Trawiński
wyszedł zgnębiony.
Idąc do
Borowieckiego był prawie pewnym dobrego rezultatu prośby, bo jak
każdy człowiek w położeniu bez wyjścia, pragnienia
brał za rzeczywistość, za fakt, który powinien się był
stać.
Siadł w
dorożkę i kazał jechać prosto w Piotrkowską. Nie
mógł nic myśleć, czuł się rozbitym i niezdolnym
już do żadnej akcji, do żadnego ruchu. Poddawał się z
biernością wyczerpania tej ostrej, przenikliwej fali goryczy, jaka mu
zalewała serce. Patrzał na miasto brudne, zadeszczone, na trotuary
błotniste, zapchane ludźmi, na niezliczone kominy, co niby topole
wznosiły się nad płaszczyznami dachów i ginęły w
zapadającym zmroku, znacząc tylko swoje istnienie kłębami
białych dymów tłukących się po dachach, na setki wozów z
węglem, które olbrzymim łańcuchem ciągnęły do
fabryk, na platformy wyładowane towarami, na dorożki i powozy z
pośpiechem mijające sio w różnych kierunkach, na te niezliczone
kantory i składy za-pchane towarami, ludźmi, na ten szalony ruch,
jaki był na ulicach, na to wysilone życie wrzące dookoła.
Patrzył z
rozpaczą prawie, bo czul swoją niemoc, czuł, że chwila
jeszcze, a z tego olbrzymiego wiru, z tej maszyny nazywanej Łodzią
wyleci za chwilę jak odpadek, jak miazga wyssana i zużyta na nic,
niepotrzebna temu potworowi-miastu. Patrzył z jakąś
bezsilną nienawiścią na fabryki błyskające w mroku
tysiącami okien, na tę olbrzymią ulicę, która niby
kanał nakryty dymami i brudnym niebem huczała energią,
rozlewała potoki świateł i tętniała ogromną
siłą życia. Ślizgał się oczami po ostrych
konturach fabryk, raziły go boleśnie elektryczne słońca
zapalone nad dziedzińcami, bolał go ten szum głuchy a
potężny swoją bezustannością, co się
rozlewał po ulicach z fabryk i warsztatów, bolało go to życie
tak silnie tętniące, bolała go ta straszna
świadomość konania, które spostrzega ostatnim błyskiem
oczów, że tyle pozostaje jeszcze żywych! I ta
świadomość przegryzała mu duszę nieopowiedzianą
zawiścią.
Nie umiał
żyć w tym świecie. Nie umiał się przystosować do
otoczenia. Tyle sił zużył, tyle mózgu, tyle zachodów, tyle
kapitałów swoich i cudzych, tyle lat pełnych udręczeń
przeżył i po co?... żeby znowu zaczynać to samo od
początku! znowu stawiać gmach, który w końcu spadnie mu na głowę.
Męczył
się ogromnie, nie mógł usiedzieć w dorożce, więc
poszedł pieszo Piotrkowską. Miał iść do starego Bauma,
według rady Borowieckiego, ale wolał tę chwilę ostatniego
zawodu oddalić jeszcze, a zresztą nie mógł się oderwać
od tej ulicy.
Utopił
się w tłumie, co płynął trotuarem i pozwalał mu
się pchać i nieść. Przyglądał się
bezmyślnie wystawom sklepów, kupił nawet cukierki dla żony w
jakiejś cukierni, gdzie zawsze kupował, przywitał się tam z
kilku znajomymi i znowu szedł zapatrzony w fabryki, w okna
oświetlone, poza którymi migotały sylwetki maszyn i ludzi;
ogłuszał się powoli wrzawą i obojętniał.
Nie
zważał na deszcz, mżący bezustannie, zapomniał nawet
otworzyć parasola. Nie widział nic prócz kantorów pełnych ludzi
i towarów i fabryk pracujących z pośpiechem,
- Dobry wieczór,
panie Trawiński!
- Dobry wieczór,
panie Halpern!
Uścisnął
wyciągniętą dłoń wysokiego, dość zaniedbanie
ubranego Halperna.
- Pan
wyszedł spacerować po mieście? .- Tak, trochę chciałem
się przejść.
- Łódź
o zmroku bardzo ładna. Ja co dzień wychodzę z kantoru, aby
się przejść i aby się przypatrzyć miastu.
- Pan
jesteś amator, panie Halpern.
- Co pan chcesz,
jak się pięćdziesiąt sześć lat przeżyje w
mieście, jak się widzi go ciągle, jak się zna wszystkich,
to można zostać amatorem.
- Co
słychać w mieście nowego?
- Co
słychać? Słychać źle, zrobił się ładny
deszcz z protestowanych weksli, można je będzie kupować na
funty. Ale to wcale nic nie szkodzi.
- Jak to?
-
Gałganów diabli wezmą, a Łódź i tak zostanie. Panie
Trawiński, ja już w Łodzi widziałem gorsze czasy. A że
po złych nastają lepsze, to i teraz tak będzie, po co to z tego
robić gwałt. Dla mądrych jest zawsze dobry czas.
- A
kiedyż będzie dla uczciwych? - zapytał ironicznie.
- Sza, panie
Trawiński, oni mają niebo, po co im dobre czasy.
- Grosman
się podobno spalił.
- Bardzo
porządnie, bardzo porządnie; dwieście
pięćdziesiąt tysięcy asekuracji jakby miał w kasie.
Ale Goldstand, co się spalił w nocy, ma małe nieporozumienie z
policją. Dobrze mu tak, jak kto nie umie robić dobrze interesów, to niechaj
się do nich wcale nie bierze.
- Któż
teraz na brzegu?
- Z grubszych A.
Rychter i F. Fiszbin.
- Mówił mi
to samo Borowiecki.
- Pan
Borowiecki, ho, ho, ho! On zna Łódź. on wie, kto czego potrzebuje.
- No, ale i pan
także zna Łódź dobrze.
- Ja? Ja ją
mam całą w głowie. Ja od pięćdziesięciu lat
patrzę na każdą firmę, co się zakłada. Ja
mogę dzisiaj prawie na pewno powiedzieć o wszystkich, co
otwierają interesy, czy one będą żyć! Niech mi pan
wierzy, panie Trawiński, moje słowo to nie jest ten wiatr, moje
słowo to dokument, to weksel z najlepszym żyrem.
Trawiński
nic nie odrzekł, szli obok siebie w milczeniu.
Halpern
zastawiał się parasolem od deszczu i patrzał z
miłością na domy i fabryki; jego wielkie czarne oczy
świeciły fosforycznym blaskiem w bladej, chudej twarzy, okolonej
siwą brodą. Miał głowę i twarz patriarchy,
osadzoną na chudym, skrzywionym szkielecie, obleczonym w długie
zaszargane palto, które wisiało na nim jak na kiju.
- Ja tu znam
każdy dom, każdą firmę - zaczął mówić
gorąco. - Pamiętam Łódź, jak miała dwadzieścia
tysięcy, a dzisiaj ma trzysta! A ja się doczekam, jak ona mieć
będzie pół miliona, ja nie umrę prędzej! Ja to muszę
widzieć na własne oczy, muszę się ucieszyć.
- Jeżeli
ją przedtem licho nie weźmie - szepnął nienawistnie.
