągle, że w końcu
ja sama będę musiała uwierzyć. A pomimo to wiem na
przykład, że Wilhelm narobił długów w Berlinie, papa ich
płacić nie chce, i dlatego siedzi w Łodzi - mówiła
złośliwie, patrząc na brata. - Ha, ha, ha, jaką on ma
zabawną minę.
- Mada, bo
zejdę i pójdę prosto powiedzieć fatrowi, co ty wygadujesz.
- A
zejdź, będzie nam wygodniej z panem Borowieckim. Ale pan mi nie
odpowiedział.
- Bo takie
pytanie musi pozostać bez odpowiedzi.
- Nie chce pan
powiedzieć mi prawdy.
- Bo, ja w tym
wypadku, tej prawdy nie znam.
- Kiedyż
mieć będę tytuły?
- Przyszlę
pani jeszcze dzisiaj.
- Nie wierzę.
Wolę, abyś je pan przyniósł sam za karę.
- Jeśli to
kara, to cóż dopiero będzie za wspaniała nagroda!
- Dostanie pan
dobrej kawy! - powiedziała naiwnie.
Wilhelm
parsknął głośnym śmiechem, aż Cezar
zaczął szczekać.
- Czy ja
powiedziałam jakie głupstwo? - pytała czerwieniąc się
z niepokoju.
- Pan Wilhelm
śmieje się z psa, o, widzi pani, jaki zabawny.
- Pan dobry
chłopak, to papa nawet mówi i wszyscy u nas w domu prócz Wilhelma.
- Mada!
- Dobrze mi tak
z państwem, i bardzo mi żal, że to już moja fabryka. Dziękuję
i mówię do widzenia.
- Czekamy na
pana w niedzielę po południu.
- Pamiętam
i żałuję, że ta niedziela nie jest jutro, we czwartek.
Mada
roześmiała się wesoło i rzuciła na niego bardzo
serdeczne spojrzenie.
Stał
chwilę na trotuarze i widział, że kilka razy odwracała
się za nim.
- Czemu to Anka
nie ma miliona! Szkoda... - pomyślał biegnąc do fabryki, która
już po obiadowym odpoczynku była w całym zwykłym szalonym
ruchu.
Z bocznych
zabudowań wyjechał oddział straży ogniowej ochotniczej.
Wozy, sikawki, beczki wyjeżdżały w wielkim porządku i z
pośpiechem ogromnym leciały, aż błoto otwierało
się do dna pod uderzeniem kół i kopyt końskich; na platformach
robotnicy zamienieni w strażaków mundurowali się pośpiesznie.
- Gdzie się
pali, panie Rychter? - zapytał Karol naczelnika straży jednego z
dyrektorów przędzalni, którego szwajcar fabryczny w swojej izbie
ściągał pasem i upinał.
- Pali się
Albert Grosman! Ściągajże pan lepiej - krzyczał na
szwajcara, który nie mógł zmieścić jego potężnego
brzucha w mundur strażacki, nieco za ciasny, bo aż przy dopinaniu
odlatywały guziki.
- Dawno?
- Od pół
godziny, ale już pono wszystko się pali. Mocniej, panie Szmit.
- I dlatego ten
pośpiech?
- Grosglik
telefonował do starego, prosząc na wszystko, aby na
złość Grunspanowi nie pozwolić się spalić
cieciowi.
- Dlaczego? Aha,
chcą go zrujnować.
- To już
trzeci ogień dzisiaj.
- Fabryki?
- A tak.
- Odbijają
straty na bankructwach ostatnich.
- Niech ich
pioruny spalą, kajdaniarzy, psiakrew, oni zarabiają, a my jak psy z
wywieszonymi ozorami ze zmęczenia latamy od pożaru do pożaru.
- Co pan
chcesz, to im potrzebne do zamknięcia bilansu.
- Do
widzenia! Uf, pęknę, jak Boga kocham! -- wykrzyknął
siadając do oczekującej przed bramą dorożki i zaraz z
miejsca ruszył galopem za wodami straży, które pokryte
błyszczącymi kaskami strażaków, niby samowarami, widne już
były w górze ulicy.
- Ho! ho!
sezon się zaczyna gorący - szepnął i pobiegł do
telefonu, aby powiedzieć Maksowi Baumowi o telegramie Moryca.
Jeszcze
nie odszedł, kiedy go znowu przywołał dzwonek.
Mówił
Trawiński, że zaraz przyjedzie z bardzo pilnym interesem.
