Józio
szedł odwiedzić rodziców, bo stale mieszkał u Baumów.
Jaskólscy
mieszkali daleko, za starym kościołem, w jakiejś uliczce bez
nazwy, która tyłami dotykała tej słynnej miejscowej rzeczki,
służącej za rynsztok, odprowadzający wszelkie odpływy
fabryk.
Uliczka
podobna była do śmietnika, pełnego odpadków wielkiego miasta.
Józio
przesunął się spiesznie i wszedł do nie tynkowanego domu,
który świecił wszystkimi oknami od suteryn aż po strychy niby
latarnia i wrzał cały ludzkim rojem, jaki się w nim
gnieździł.
W ciemnej
sieni, przepełnionej strasznymi zapachami i zaniesionej błotem,
namacał brudne aż do lepkości poręcze i zbiegł szybko
do suteryn; długi korytarz bez podłogi, zarzucony śmieciami i
sprzętami gospodarskimi, pełen również błota i wrzawy
ludzkiej, i smrodów, oświetlał mały kaganek kopcący
się pod sufitem.
Przedarł
się przez porozstawiane na drodze zawady i dotarł do końca
korytarza.
Buchnęło
na niego gorące, piwniczne powietrze przesycone zgnilizną i
wilgocią, ściekającą rudymi pasami po wybielonych
ścianach.
Gromada
dzieci rzuciła się na jego przywitanie.
- Myślałam,
że dzisiaj już nie przyjdziesz - szepnęła wysoka, chuda,
przygarbiona kobieta, o zielonkowatej zapadłej twarzy i wielkich czarnych
oczach.
-
Spóźniłem się, mamusiu, bo był u nas pan Borowiecki,
dyrektor od Bucholca, i przez to nie śmiałem wyjść prędzej.
Ojciec nie był jeszcze?
- Nie -
odpowiedziała głucho i poszła nalewać herbatę do
kominka, odgrodzonego od izby kawałem materiału zawieszonego na
drutach.
Józio
poszedł za nią za zasłonę i położył
przyniesione ze sobą prowianty.
-
Wziąłem dzisiaj od starego pieniądze za tydzień, może
mama schowa.
Położył
cztery ruble z kopiejkami; brał pięć tygodniowo.
- Nic
sobie nie zostawiasz?
- Mamusiu,
mnie nie potrzeba na nic. Żal mi tylko, że nie mogę jeszcze
zarobić tyle, ile mamie potrzeba - mówił z prostotą; jego
nieśmiałość gdzieś zniknęła zupełnie.
Pokrajał
chleb na kawałki i chciał wrócić do izby
- Józiu,
mój synu drogi, moje dziecko kochane -szepnęła matka łzawym
głosem i łzy jak groch posypały się po jej
wynędzniałych policzkach i spadaіy
na
głowę syna, którą przyciskała do piersi.
Chłopak
ucałował jej ręce i z rozweseloną twarzą powrócił
do reszty rodzeństwa, które siedziało na ziemi, pod małym
okratowanym okienkiem, wychodzącym na trotuar; było tego czworo, w
wieku od lat dwóch do dziesięciu, bawiły się bardzo cicho, bo
starszy od nich trzynastoletni chłopiec leżał na
łóżku:
chory na
suchoty; łóżko było nieco odsunięte od ściany z powodu
wilgoci, jaka się zsączała na pościel.
-
Antoś? - pochylił się nad poduszką ku bladej, zielonawej
twarzy, która z głębi kolorowej pościeli patrzyła
szklistymi nieruchomymi oczami z jakimś tragicznym spokojem zamierania.
Chory nie
odezwał się, poruszał tylko ustami i utkwił w nim szare,
błyszczące oczy, a potem dotknął się wychudłymi
palcami jego twarzy z pieszczotliwością dziecinną i uśmiech
blady, podobny do uśmiechu kwiatów więdnących,
prześlizgnął mu się po sinawych ustach i ożywił
martwe spojrzenia.