- Ha, ha, ha,
panie Trawiński, pan nie mów takich śmiesznych rzeczy! Łódź
jest, Łódź będzie! Pan jej nie znasz! Pan wiesz, ile ona w
przeszłym roku zrobiła obrotu? Dwieście trzydzieści
milionów rubli - wołał z entuzjazmem, przystając aż na
chodniku. - To jest ładny grosz. Pan mi pokaż takie drugie miasto!
- Nie ma
się znowu tak czym chwalić, a zresztą masz pan rację,
że takiego złodziejskiego miasta nie ma drugiego w Europie -
mówił ze złością.
-
Złodziejskie czy nie złodziejskie, to dla mnie jest papier. Mnie
chodzi o co innego, ja chcę, żeby stawiali domy, żeby budowali
fabryki, robili ulice, urządzali komunikacje, przeprowadzali drogi! Ja
chcę, żeby moja Łódź rosła, żeby miała
pałace wspaniałe, ogrody piękne, żeby był wielki ruch,
wielki handel i wielki pieniądz.
- Na
początek już są wielkie szwindle i wielka tandeta.
- To nie
żaden feler, bo z tego urośnie wielka Łódź.
- Tymczasem
niech ją piorun spali. Dobranoc, panie Dawidzie.
- Dobranoc,
panie Trawiński. To nie jest dla Łodzi ostatnie pańskie
słowo.
- Ostatnie i
zupełnie szczere. Dorożka - krzyknął.
- Kapcan! -
szepnął za nim pogardliwie Halpern i zawrócił, wlokąc
się wolno, z powrotem i znowu przypatrywał się domom, fabrykom,
sklepom, skła-dom, ludziom oczami oczarowanymi potęgą tego
miasta.
Nike zważał
na deszcz, który go moczył pomimo parasola, na tłok ludzki, Jaki go
rzucał na domy lub do rynsztoków, na dorożki i wozy, które go
błotem ochlapywały na przejściach poprzecznych ulic, szedł
jak zahipnotyzowany.
Trawiński
pojechał do domu.
Mieszkał
dosyć daleko, bo przed końcem Konstantynowskiej ulicy kazał
skręcić w jakąś ciemną i tak błotnistą
uliczkę, że dorożkarz nic chciał się tam
zapuszczać.
Poszedł w
nią pieszo jakimś śladem trotuaru, który się nieco
wznosił nad poziom nie brukowanej ulicy, tworzącej czarną,
błotnistą rzekę, popręgowaną złotymi smugami
świateł bijących z okien niskich domów, co
ciągnęły się sznurem z obu stron ulicy.
Domy były
zamieszkane przez tkaczów ręcznych, w każdym oknie trzęsły
się sylwetki warsztatów i ludzi, a ulicę całą zapełniał
monotonny klekot i stuk. Nawet niskie krzywe pięterka, jakie się
gdzieniegdzie wznosiły. i szeregi facjatek rozbrzmiewały i
trzęsły się odgłosami roboty.
Poprzeczne
uliczki, jakie wybiegały z jednej strony, ciągnęły się
do pól samych i były również czarne i błotniste, pełne
stuku warsztatów, domów pozapadanych, krzywych facjatek, porozwalanych
parkanów, nędzy, i opuszczenia, i owionęły Trawińskiego
zimnym, przejmującym wilgocią wiatrem, jaki się z pól
wdzierał do miasta.
Nad
całą dzielnicą, pływającą w błocie i
opuszczeniu, zupełnie nie podobną do reszty Łodzi, panowała
fabryka Mullera swoimi czteropiętrowymi gmachami, które wyrastały nad
morzem niskich domków i ogrodów i świeciły tryumfalnie tysiącami
okien i słońcami elektrycznymi.
Fabryka wznosiła
się jak potężny zbiornik siły, której tchnienie
zdawało się przypłaszczać do ziemi te szeregi
nędznych, pokrzywionych domów. Czuć było, że te wielkie
gmachy, huczące setkami maszyn, z wolna wysysają całą
żywotność tej starej dzielnicy, zamieszkałej przez rój
tkaczów ręcznych, że zjadły i dogryzają do reszty ten
drobny ręczny przemysł, który tutaj kwitnął kiedyś, a
który się Jeszcze bronił rozpaczliwie, bo bez nadziei
zwycięstwa.
Fabryka
Trawińskiego stała skromnie obok Mullerowskiej, przedzielona tylko wąskim
ogrodem.
Trawiński
wszedł w bramę, której pilnował jakiś stany weteran bez
nogi i z pocerowaną niby stara szmata twarzą, który po wojskowemu
się wyciągnął na jego widok i czekał rozkazów, ale
Trawiński blado Się uśmiechnął tylko do tej
archeologicznej spuścizny po swoich ojcach i poszedł do kantoru,
gdzie kilku ludzi drzemało nad księgami, popatrzył chwilę
do przędzalni poprzez las transmisyj i pasów trzepoczących się w
szalonym pędzie, na ciężkie skośne ruchy sal-faktorów, co
niby potwory czaiły się, wyginały białe od bawełny
grzbiety, odbiegały od pilnujących je robotników i cofały
się również ciężko i bezustannie, wlokąc za sobą,
niby pasma śliny, setki bawełnianych włókien, nawijających
się na warczące w ruchu szpulki papierowe.
Cofnął
się i poszedł przez długie podwórze rozświetlone szeregiem
żółtych gazowych płomieni, co przy elektrycznych blaskach
Mullerowskiej fabryki wyglądały na gromniczne światła.
Dom stał w
głębi ogródka, frontem do dziedzińca fabrycznego, a bokiem
wychodził na jakąś pustą uliczkę; dom miał jedno
piętro, a wyglądał na trzy z powodu gotyckiego stylu, w jakim
był postawiony.
W kilku oknach
parterowych, przysłoniętych storami, świeciło się
jasno.
Trawiński
przeszedł kilka pokojów prześlicznie umeblowanych, ciepłych i
bardzo zacisznych, pełnych delikatnego zapachu kwitnących w
żardinierkach hiacyntów, i wszedł do małego buduaru.
Dywany tak
szczelnie okrywały posadzki i szedł tak cicho, że Nina go nie
usłyszała, siedziała przy lampie czytając.
Cofnął
się i zawołał przed portierą:
- Nina! Sama tak
siedzisz? - pytał siadając obok niej.
- A któż by
mógł być u mnie? - szepnęła smutnie.
-
Płakałaś?
- Nie, nie -
zaprzeczała odwracając głowę od światła.
- Widziałem
łzy.
- Było mi
tak smutno samej! - szepnęła przysuwając się do niego i
miękkim, cudownym ruchem położyła mu głowę na
piersi i łzy znowu zapełniły jej oczy. - Czekałam na
ciebie, a ten deszcz tak padał, tak dzwonił w szyby, tak
bębnił w dachy, tak dziwnie bełkotał w rynnach, że
bałam się; bałam o ciebie.
- Dlaczegóż
o mnie?
- Nie wiem
przecież dlaczego, ale mnie jakieś złe przeczucia
przepełniły. Ale tobie nic nie jest, prawda? Jesteś zdrowy i
spokojny, prawda? - szeptała oplatając mu ramionami szyję.