- Czekam
cię w drukarni - odpowiedział i pobiegł w głąb
fabryki.
Wpadł
pomiędzy nieustannie krążące wózki, maszyny w ruchu, stosy
materiałów, które się snuły we wszystkie kierunki sal jak
wstęgi różnokolorowe nigdy się nie kończące, w ten las
transmisyj, pasów, kół, ludzi, turkotu piekielnego, par, co jak
obłoki podnosiły się znad pralni; chaosu splątanych szumów,
drgań, krzyków, chrzęstów, energii rozdrganej i szalejącej,
która porywała wszystko i wszystkich i zdawa-ła się to
rozsadzać potężne mury fabryki szalonym natężeniem;
zatopił się zupełnie w tym dzikim, porywającym życiu
fabryki.
Przebiegał
sale, oglądał towary, wydawał rozkazy i leciał dalej, do
innych sal, zapomniawszy zupełnie o wszystkim, co nie było w
związku z fabryką.
Po tym
ogromnym wyczerpaniu nerwowym dni ostatnich czuł ulgę i z
rozkoszą dał się porywać tej strasznej masie siły
nagromadzonej dookoła.
Wyczerpanie
ustępowało, a natomiast czuł się coraz bardziej spokojnym i
zrównoważonym wśród tego piekła fabryki, jakby
wchłaniał w siebie te niezliczone prądy energii ludzi i maszyn,
co biły w niego ze wszystkich stron.
Obszedł
wszystkie sale i powrócił do "kuchni". Murray w małym
gabinecie, rozdzielonym od "kuchni" oszklonym przeforsztowaniem,
robił jakieś próby na małej maszynie drukarskiej. Próba się
nie udawała, bo farba rozlewała się na materiale i zalewała
deseń. Anglik był wściekły, uśmiechał się
słodko, ale twarz miał szarą ze wzburzenia i wyszczerzał
niby buldog długie żółte zęby. Wycierał ręce o
fartuch, jakim był opasany, i klął coraz ciszej.
- Od
południa się morduję i nie mogę wydobyć barwnika!
Borowiecki
zajął się pracą energicznie, ale mu przerwał
Trawiński, który był tak zakłopotany, że się
zapomniał przywitać, prosząc zaraz od progu o chwilę
odosobnionej rozmowy.
-
Chodźmy do magazynu walców, tam nie ma nikogo.
I
poprowadził go idąc przodem.
Trawiński
szedł jak nieprzytomny. Niebieskimi oczami błądził po
fabryce nic nie widząc; wychudła, piękna twarz napiętnowana
była troską i jakby zastygła w wyrazie goryczy, jaka
wyzierała mu z wpadniętych oczów i z kąta ust, nie przykrytych
małymi blond wąsikami. Był dawnym kolegą i przyjacielem
Karola, a obecnie właścicielem dosyć dużej przędzalni
bawełny.
-
Mówże, co? - szepnął Karol wprowadzając go do wielkiej
wysokiej sali, zastawionej rzędami wysokich półek żelaznych,
błyszczących szeregami miedzianych walców drukarskich, podobnych do
potężnych zwojów papirusów, okrytych niby hieroglifami wypukłymi
deseniami, którymi drukowano materiały.
- Zaraz ci
będę mówił - szepnął siadając na jakiejś
pace.
Zdjął
kapelusz, oparł głowę o ścianę i chwilę tak
siedział w milczeniu zbierając siły do mówienia.
- Chory
jesteś? Wyglądasz bardzo mizernie.
-
Jakże bankrut może wyglądać inaczej! - mówił z
goryczą.
- Cóż
się stało, znowu cię kto zarwał?
- Gorzej,
bo znowu leżę i teraz pewnie bez powstania.
- Co ty
mówisz? - wykrzyknął udając zdumienie, bo już wiedział
o zachwianiu się Trawińskiego.
- Ten
krach, co wziął mocniejszych, co w tej chwili pali Grosmana, nie
oszczędził i mnie. Mam weksle płatne w sobotę, a na to mam
weksle wystawione przez tych zbankrutowanych, czyli nie mam nic. W sobotę
są płatne. Nie zapłacę - to i po wszystkim.
Niech
diabli wezmą takie szczęście. Trzeci już raz stoję na
brzegu ruiny, ale jak się teraz już stoczę, to bez powstania.
- Ile masz
płacić?
-
Piętnaście tysięcy rubli!
- I dla
takiej marnej sumy padać?