Józio
usiadł przy nim, popoprawiał mu poduszki, uczesał swoim
grzebykiem rozrzucone, pozlepiane i miękkie jak jedwab jasne włosy i
znowu zapytał:
-
Antoś, dobrze ci dzisiaj?
- Dobrze -
wyszeptał cicho i zaczął mrużyć oczy potakująco i
uśmiechać się.
-
Niedługo wyzdrowiejesz!
Trzasnął
z zadowoleniem w palce. On swoim zdrowym, silnym organizmem nie odczuwał
zupełnie grozy tej choroby brata.
Antoś
bowiem umierał powoli na suchoty, jakie się Wywiązały z
silnej influenzy, a chorobie dopomagała nędza, jaka żarła
całą rodzinę od lat dwóch, to jest od czasu sprowadzenia
się na bruk łódzki ze wsi; dobijała go twarz matki, która
codziennie była smutniejsza, dobijało go młodsze
rodzeństwo, które było coraz cichsze, i te wieczne klekotania
warsztatów, co prawie bez ustanku, dzień i noc, wstrząsały nad
jego głowami sufitem, ta wilgoć, jaka ściekała po
ścianach, te wrzaski sąsiadów i bijatyki, jakie się często
zrywały w sąsiednich suterynach i na górze; a najwięcej ta
świadomość, powiększająca się z dniem
każdym, nędzy ich wszystkich.
Chłopiec
był bardzo rozwiniętym, nieszczęścia, jakie ich
spotkały, i ta choroba przewlekła rozwinęły go jeszcze
więcej. A przy tym była to natura cicha i marząca.
- Józiu,
jeszcze nie zielono na polach? - zapytał cicho.
- Nie,
dopiero piętnasty marzec dzisiaj.
- Szkoda -
i oczy mu pociemniały żalem.
- Za
miesiąc będzie zielono i ty już będziesz zdrowy wtedy, to zbierzemy
sobie kolegów i pójdziemy na majówkę.
- Wy
pójdziecie tylko sami i mama pójdzie, i ojciec, i Zośka pójdzie, i
Adaś pójdzie, wszyscy pójdą, wszyscy, a ja nie pójdę, nie -
zaczął trząść głową.
- Jak
wszyscy, to przecież l ty z nami.
- Nie,
Józiu, bo mnie już nie będzie z wami - mówił wolno i
zaczęły mu piersi wznosić się łzami, jakie chciał
powstrzymać, ale nie mógł, bo się polały jak wielkie
perły, a on patrzał poprzez te łzy w jakąś
głąb przerażającą, usta zaczęły mu
drgać i wielki strach śmierci tak nim zatrząsł, że
zerwał się jakby do ucieczki. - Józiu, ja nie chcę umierać,
nie chcę, Józiu! - szeptał i jakiś straszny żal
rozdzierał mu serce.
Józio go
ogarnął rękami i zasłonił sobą, bojąc
się, żeby matka tego nie spostrzegła, i zaczął go
pocieszać.
- Nie
umrzesz, doktor wczoraj mówił mamie, że najdalej w maju będziesz
zdrowy zupełnie. Nie płacz, bo mama usłyszy - szepnął
mu ciszej.
Antoś
uspokoił się nieco, otarł szybko łzy i długo
patrzał na zasłonę, poza którą była matka,
- Jak
wyzdrowieję, to pojadę de wuja Kazia na całe lato, prawda?
- Mama
już o tym nawet pisała do wuja. - W czerwcu to akurat będą
młode dzikie kaczki już w knotach. Wiesz, mnie się wczoraj
śniło, że jechałem czółnem po naszym stawie, a ty i
pan Walicki strzelaliście do kaczek wodnych. Tak było ładnie na
wodzie! Potem byłem tylko sam i słyszałem najwyraźniej, jak
na łąkach klepali kosy. Chciałbym widzieć nasze
łąki.
-
Zobaczysz je jeszcze.