Gładziła
go ręką po włosach, całowała jego delikatne,
pocięte siatką niebieskich żyłek czoło; zielonawe,
pocętkowane złotymi skrami źrenice biegały niespokojnie po
jego chudej, zmęczonej twarzy.
- Czemuś
smutny?
- Taka straszna
pogoda, to i skąd wziąć humoru!
-
Wysunął się z jej objęć i zaczął
chodzić po buduarze. Burza zaczęła kotłować strasznie
jego sercem. Czuł, że gdyby mógł powiedzieć jej wszystko,
że gdyby mógł wtajemniczyć ją w swoje położenie,
to sprawiłaby mu wielką ulgę ta spowiedź, ale
równocześnie czuł, spoglądając na jej twarz
przepiękną, pochyloną pod lampą, która łagodne światło
rozpylała na jej pyszne kasztanowe włosy, skrzące się na
skroniach złotem, że za nic w świecie nie powie.
Chodził
coraz wolniej, oddychał tą czystą, wykwintną atmosferą
mieszkania z jakąś gryzącą ulgą; przyglądał
się dziwnym wzrokiem meblom wytwornym i tym niezliczonym gracikom,
będącym istotnymi dziełami sztuki wielkiej wartości, które
przez lat parę zwozili ze wszystkich stron świata, nie bacząc na
koszta, bo Nina ze swoją naturą arystokratyczną, z
wrażliwością artysty na wszystko, co piękne, z duszą
mimozy, czuła się dopiero dobrze w otoczeniu piękna.
Nie
sprzeciwiał się temu, tym bardziej że sam lubił sztukę
i czuł potrzebę otaczania się jej dziełami. Ale teraz,
wobec ruiny, jaka go czekała, szarpał go straszny ból, ból strachu
przed jutrem, które miało przyjść i zabrać mu i te
wszystkie skarby, i ten spokój, i szczęście, jakim oddychał.
- Co
począć? - myślał ciężko i na odpowiedź
przychodziła mu jedna tylko myśl, udać się znowu do ojca o
pomoc, i tak go ta myśl porywała na mgnienie, że radośnie i
tryumfująco spoglądał, ale spojrzenie gasło szybko i
już mrocznymi, pełnymi trwogi oczyma patrzył się w
Ninę, która powstała i szła amfiladą pokojów.
Gonił
oczami jej wysmukłą, bardzo piękną postać,
odwróciła się posyłając jakiś tajemniczy uśmiech.
Wróciła
natychmiast przynosząc dość długie, płaskie drewniane
pudło, bardzo ciężkie.
Odebrał jej
i położył na stole z pytającym spojrzeniem -
- Zgadnij co?
Chciałam ci zrobić niespodziankę.
- Nie, nie
będę nawet próbować - szepnął blednąc, czuł
bowiem zobaczywszy na pudełku pieczątki pocztowe, że to znowu
jakiś kosztowny zakup.
- Bandini nasz
florencki przysyła ten mozaikowy blat, który latem oglądaliśmy,
pamiętasz?
-
Żądałaś tego? - zapytał dosyć ostro.
- Tak,
chciałam mojemu panu zrobić niespodziankę, bo przecież
się nie gniewasz, co?
- Nie, Nina,
nie, dziękuję ci z całej duszy, dziękuję... -
szeptał całując ją w rękę.
- Otwórz, to
zobaczymy zaraz. Kazałam przysłać ten mały, tańszy, a
taki jest tani, że nie do uwierzenia.
-
Przysłał rachunek?
- Masz. Dwa
tysiące dwieście lirów, to za bezcen.
- Tak...
istotnie... za bezcen... - odpowiadał, drżącymi rękami
odpakowując pudło.
Mozaika
była prześliczna.
Na płycie
kwadratowej czarnego marmuru o bardzo rzadkim błękitnawym odcieniu
rzucono wiązankę fiołków, róż jasnożółtych i
liliowych, obsypanych złotordzawym pyłem storczyków; jeden motyl o
rubinowo-zielonych skrzydłach chwiał się razem ze storczykiem,
na który opadł, a dwa inne unosiły się w powietrzu. I tak to
było cudownie wykończone i do złudzenia prawdziwe, że chciało
się podnieść te kwiaty lub uchwycić za skrzydełka
motyle.
Nina, pomimo
że to już widziała, krzyknęła z podziwu i
przypatrywała się długo w niemym zachwycie.
- Nie patrzysz,
Kaziu?
-
Widziałem, istotnie jest piękne, w swoim rodzaju arcydzieło -
odpowiedział cicho.
- Wiesz, ten
blat trzeba będzie oprawić w szeroką ramę z brązu
matowego i powiesi się na ścianie, szkoda wprawiać w stolik -
mówiła wolno i długim, cienkim palcem bardzo delikatnie wodziła
po konturach listków i kwiatków, wysnuwając subtelną rozkosz
dotykania się barw.
- Muszę
iść, Nina! - szepnął przypominając sobie starego
Bauma.
- Na długo?
Przyjdź prędko, mój złoty, mój jedyny! - prosiła
przytulając się do niego i przytrzymawszy mu wąsy rękami,
całowała go w usta.
- Najdalej za
godzinę. Pójdę naprzeciwko, do Bauma.
- Czekam na
ciebie z herbatą.
- Dobrze.
Pocałował
ją i szedł, ale już przy progu się zatrzymał i
szepnął:
- Nina
pocałuj mnie i życz mi szczęścia. Pocałowała go
serdecznie i oczami pytała, nie rozumiejąc tego, co powiedział.
- Przy herbacie
ci powiem.
Odprowadziła
go aż do przedpokoju i patrzyła jeszcze za nim oszklonymi drzwiami,
aż jej zniknął w nocy i w oddaleniu.
Powróciła
do buduarku, oglądała mozaikę.
Drzwi wchodowe
zadźwięczały silnie.
-
Zapomniałem ci powiedzieć, że ten mój dawny kolega
uniwersytecki, którego w przeszłym roku poznałaś w Szwajcarii,
Grosman, spalił się dzisiaj.
- Jak to?
- Ano
spaliła mu się fabryka zupełnie, nic nie uratowano.
- Biedny
człowiek! - zawołała ze współczuciem.
- Nie ma go co
żałować, bo ten pożar go właśnie postawi na nogi.
- Nic nie
rozumiem.
- Stał
źle w interesach, był zachwiany, jak się u nas mówi, więc
żeby się poprawić, urządził pożar fabryki i
składów, które były wysoko zaasekurowane w kilku Towarzystwach.
Odbierze asekurację, która mu w czwórnasób pokryje straty, i będzie
kpił sobie ze wszystkiego.
- Umyślnie
podpalił?! Ależ to zbrodnia! - wykrzyknęła z oburzeniem.
- Kodeks tak to
nazywa i odpowiednio karze, ale w języku zwyczajnym nazywa się to
dobrym interesem - mówił prędko, nie patrzył jej w oczy i w
twarzy miał jakiś niespokojny, gorączkowy wyraz.
- I to
zrobił on, który mi się wydał człowiekiem tak nadzwyczajnie
szlachetnym, nie mogę wprost w to uwierzyć. Przypominam sobie, jego
rozmowy tchnęły najwyższą etyką i
sprawiedliwością.
- Cóż chcesz,
jak mu ruina zajrzała w oczy, to dał spokój etyce, zostawił
ją na później. Bez etyki żyć można, a bez
pieniędzy nie - mówił twardo.