- Suma
nędzna, ale ja tej sumy nie mam. Chciałem pożyczyć - nie
mogę; nikt teraz w Łodzi gotówki nie ma, zrobił się taki
popłoch, że wczoraj Grosglik odmówił dwudziestu tysięcy
Rozenbergowi. To najlepiej mówi. Nikt, żaden prawie bank nie chce
najsolidniejszych weksli dyskontować, wszyscy się bolą. bo
Łódź się trzęsie i co trochę ktoś się zwala
w dół. Na czym się to skończy! A do tego sezon okropny! Ja mam
przędzy gotowej w składzie za dziesięć tysięcy i pies
się o nią nie pyta, stali odbiorcy zmniejszyli do połowy
produkcję, a ja robić dalej muszę, płacić ludziom
muszę, żyć muszę i pchać tę maszynę. bo jak
stanie na chwilę - to już po mnie. Jest źle, a tu
przychodzą te bankructwa i dorzynają mnie do reszty. Co za czasy! Na
całą fabrykę, na tyle maszyn, na moją osobistą
uczciwość do tego, nie można pożyczyć piętnastu
tysięcy rubli.
-
Próbowałeś u Bucholca, on wczoraj podparł Wolkmana.
- Bo
zrobił to na złość Szai, a zresztą, nie mogę za
nie iść i prosić tego Szwaba o pomoc. Brzydzę się nim,
to by mi wprost ubliżało.
Cóż z
tego, kiedy by cię to niewątpliwie uratowało.
A nie, on wie,
co ja o nim myślę.
Mógłbym ci
u niego pomóc.
Dziękuję
ci, nie mogę. to byłoby nie tylko wbrew moim zasadom, ale to
byłoby wprost świństwem i poniżeniem iść o pomoc
do człowieka, którego się nienawidzi i któremu się wprost lego
nie żenuje wyrażać.
Szlachecka
logika - rzekł niecierpliwie Karol zapalając papierosa.
- Mam tylko
jedną, nie jest to logika szlachecka, ale logika zwykłej etyki
uczciwego człowieka.
- Nie zapominaj,
że jesteś w Łodzi. A widzę, że wciąż
zapominasz, że zdaje ci się, iż prowadzisz interes wpośród
cywilizowanych ludzi środkowej Europy. Łódź to las, to puszcza -
masz mocne pazury, to idź śmiało i bezwzględnie duś
bliźnich, bo inaczej oni cię zduszą, wyssają i wyplują
z siebie.
I długo
jeszcze mówił, bo był poruszony jego niedolą, znał go
dobrze, oceniał jako człowieka, ale równocześnie czuł do
niego jakąś złość pogardliwą za to polskie
mazgajstwo, z jakim chciał prowadzić interesy w Łodzi, za
tę uczciwość, jaką uznawał, jakiej czuł potrzebę
w stosunkach z ludźmi - ale poza obrębem tego miasta, gdzie na
nią nie było miejsca prawie i gdzie - co ważniejsza - mało
kogo stać było na to. W tym wirze szalbierstw i złodziejstw, kto
nie chciał być po trochu tym samym, czym byli wszyscy - ten nie
mógł marzyć o istnieniu i choćby się zapracował i
włożył w interes wielkie kapitały, musiał w końcu
być wyrzuconym, bo nie potrafił wytrzymać konkurencji.
Trawiński
milczał długo, przechylił głowę w tył na
jakiś długi walec i gonił oczami za Karolem, który wzburzony
chodził prędko po wąskim przejściu, jakie było
pomiędzy półkami.
Fabryka ze wszystkich
stron szumiała głucho niby morze wieczne pracujące, ściany
się trzęsły, a biegnące u sufitu przez salę pasy,
przenoszące siłę do sal sąsiednich, świstały
ostro, a jeszcze ostrzejszy zgrzyt tokarni żelaznych przedzierał
się z modelowni obok leżącej i przenikał jego roztargane
nerwy bólem głuchym.
- Co poczniesz?
- przerwał milczenie Borowiecki.
-
Przyszedłem cię prosić o pożyczkę, wiem, że masz
pieniądze. Wierz mi, że gdyby nie taka ostateczność, nie
śmiałbym.
- .Nie
mogę, absolutnie nie mogę. Pieniądze mam, ale o ileś
słyszał, sam zakładam fabrykę, a poza tym w tej chwili
jestem grubo zaangażowany gdzie indziej.
- Pożycz mi
z terminem miesięcznym, ubezpieczę ci tę sumę na fabryce,
na wszystkim, co mam. Wystarczy z pewnością na pokrycie w najgorszym razie.