- A nie, nigdy,
raczej umrzeć - wykrzyknęła namiętnie i cała jej
natura wzdrygnęła się na myśl popełnienia
występku. - Jak to dobrze, że ty tak nie myślisz, że ty
nigdy, nigdy nie popełniłeś nic złego! Wiesz, gdybym
cię nie kochała nawet, to i tak musiałabym cię
uwielbiać za dobroć i za tę szlachetność twoją.
Kazimierz nic
nie odrzekł, ucałował tylko jej oczy rozgorzałe oburzeniem
i te purpurowe pełne usta, co teraz wyklinały i rzucały
potępienia na ludzi niemoralnych, ludzi bez etyki, na złość
i brzydotę życia, ucałował ją tak namiętnie,
jakby tymi pocałunkami chciał pokryć własne
głębokie upokorzenie, jakie poczuł po jej słowach, jakby
chciał zagłuszyć nimi jakąś myśl, która
zaświeciła mu w mózgu i olśniła.
Wyszedł
zaraz i poszedł wprost do fabryki Bauma, która stała naprzeciwko, po
drugiej stronie ulicy, w głębi rozległych ogrodów.
W kantorze
zastał tylko Maksa, który bez surduta siedział przy pulpicie.
- Ojciec w
fabryce, mogę go zawołać.
-
Pójdę tam. Nigdy nie widziałem waszej fabryki.
- Nie ma
co oglądać, nędza - szepnął lekceważąco,
siadając z powrotem do roboty.
Oszklony
korytarz prowadził z kantoru do pierwszego fabrycznego pawilonu.
Mrok i
cisza zalewały wielki dziedziniec obstawiony z trzech stron trzema
dwupiętrowymi pawilonami fabryki, przez rzędy okien mżyło
słabe światło, a niektóre piętra zupełnie były
ciemne, nie oświetlone, tylko z dołu u drzw i wchodowych kopciły
się smutnie naftowe latarnie i oświetlały czerwone,
oślizgłe wilgocią mury.
Suchy
trzask warsztatów ręcznych, rozlegający się monotonnie,
rozlewał po korytarzach mrocznych, zaśmieconych odpadkami
bawełny i resztkami starych warsztatów, usypiający nastrój nudy i
smutku.
Na
schodach i korytarzach było pusto, czasem tylko rozległ się
klekot drewnianych podeszew, zamajaczył w mroku jaki robotnik i cicho
ginął w wielkich salach na końcu korytarzy
rozłożonych; tylko suchy trzask warsztatów i echa kroków mąciły
tę senną ciszę.
W salach
fabrycznych również było pusto, mroczno i sennie.
Były
to wielkie prostokąty, podparte w środku szeregiem żelaznych
słupów, zapchane ręcznymi tkackimi warsztatami Jaccarda, które
stały w dwa rzędy, pod gęsto rozłożonymi oknami.
Połowa warsztatów stała nieczynna, obrośnięta niby mchem
siwym, pyłem bawełnianym.
Kilka
lampek przyczepionych do słupów oświetlało środkowe
przejście i robotnice nawijające na ręcznych kołowrotkach
przędzę na szpulki. Kołowrotki warczały sennie i sennie
pochylały się nad nimi robotnice, i sennie trzaskało
kilkanaście czynnych warsztatów, które w żółtawym, słabym
świetle lampek palących się nad nimi podobne były do
olbrzymich kokonów fantastycznie oplatanych w tysiączne włókna
różnokolorowe, w nieprzeliczone warstwy przędzy rozpiętej w
różnych kierunkach; w środku tych kokonów niby jedwabniki poruszali
się robotnicy tkając wzorzyste materiały, pochylali się
automatycznie, jedną ręką przybijając płochę, a
drugą, ruchem horyzontalnym, pociągając od góry sznur i
przebierając równocześnie nogami po pedałach; czółenka ze
świstem przelatywały wskroś pasem przędzy niby
żółte, długie żuki i powracały tą samą
drogą z nużącą jednostajnością.
Robotnicy
byli starzy, spoglądali zagasłymi oczami apatycznie na przechodzącego
i tkali dalej również sennie i automatycznie.
Trawiński
z przykrością przechodził przez te na pół żywe sale, z
przykrością patrzył na agonię ręcznego przemysłu,
który z uporem szaleńców chciał walczyć z tymi potworami, których
olbrzymie cielska rozdrgane energią, huczące siłą
niepokonaną, widać było z okien tych sal.
Pytał
o Bauma; pokazywali mu ruchem ręki lub głowy, nie odrywając
się od roboty, nie podnosząc nawet głosu, jeśli mówili;
wszyscy poruszali się jak senni, półmartwi, obojętni i smutni -
smutkiem tych sal oślepłych, cichych, umierających, przez które
przechodził potykając się w ciemności o filary i o
nieczynne warsztaty, o ludzi.
Przeszedł
przez całe piętro dwóch pawilonów i wszędzie była ta sama
pustka, nuda i senność.
Trawińskiego,
ze względu i na własne położenie ogarniał coraz
większy smutek, tracił zupełnie wiarę w pomoc Bauma i
szedł z tym uczuciem, z jakim się idzie do konających - bo
fabryka, która kiedyś pracowała w 500 ludzi, poruszała się
teraz tylko stoma i wydawała mu się chorym, konającym
organizmem, któremu nawet olbrzymie drzewa szumiące za oknami zdawały
się śpiewać hymn śmierci.
Starego
Bauma znalazł w trzecim pawilonie, wychodzącym na ulicę.
Baurn
siedział w małym pokoiku przed biurkiem, zarzuconym stosem próbek
towarów, pociętych w długie pasy.
Przywitali
się w milczeniu.
Stary
ścisnął mu mocno rękę i podsunął
krzesło.
- Dawno
pana nie widziałem - zaczął Baum.
Usprawiedliwiał
się kłopotami i zajęciami, mówił długo, a nie
śmiał przystąpić do celu swoich odwiedzin, powstrzymywał
go smutek fabryki i taki sam smutek wyryty na twarzy fabrykanta, który blade
oczy zwracał bezwiednie na okno, przez które doskonale widać
było fabrykę Mullera, błyszczącą wszystkimi oknami.
Odpowiadał
krótko i czekał na wyjaśnienie wizyty. Trawiński to odczuł,
bo przerywając jakąś opowieść, rzekł krótko:
-
Przyszedłem do pana z prośbą - zawołał i
odetchnął nieco.
-
Proszę pana bardzo... słucham...
Trawiński
szybko opowiedział mu całe swoje położenie, ale o pomoc
zawahał się prosić, ujrzawszy surowe ściągnięcie
brwi i jakiś niechętny wyraz oczów.
- My
wszyscy jeździmy na tym wózku, oni nas jedzą!... - mówił wolno
wskazując na wielkie fabryki przez okno. - Czym panu mogę pomóc? -
dodał.
-
Pożyczką albo żyrem na wekslach.
- Ile?
-
Ostatecznie bez dziesięciu tysięcy rubli paść muszę -
rzekł cicho i wymijająco, jakby obawiając się
głośniejszym dźwiękiem spłoszyć
życzliwość, jaką spostrzegł w oczach Bauma.
- Ja
gotówki nie mam, ale co będę mógł zrobić, zrobię panu.
Daj mi pan weksle na tę sumę, a ja pokryję do tej samej
wysokości pańskie zobowiązanie.
Trawiński
zerwał się z krzesła i zaczął mu z uniesieniem
dziękować.
- Nie ma
za co, panie Trawiński, ja nic nie ryzykuję nawet, bo znam pana i
pański interes dobrze. Masz pan blankiety i wypełnij pan zaraz.
Trawiński
był oszołomiony, ten prawie nieprzewidziany ratunek wywrócił go
z równowagi, wypełniał blankiety wekslowe gorączkowo, ale co
chwila podnosił głowę znad papieru i patrzył na Bauma,
który chodził po kantorze, przystawał przy oknie i
spoglądał na Łódź jakimś tępym, srogim
spojrzeniem.
Miał
przed oczyma całą część miasta; domy, fabryki,
magazyny dziesiątkami tysięcy okien patrzyły w noc, a poza nimi
poruszały się cienie robotników i maszyn, elektryczne
światła wisiały w ciemnym mglistym powietrzu, setki kominów
majaczyło w nocy i wyrzucało nieustannie smugi białych dymów,
które jak obłok przysłaniały światła i kontury fabryk.
Baum
przyglądał się miastu i spacerował na przemian z
pochyloną naprzód suchą, kościstą twarzą. Był
również wysoki, jak syn, tylko znacznie chudszy i żywszy w ruchach.
Nie lubił wiele mówić i zwykle najważniejsze interesy
załatwiał w kilku słowach. Był spokojny, cichy nawet,
uległy żonie i dzieciom aż do słabości nieraz, ale
pomimo to miał swoje punkty, na których był nieugiętym; jego uczynność
była w Łodzi przysłowiowa i niewyczerpana, a równocześnie
był skąpym w domu do dziwactwa.
- Jaki
termin pan chce?
- Jaki
jest dla pana najwygodniejszy - powiedział uchylając drzwi do sali
sąsiedniej, w której wszystkie warsztaty były czynne.
Zamknął
drzwi, wsadził ręce w kieszenie szarego, podbitego kutnerem kaftana i
znowu przyglądał się miastu.
Telefon
zadzwonił, było to jedyne współczesne urządzenie w jego
fabryce.
- To do
pana! Woła pan Borowiecki - rzekł Baum.
Trawiński
ze zdziwieniem słuchał.
- Mój
drogi, od żony dowiedziałem się, gdzie jesteś. Oto
rozliczyłem się, mogę ci pożyczyć pięć
tysięcy rubli, ale tylko z dwumiesięcznym terminem. Więc
jeśli chcesz? - mówił Borowiecki.
-
Przyjmuję z radością! - wykrzyknął gorąco. -
Skąd telefonujesz?
- Z twego
gabinetu, pod strażą żony - brzmiała odpowiedź.
- Zaczekaj
na mnie, zaraz przyjdę.
- Czekam.
- To
Borowiecki chce się ze mną widzieć, pan go zna?
- Z
widzenia tylko, bo przecież ja nie bywam w tym wielkim świecie
łódzkim, u tych rozmaitych Bucholców, Mendelsohnów, Salcmanów, Meyerów i
innego robactwa. Znam ich wszystkich, z widzenia tych młodych, a starszych
od Michla, gdzie się czasami schodzimy; znaliśmy się wszyscy co
prawda lepiej, ale to było dawno, kiedy w Łodzi panowała jeszcze
uczciwość i nie było milionerów. To były takie czasy, o
których wy, młodzi, nie macie pojęcia. Ja wtedy byłem z Geyerem
starym największą łódzką firmą. Pary, maszyn
elektryczności, weksli, tandety, plajt, podstępnych pożarów nikt
nie znał nawet ze słyszenia.
- A jednak
to, co jest obecnie, przyjść musiało.
- Ja wiem,
że musiało, że stary porządek zawsze musi ustąpić
nowemu miejsca, zresztą, po co to mówić o tym - machnął
ręką i zaczął przeglądać weksle.
Złość
bezsilna zatrzęsła jego sercem tak gwałtownie, że
brakło mu głosu, milczał dosyć długo, podpisawszy
weksle.
- Panu
się śpieszy?
-
Istotnie, pozostaje mi tylko raz jeszcze z całej duszy
podziękować panu za pomoc.
- Szkoda
czasu! Mnie tylko żal jednego, żeś pan nie był przed
pięćdziesięciu laty w Łodzi, pan wtedy powinien był
mieć fabrykę. Pan także nie pasuje do dzisiejszej Łodzi,
tutaj uczciwi fabrykanci nie mają co robić, panie Trawiński.
Nie
odpowiedział mu na to pytanie, bo się śpieszył do domu,
obgadali tylko niektóre kwestie dotyczące terminów weksli i rozeszli
się.
Zaraz
też zaczęły rozdzierać powietrze gwizdawki na
skończenie roboty i fabryki gasły jedna po drugiej i ginęły
w nocy.
Baum po
wyjściu robotników poszedł do domu, który stał w ogrodzie, przed
pawilonami fybrycznymi, z frontem od ulicy.
Przebrał
się w swoim pokoju w jakąś lekką marynarkę,
włożył haftowane pantofle na nogi, przykrył swoje bujne
jeszcze siwe włosy małą czapeczką wyszywaną
białymi pacioreczkami i poszedł do stołowego pokoju, w którym
już nakrywano do kolacji.
Maks
siedział przy stole i pomagał siostrzenicom, które mu wisiały u
szyi, układać domki z drewnianych kwadratów.
Dziewczynki
śmiały się ustawicznie i jak ptaki świergotały
wesoło.
Matka
siedziała w głębokim fotelu i robiła pończochę,
miała lat ze sześćdziesiąt, twarz bardzo miłą i
schorowaną, okulary srebrne na długim nosie, siwe, gładko
przyczesane włosy nad niskim, wypukłym czołem. maślankowate
oczy, blade usta, kłębek bawełny w kieszeni niebieskiego
fartucha, z którego robiła pończochy, i wielką słodycz w
głosie i w uśmiechu; liczyła
ciągle oczka, błyskała drutami i uśmiechała się
do syna i wnuczek, córki, która zajęta była czytaniem. do frau
Augusty, kuzynki, od niepamiętnych lat zajmującej się całym
ich gospodarstwem, do dwóch kredensów stojących obok siebie, do pieca, dc
starej serwantki, wypełnionej porcelanowymi pieskami, figurkami i
talerzykami, do dwóch kotów burych frau Augusty, które chodziły za
nią i mrucząc obcierały się ciągle grzbietami o suknie
- uśmiechała się zawsze i do wszystkiego, takim przyklejonym do
ust oślizgłym uśmiechem trupów.
Ciepły
spokój starego mieszczańskiego domu panował w mieszkaniu. Tak wszyscy
byli zżyci ze sobą i dopasowani, że porozumiewali się
spojrzeniami, przenikali się nawzajem.
Stary
troski swoje zostawiał w kantorze, a do mieszkania zawsze przynosił
spokojną, uśmiechniętą twarz, opowiadał żonie o
sprawach niektórych, czasem się kłócił z Maksem, pokpiwał
regularnie co wieczór od lat dwudziestu z frau Augusty, bawił się z
wnuczkami. których zawsze miał pod dostatkiem, bo wszystkie cztery córki
dawno już były zamężne, czytał stale "Kolnische
Zeitung" i jedną z gazet polskich. Słuchał również
stale co wieczór jakiego sentymentalnego romansu z rozmaitych
"Familienblatów", którymi żyła żona i córki, i tak
spędzał wieczór.