- Wierzę
ci, ale nie pożyczę. Ty jesteś człowiek, który nie ma
szczęścia; ja bym się wprost bał wchodzić z tobą
w interes. Może się utrzymasz, może padniesz - kto to wie! a ja
potrzebuję żyć i mieć fabrykę. Tobie bym
przedłużył egzystencję na rok, a sam bym zginął.
- Przynajmniej
szczerym jesteś - szepnął gorzko.
- Mój drogi, po
cóż mam cię obełgiwać! Nie cierpię bezmyślnego
kłamstwa, jak nie cierpię sentymentalnych roztkliwiań się
nad każdą niedolą, której to tyle pomaga, że może
sobie zdychać swobodnie, oblana łzami współczucia.
Pomógłbym, gdybym mógł, a że nie mogę - nie pomagam. Nie
mogę przecież oddać własnego surduta nawet nagiemu wtedy,
kiedy sam zmarzłbym bez niego.
- Masz
słuszność. Nie ma co mówić więcej. Przepraszam,
że cię nudziłem.
- Ty masz do
mnie żal? - zawołał tknięty akcentem jego głosu.
- Nie.
Postawiłeś kwestię tak jasno, że rozumiem twoją
odmowę, która może mnie boleć, to inna rzecz, ale którą
dobrze rozumiem.
Podniósł
się do wyjścia.
- Nie
myślisz się układać?
- Nie, plajty
nie zrobię, mogę tylko uczciwie zbankrutować.
-
Znalazłyby się jeszcze inne sposoby ratunku.
- Daj je,
przyjmę z rozkoszą.
- Mocno
asekurowany jesteś?
- Dosyć, bo
się przeasekurowałem jesienią, po tym nieudanym podpaleniu.
- Szkoda jednak,
żeś się wtedy nie spalił. Ten robotnik mszcząc
się zrobiłby ci naprawdę wielką usługę.
- Mówisz serio?
- Zupełnie
serio, jak zupełnie serio zwracam ci u-wagę, że w tej chwili
pali się Grosman, w nocy spalił się Goldstand, jutro spali
się na pewno Feluś Fiszbin, A. Rychter, B. Fuchs i inni. Co na to
mówisz?
- Że nie
jestem i nie będę podpalaczem i złodziejem.
- Nie namawiam
cię przecież do tego, pokazuję ci tylko współzawodników,
ich sposoby trzymania się na powierzchni; z takimi nie wytrwasz.
- Ha, to
zginę. Jak mi już braknie sił do walki, to palnę sobie w
łeb.
- A żona! -
rzucił prędko, bo ujrzał w jego oczach jakiś stalowy
błysk rezygnacji. Trawiński drgnął.
- Ale,
przyszła mi myśl. Znasz starego Bauma?
- Jesteśmy
sąsiadami, żyjemy nawet bliżej ze sobą.
- Idź do
niego, powiedz mu otwarcie. To jest taki dziwny fabrykant, że z
pewnością ci pomoże. Dałbym głowę, że
jeżeli cię tylko zna, to ci pomoże.
- Istotnie
myśl szczęśliwa, a zresztą, cóż stracę,
jeśli mi odmówi!
- Nic
rzeczywiście, a warto popróbować. To jest unikat łódzkich fabrykantów.
Człowiek, który mógł mieć miliony i nie chciał się
schylić po nie, człowiek, który setki tysięcy rubli
zapłacił za drugich, nieprzyjaciel wielkiego przemysłu,
rutynista, snob albo arcy-fioł, jak go nazywają, a w istocie nic
innego, tylko wariat, stara resztka czasów ręcznej fabrykacji.
Pożegnali
się w milczeniu.
Karol
odczuł w nim przy rozstaniu jakiś chłód.
Patrzał za
nim oknem z dziwnym uczuciem politowania.
- Mazgaj,
szlachecka resztka - myślał prawie głośno, aby
zagłuszyć w sobie jakiś cichy jeszcze wyrzut, który się
podnosił w nim i rozrastał szybko.
Nie chciał
mu pomóc i usprawiedliwił się przed samym sobą z tego w
zupełności, a pomimo to nie był z siebie zadowolony. Ciągle
stała mu przed oczami ta jasna, piękna głowa napiętnowana,
niby stygmatem, wieczną troską i niepokojem. Czuł, że
powinien mu był pożyczyć, że nic by na tym nie
stracił, a zrobiłby wielką usługę. Gryzło go to
coraz mocniej.