Dzisiaj
zaczynało się tak samo; usiadł przy stole i zaczął
kiwać na wnuka, który na wielkim biegunowym koniu bujał się pod
piecem.
- Jasiu,
chodź do dziadzi, chodź!
- Zaraz
przyjadę - wołał chłopak, poganiał konia
szpicrutą, okładał mu boki piętami, ale że i tak
koń nie pośpieszał, schodził z niego, głaskał go
po głowie, oklepywał mu piersi i wołał: - Cieśka,
cieśka słucha Jasia, Jasio jedzie do dziadzi, dziadzio da nam
cukierków.
Obiecywał
mu słodko, popychał go gwałtownie naprzód i bohatersko
wskakiwał na siodło.
W ten
sposób objechał cały pokój i przyjechał do dziadka.
- Prr!
Herman, konia do stajni - wołał, ale dziadek zdjął go z
konia i posadził sobie na kolana.
Chłopak
zaczął krzyczeć i wydzierać się do konia, którego
zdradliwie zaraz uprowadziły dziewczynki ciągnąc za rudy ogon na
drugą stronę stołu, do wuja Maksa, przy którym się
czuły więcej zabezpieczone od batożenia brata.
- Jasiu,
co to jest? - wołał Baum, wyjmując z kieszeni dziecinną
trąbkę i ukazując mu nad głową.
-
Trlombka! Dziadziu, dać Jasiowi trlombkę - prosił
wyciągając rączki.
- Nie
chcesz siedzieć u dziadzi, nie kochasz dziadzi, to nie dam, dam Wandzi.
- Daj
Jasiowi trlombkę, dziadziu. Jasio dziadzia kocha, Wandzia jest
głupia, nie kocha dziadzi. Dziadziu, dać Jasiowi trlombkę! -
prosił ze łzami, uklęknął na kolanach dziadka, a nie
mogąc i tak dostać, zaczął mu wchodzić na ramiona,
obejmował go za szyję, całował po twarzy, błagał
coraz goręcej, a nie spuszczał niebieskich rozpłomienionych
oczek z trąbki.
Dziadek
dał mu wreszcie,
Chłopak
nie miał już czasu dziękować, zeskoczył na
ziemię, poleciał odebrać konia, przy czym po po dziewczynki,
zaprowadził go pod piec, okrył ściągniętą z matki
żółtą jedwabną chustką i biegał po pokoju
trąbiąc, co miał tylko sił. Dziewczynki z płaczem
przybiegły do kolan dziadka.
- Wandzia
ce, dziadziu.
- Janusi
dać!
Prosiły
rozpłakanymi głosikami i zaczęły się wdrapywać na
dziadkowe nogi.
Oswobodził
się od nich prędko i zaczął uciekać przed nimi.
Dziewczynki
już wiedziały, co to znaczy, więc zaczęły gonić
ze wszystkich sił i krzyczeć na dziadka, który zastawiał
się krzesłami, chował za kredensy i wciąż wymykał
się im z rąk, aż wreszcie pozwolił się im
złapać w jakimś kącie, wziął je obie pod pachy i
przyniósł z powrotem do stołu, a potem pozwolił się
zrewidować i powyciągać z kieszeni lalki, jakie przyniósł
dla nich,
Radość
zapanowała niezmierna w gromadce, która skupiła się przy
małym stoliczku pod oknem i oglądała szczegółowo lalki,
wydzierając je sobie z rąk.
Dziadkowie
bawili się wybornie, tylko Berta zatkała uszy i utonęła w
książce, a Maks głośno gwizdał, żeby nie
słyszeć tych dzikich wrzasków, był zresztą zły na
ojca, czuł bowiem po jego rozmowie, że musiał znowu
pożyczyć komu pieniędzy lub zaręczyć za kim, bo
ilekroć to się stało, stary zawsze przynosił dzieciom lub
wnuczkom, jak teraz, zabawki, unikał Maksa i był bardzo słodkim
i serdecznym w obejściu ze wszystkimi, biorąc gorący udział
w rozmowie każdej; tym sposobem unikał interpelacji synowskiej.
Dzisiaj
było tak samo.
Przy
kolacji rozmawiał bezustannie, pousadzał sam dzieci i najtroskliwiej
ich pilnował, wciąż żartując z frau Augusty, która
zawsze jednakowo odpowiadała:
- Ja, ja, Herr
Baum - uśmiechając się bezmyślnie
długimi,
żółtymi i krzywymi zębami.
- Gdzież
pan Józef? schowała go sobie pani do ogryzania na później?
- Pan Józefa zaraz
przyjdzie - i nim swoje dwa nieodstępne koty zdążyła
utulić na obszernym łonie, pan Józef Jaskólski wszedł.
Był to
rodzaj praktykanta kantorowego, chłopak zupełnie biedny, którym
się Baum od lat paru opiekował. Miał lat osiemnaście,
wzrost ogromny, za duże nogi, za długie ręce, głowę
wielką i ciągle rozczochraną, twarz okrągłą,
wiecznie spoconą i w dodatku był bardzo nieśmiałym i
niezgrabnym, wciąż zawadzał sobą o wszystkie drzwi i
sprzęty.
Wszedł
teraz dosyć odważnie, ale poczuwszy wszystkich oczy na sobie,
zaplątał się zaraz przy ukłonie w chodnik, uderzył
biodrem o róg kredensu, potrącił krzesło Maksa i czerwony jak
burak, przerażony swymi nieszczęściami usiadł do kolacji.
Pomimo lat
osiemnastu i skończenia szkoły rzemieślniczej był naiwnym
jak dziecko. Był tak pokornym, ulegającym, dobrym, że
zdawał się nieraz oczami przepraszać wszystkich, że
ośmiela się żyć pośród nich. Maksa się
lękał bardzo, bo Maks kpił z niego ustawicznie, a teraz
widząc, że Józiowi przy jedzeniu wszystko z rąk wylatuje,
zaczął się śmiać i powiedział:
- Muszę ja
pana odebrać pani Auguście i wziąć pod swoją
opiekę.
- Daj pokój,
Maks, już on lepiej wyjdzie na naszej opiece.
- Robicie z
niego mazgaja.
- A ty co
byś z niego chciał zrobić?
-
Człowieka, mężczyznę.
-
Prowadziłbyś go do knajp, na hulanki, no i tak dalej. Fryc mi nieraz
z obrzydzeniem opowiadał o waszym kawalerskim życiu.
- Ha, ha, ha,
wiesz, Berta, że to jest pyszny witz. Fryc i obrzydzenie wesołego
życia! Ty jesteś znakomita, to ty niewiele znasz swojego
męża.
- Maks, po co
masz psuć jej złudzenia - szepnął stary.
- Ma ojciec
rację, ale to mnie irytuje, że byle bałwan nablaguje przed
nią; to ona tak zaraz wierzy, że gotowa się dać zabić
za tę prawdę.
- Maks, nie
zapominaj, że mówisz o moim mężu.
- Niestety, my
to z ojcem za bardzo często musimy brać pod uwagę, że Fryc
jest twoim mężem, że należy do naszej rodziny, bo
inaczej...
- To co? -
zawołała ze łzami w oczach, gotowa rzucić się w
obronie męża.
- To byśmy
go wyrzucili za drzwi - mruknął gniewnie. - Chciałaś, to ci
powiedziałem, możesz teraz płakać do woli, tylko
pamiętaj, że zawsze po płaczu bardzo brzydko wyglądasz,
oczy ci puchną i nos się czerwieni.
Berta istotnie
rozpłakała się głośno i wyszła z pokoju.
Matka
zaczęła mu wyrzucać delikatnie jego brutalność.
- Niech mama da
pokój, wiem, co robię. Fryc jest zwykłym bydlęciem, które nie
pilnuje fabryki, tylko ciągle knajpuje, a przed Bertą gra rolę
nieszczęśliwego, któremu się nic nie wiedzie, który się
zapracowywa dla żony i dzieci, jakby całego ich domu od pierwszego dnia
ślubu nie utrzymywał ojciec swoim kosztem.
- Cicho,
Maks, po co to wy włóczyć!
- Po to,
że temu trzeba raz koniec położyć, że to jest
zwykłe kryminalne łajdactwo to wieczne naciąganie ojca. My
wszyscy robimy na to, żeby nasi szwa-growie mogli się bawić.
Przerwał,
bo dzwonek zadźwięczał w przedpokoju, poszedł otworzyć
i zaraz wprowadził Borowieckiego.
Baum
był nieco zakłopotany i sztywny, ale stara przyjęła go z
całą serdecznością i zaraz przedstawiła Bercie, która
przyszła na odgłos dzwonka i ciekawie się przyglądała
temu jedynemu okazowi łódzkiego donżuana, o którym tak wiele mówiono
w mieście.
Zapraszano
go serdecznie do herbaty, ale odmówił. - Byłem u państwa
Trawińskich na kolacji, po drodze wpadłem do Maksa na chwilę
tylko z jakimś interesem i muszę znowu iść -
tłumaczył się, ale usiąść przy stole musiał,
bo frau Augusta z najpiękniejszym uśmiechem podawała mu
herbatę, Berta rozłzawionym jeszcze głosem prosiła, aby
pił, stara z uśmiechem podsuwała jakieś ciastka.
Przyjął
to wszystko, a że był w doskonałym humorze, więc wkrótce
zapanował nad wszystkimi; rozmawiał z matką o wnuczkach,
unosił się przed Bertą nad pięknością jej dzieci,
które mu przedstawiono, wysławiał przez pięć minut
ostatnią nowelę Heysego, jaką ujrzał leżącą
na stole, frau Augusty porwał serce bawiąc się jej faworytami,
które mrucząc łaziły mu po ramionach i obcierały się o
twarz, co go tak rozdrażniło, że miał ochotę
uchwycić którego za ogon i rozbić o piec, o Józiu nawet nie
zapomniał. Był tak miłym, uprzejmym, eleganckim, że w dwadzieścia
minut już wszyscy nim byli oczarowani, nawet stary, który go dobrze
gnał i nie bardzo lubił, zaczął brać udział w
rozmowie.
Frau
Augusta była tak nim zachwycona, że wciąż przynosiła
świeże szklanki herbaty i coraz nowe wyjmowała z kredensu
przysmaki, i coraz inny ząb pokazywała w uśmiechu. Maks tylko
milczał, ze złośliwym uśmiechem przypatrując się
tej scenie. Wreszcie znudzony i widząc, że i Karol ma również
dosyć, powstał i zabrał go w głąb mieszkania. Przy
stole zapanowała cisza.
Dzieci
siedziały przy dziadku i zaczynały studiować zabawki. Józio
zaczął czytać głośno, zwykłym codziennym
zwyczajem. Matka robiła pończochę. Berta słuchała i
wybiegała co chwila wzrokiem do tego pokoju, w którym był Maks z
Karolem, bo przez pootwierane drzwi widać ich było. Frau Augusta
sprzątała cicho ze stołu, gładziła swoje kotki, czasem
przystawała i podnosząc do góry małe czarne oczy, które
pływały w jej twarzy jak ziarnka pieprzu w patelni przyrumienionego
masła, wzdychała głęboko.
-
Dziadziu, lalkę noga nie boli? - pytały dziewczynki rozrywając
przy tych studiach lalki.
- Nie boli
- odpowiadał głaszcząc jasne, kędzierzawe główki.
-
Dziadziu, co trlombi w tej trlombie - pytał chłopak od czasu do
czasu, a nie dostawszy odpowiedzi, wiercił z wielką wprawą i
zamiłowaniem patykiem w trąbce.
-
Dziadziu, główka lalkę nie boli? - pytały rozbijając o
podłogę.
- Lalka
nieżywa. Wanda głupia.
Dzieci
umilkły, tylko głos Jozia rozlegał się po pokoju,
przerywany westchnieniami frau Augusty i wykrzyknikami Berty, która, rozczulona
powieścią, zaczęła cicho płakać i wzdychać
przeciągle.
- Dziwnie
miła atmosfera panuje, dobrze tu u was - szepnął Karol.
Wyciągnął
się w fotelu i patrzył z przyjemnością na całą
rodzinę, siedzącą w stołowym pokoju.
- Raz na
rok to smakuje, ale nie częściej.
- I to
wiele, mieć jeden dzień w roku, w którym można zapomnieć o
interesach całego świata, o wszystkich kłopotach życia i
czuć się otoczonym przez rodzinne szczęście,
-
Żenisz się przecież, to tego szczęścia będziesz
mógł używać aż do obrzydzenia.
- Wiesz,
pojadę na kilka dni na wieś, do domu.
- Do
narzeczonej?
- To
wszystko jedno, bo Anka mieszka u mojego ojca.
-
Chciałbym ją poznać.
-
Zawiozę cię tam kiedy na parę godzin choćby.
- Dlaczego
na parę godzin?
- Bo tam
dłużej nie wytrzymałbyś, umarłbyś z nudów. Ach,
jak tam nudnie, szaro, pusto, to nie masz pojęcia. Gdyby nie Anka, to
dwóch godzin nie wytrzymałbym pod tym dachem ojców moich.
- A sam
ojciec?
- Ojciec
mój to zmumifikowana szlachetczyzna z czasów demokracji, to nawet demokrata
zajadły, ale demokrata szlachecki, jak zresztą cała nasza
demokracja. Bardzo ciekawy typ - zamilkł i uśmiechał się
drwiąco, ale w oczach miał wilgotne blaski rozrzewnienia, kochał
bowiem ojca całą duszą.
-
Kiedyż pojedziesz?
- Jak
tylko Moryc przyjedzie, a nawet, jak tylko Knoll powróci, bo dzisiaj
telegrafowano po niego. Buchcie bardzo chory, dawna choroba serc? odezwała
się, miał przy mnie tak straszny atak, że ledwie go uratowano,
co mu zresztą nie przeszkodziło, powróciwszy do przytomności,
nawymyślać mi w taki miły sposób, że musiałem
wymówić miejsce.
- Tak
spokojnie mówisz o tym? - wykrzyknął Maks, widząc, że Karol
podniósł się i oglądał włóczkowe,
czerwono-żółte patarafki, na jakich stały lichtarze i lampy.