- Cóż mnie
obchodzi, że jednego więcej diabli wezmą - myślał
przebiegając postrzygalnię, zapchaną pod sufit stosami
białego towaru, który szedł na maszyny pomiędzy dwa ostrza,
jedno obiegające cylinder spiralną linią, a drugie proste i
równe, które z obu stron materiałów przesuwających się
pomiędzy nimi ścinały z matematyczną
dokładnością przy samym włóknie mech bawełniany,
powstający przy tkaniu.
Kilkanaście
kobiet pracowało w tej białej, chłodnej i prawie cichej sali,
zapełnionej niedostrzegalnym prawie obłokiem pyłu
bawełnianego, który powstawał z tego strzyżenia materiałów,
wisiał nad postrzygalniami, oblepiał białą
powłoką ludzi i maszyny i trząsł się szarawym
gęstym mchem na transmisjach obracających maszyny i ginących w
suficie.
Borowiecki
obejrzał się tylko po sali i szedł do windy, aby zjechać na
dół, gdy rozległ się krótki, straszny ryk ludzki.
Jedno z
kół, wprawiających w ruch maszyny, schwyciło nieostrożnie
przysuniętego robotnika za kaftan, wciągnęło go w swój
ruch, rzuciło na maszynę, obróciło, zgniotło,
połamało o maszynę, zmiażdżyło i wyrzuciło
miazgę, nie przestając iść ani na chwilę.
Krew
bluznęła aż pod sufit i czerwonym strumieniem oblała
maszynę i część towaru leżącego przy niej, i
najbliżej stojące robotnice.
Krzyk się
rozległ ogromny, maszynę zatrzymano ale było już za
późno; krwawa masa zwieszała się z osi koła i z
różnych części maszyny, opadając na ziemię,
ciężka, drgająca jeszcze odruchami życia.
Ratunku nie
było żadnego, bo robotnik był literalnie zmiażżdzony,
leżał niby kupa mięsa krwawą plamą na białym tle
perkalów surowych.
Podniosły
się ciche płacze kobiet, a nawet kilka starszych poklękało
przy trupie i zaczęły głośno odmawiać litanię za
konających, robotnicy pozdejmowali czapki, niektórzy żegnali się
nabożnie i wszyscy kołem skupili się przy zabitym. W oczach nie
błyszczał żal, a tylko świeciła jakaś dzika,
surowa apatia.
Sala
ogłuchła, tylko w tej ciszy rozlegały się płacze
kobiet i szum, i łoskot sal sąsiednich robiących bez ustanku.
Skoro
zjawił się felczer, stale dyżurujący w fabryce, Borowiecki
się wyniósł.
Przyleciał
i główny majster oddziału i widząc salę bezczynną i ludzi
zbitych około trupa, krzyknął już od drzwi:
- Do maszyn!
Rozlecieli
się wszyscy jak ptaki spłoszone przez jastrzębia i po chwili
sala znowu szła, wszystkie maszyny były w ruchu prócz tej jednej,
okrwawionej zbrodnią, ale którą natychmiast zaczynano oczyszczać.
- Verflucht!
tyle materiału na nic! - klął majster oglądając
poplamiony krwią perkal i zaczął wymyślać robotnikom
za nieostrożność, i groził, że całej sali
każe wytrącić za ten materiał.
Borowiecki
już nie słyszał tego, bo winda piorunowo zapadała się
z nim i wyrzuciła go do farbiarni.
Nie zrobił
ten wypadek na nim żadnego wrażenia, był przyzwyczajonym do
tego.
- Socha! -
zawołał na protegowanego swojej narzeczonej, który dzisiaj pierwszy
dzień robił w fabryce wożąc wózkami materiały.
Chłop
puścił wózek i stanął przed nim wyprostowany.
- Jakże wam
idzie?
- A dyć
robię, wielmożny dziedzicu!
- No to róbcie,
tylko pilnujcie się maszyn.
- A te
ścierwy! - zaczął i chciał kazać żonie, aby
resztę dopowiedziała, jako mu już te ścierwy oberwały
dzisiaj kawał kapoty, ale żony nie było, a Borowiecki
odszedł, bo dano mu znać, że go Bucholc wzywa do kantoru,
więc Socha popatrzył markotno na swój spencerek, jaki mu z kapoty
zrobiła maszyna, podrapał się w głowę,
plunął w garście i pchał wózek do windy, bo ze wszystkich
stron zaczęto wymyślać, że zatamowywa drogę.
|