-
Prędzej czy później musiałbym to zrobić. Skorzystałem
tylko z doskonałej okazji, bo mój kontrakt kończy się dopiero w
październiku.
- Czyli
miałeś sposobność na brutalstwa odpowiedzieć
oburzeniem z dodatkiem swojej dymisji. Karol zaczął się
śmiać, chodził po pokoju i oglądał
szeregi
kredkowych portretów, wiszących na ścianach.
-
Cała mądrość życia polega właśnie na tym,
aby w porę się oburzać, śmiać, bawić,
gniewać, pracować, ba! aby nawet w porę wycofać się z
interesów. Czyje to portrety?
- To nasza
menażeria familijna. Rozumiem wartość tego, co mówisz, ale nigdy
nie potrafiłem się uchwycić takiej chwili, nigdy nie mogłem
się przystosować, zawsze mnie ponosi.
-
"Sąd bez miłosierdzia czyńcie temu, kto nie czynił
miłosierdzia."
Czytał
Karol głośno biblijny werset, wyszyty czerwonym jedwabiem na kanwie,
oprawnej w dębowe ramy i zawieszonej pomiędzy oknami.
- Ach,
czytasz święte protestanckie maksymy. To starym niemieckim obyczajem
wyszyto i powieszono.
- A wiesz,
to mi się podoba, te biblijne wersety nadają oryginalny ton domowi.
- Masz
rację. Był u nas Trawiński.
- Wiem, bo
właśnie od niego idę, stary twój mu pomógł.
-
Domyśliłem się tego, bo nic ze mną nie mówił i
unikał mojego wzroku. Nie wiesz, jak wysoko?
-
Dziesięć tysięcy.
- Siakrew!
te niemieckie sentymentalizmy - zaklął cicho.
-
Pieniądz pewny - uspokajał go Karol oglądając aksamitne
meble, pokryte gipiurowymi pokrowcami.
- Ja wiem,
bo ten idiota Trawiński nie umiałby zarobić dziesięciu
groszy nieuczciwie, ale idzie mi o to, że stary pomaga wszystkim, w
których tylko wierzy, i wszyscy, ma się rozumieć, go naciągają.
Fabryka ledwie dyszy, towarem gotowym tak zawalone wszystkie składy,
że nie ma gdzie kłaść, sezon nie wiadomo jak pójdzie, a ten
bawi się w przyjacielską filantropię, ratuje innych.
- Prawda,
bo Trawińskiego uratował.
- Ale
siebie gubi, mnie gubi.
- Pociesz
się, że masz za ojca najuczciwszego w Łodzi człowieka.
- Nie
drwij, już ja bym wolał, żeby on był trochę
mądrzejszy.
-
Zaczynasz mówić na sposób Welta.
- Ty
myślisz lepiej?
- Inaczej
tylko; lepiej - gorzej, uczciwiej - nie -uczciwiej, dialektyka, i nic
więcej.
-
Jakże ci się wydała ta legendowa Trawińska?
- Krótko,
po sienkiewiczowsku ją określę: bajeczna!
-
Przesadzasz chyba, skąd by Trawiński wziął taką!
- Nic nie
przesadzam, jeśli dodam jeszcze, że piękna i dystyngowana; a
skąd Trawińskiego stać na taką żonę, to nie
zapominaj, Maks, że Trawiński jest zupełnie przystojny i bardzo
wykształcony człowiek. Nie patrz na niego jako na fabrykanta, któremu
się nic nie wiedzie, ale jako na człowieka. Otóż on jako
człowiek jest wyjątkowym okazem, wysubtelnionym przez dawną w
rodzinie kulturę. Opowiadał mi, że ojciec jego, bardzo bogaty
obywatel z Wołynia, zmusił go niejako do założenia fabryki.
Staremu przewrócił w głowie wielki przemysł i wydaje mu się
to obowiązkiem narodowym, aby szlachta szła współzawodniczyć
z podlejszą nacją w pracy około podźwi-gnięcia tego
przemysłu. Widzi nawet odrodzenie tej kasty w przemyśle.
Trawiński zaś tak się do tego nadaje, jak ty na przykład do
zatańczenia mazura, ale ojca usłuchał, no i powoli stapia w
swojej przędzalni ojcowskie kapitały, wyprzedza mu lasy i
ziemię. Widzi sam i czuje to doskonale, że ta nasza łódzka
"ziemia obiecana" musi się stać dla niego ziemią
przeklętą, ale pomimo to walczy uparcie z niepowodzeniem i. brakiem
szczęścia. Uparł się i chce przemóc.
- Czasem
tacy wychodzą dobrze na swoim uporze. Ona wie o jego położeniu?
- Chyba
nie, bo on z tego gatunku ludzi, co to gotowi umrzeć w ofierze, byle
się do ich najdroższych nie przedarła żadna wieść
przykra, żadna troska.
- Znaczy,
że kocha tę swoją bajeczną.
- Tam jest
coś więcej niż miłość, bo cześć prawie
i wspólne uwielbienie, dosyć wyraźnie czytałem to z ich
spojrzeń.
-
Dlaczegóż ona się nigdzie nie pokazuje?
- Nie
wiem. Nie masz pojęcia, co ta kobieta ma wdzięku w rozmowie, w
ruchach, jak cudownie miękko podnosi głowę.
-
Gorąco mówisz o niej.
-
Domyślnie głupio się uśmiechasz i na nic, bo ja się w
niej nie kocham ani nawet mógłbym kochać. Podoba mi się tylko
jako typ pięknej kobiety o bardzo uduchowionym wyrazie, ale to nie mój
typ, chociaż przy niej wszystkie nasze łódzkie piękności to
zwykły perkal przy czystym jedwabiu.
- Ufarbuj
go na swój kolor.
- Daj
spokój z farbiarskimi dowcipami. .- Już idziesz? to razem pójdziemy.
- Ba, mam
jeszcze interes na mieście.
- Czyli
mam cię nie krępować sobą.
-
Cudownieś pojął. Kłania ci się Kurowski, w sobotę
będzie i zaprasza na zwykłą kolację, a tymczasem zapytuje
listownie, czy gruby Szwab, to niby ty, nie schudł, a cienki Żyd nie
utył - to do Moryca.
- On
zawsze bawi się w dowcipy. Bucholc wziął jego chemikalia?
- Już
od miesiąca używamy.
- To on
dobrze stanie, bo słyszałem, że Kessler et Endelman zawarli z
nim również umowę.
- Tak,
pisał mi o tym. On już jest na najlepszej drodze do majątku,
już go robi nawet.
- Niechaj
robi, i my go mieć będziemy.
- Wierzysz
w to, Maks?
- Po co ja
mam wierzyć, ja wiem, że mieć go będziemy, przecież
jest do zrobienia, co?
- O, jest,
masz rację, i zrobimy go. Ale, jeśli w domu zastaniesz Horna, bo
miał przyjść do mnie, to mu powiedz, żeby zaczekał
koniecznie, bo najdalej za dwie godziny będę.
Obgadali
jeszcze depesze Moryca i Karol pożegnawszy wszystkich, wyszedł razem
z Józiem, który, ukłoniwszy mu się zaraz przed domem,
zniknął w ciemnych uliczkach.
|