- Ale
kiedy one już nie nasze. Wiesz, dlaczego ja z tego bułanka
zleciałem, co to mnie ojciec tak wybił za to? Nie chciałem
wtenczas mówić, bo Maciek byłby dostał po łbie, ale to on
winien, tak popręgi spiął luźno, że siodło
się ze mną przekręciło i dlatego musiałem
zlecieć. A na tatusiowym ogierku to już bym się nie bał
jeździć. Uważasz, założyłbym mu kantar ze
ściągaczami, wziąłbym go krótko, żeby nie mógł
się zedrzeć do góry i nie stanął dębem i dopiero go
lekko szpicrutą pod brzuch, poszedłby, co?
- O,
poszedłby, ale go nie ściągniesz, on twardy w pysku.
-
Ściągnę, Józiu! O, wziąłbym go tak - zaczął
pokazywać rękami, jak to on weźmie za lejce;
ściągnął brwi w tym wysiłku, cmokał ustami i
pochylał głowę, jakby poddając się ruchowi konia.
Czerwone
plamy zabarwiły mu policzki.
- Józiu, i
my pojedziemy! - wołały dzieci skupiając się koło
łóżka.
- Pojedziecie,
ale powozem - odpowiadał serio.
- Powozem, w
śteli kaśtany - szczebiotała dziewczynka przyciskając do
kolan Józia jasną jak len główkę i niebieskimi oczkami,
pełnymi radości, wodziła po braciach.
- Heta! wio! -
wykrzykiwał gruby chłopak pchając przed sobą krzesełko
i okładając je jakimś batem, zrobionym z troków fartucha matki.
- Pojedziesz,
Hela, wszyscy pojadą: i Ignaś, i Bo-leś, i Kazio.
- Mama nas
ubierze i pojedziemy do kościoła, prawda, Józiu?
- Józiu, a
ja wiem, co to kościół! To ten dom, cośmy jechali do niego tak
długo za młynem i tam grlają organy buuum... buuum... a ludzie
noszą takie chustki z obrazkami na kijach i tak śpiewają: A! a!
a! a! - zaczął śpiewać naśladując te
słyszane kościelne śpiewy; wziął miotłę z
kąta, powiesił na nią Antosiową, zaplamioną krwią
chustkę i chodził dookoła stołu z wielką powagą.
-
Zaczekaj, Bolciu, zrobimy kościół - wołała starsza
dziewczynka i zaraz wszystkie pookrywały sobie głowy, czym kto
miał, pobrały z komody książki.
- A ja
będę księdzem - wykrzyknął najstarszy z nich,
dziewięcioletni Ignaś.
Okrył
się fartuchem, włożył na nos okulary matki,
rozłożył książkę i zaczął
śpiewać cienkim głosikiem;.
- In
saecula saeculorum... um...
- Amen!...
- odpowiadały dzieci chórem i śpiewały wciąż,
obchodząc z wielką powagą stół dookoła,
Zatrzymywali
się na każdym rogu, bo ksiądz przyklękał,
żegnał ich; śpiewał kilka dźwięków i szli dalej
wydobywając z duszy te dźwięki pieśni, jakimi na wsi
karmili się od dzieciństwa.
Jaskólska
patrzyła na nich w milczeniu. I Antoś nucił półgłosem,
Józio spoglądał na matkę, która ukradkiem obcierała oczy,
wsparła się na stoliku i utonęła na chwilę w tej
niedawnej przeszłości, która tak bardzo żyła w ich sercach.
A
Antoś kładł całą duszę w te przypomnienia.
Przestał śpiewać, bo stracił poczucie rzeczywistości,
przeniósł się duszą do tej wsi ukochanej, za którą
umierał z tęsknoty jak roślina przesadzona na zły grunt.
- Dzieci, do
herbaty! - zawołała po chwili matka. Antoś się obudził
natychmiast i nie wiedział, gdzie jest, oglądał się prawie
ze zdumieniem po izbie, po tych ścianach zielonych od wilgoci, na których
gniły razem z całą rodziną portrety przodków w
poczerniałych ramach, uratowane z rozbicia, po tej strasznej
rzeczywistości, i łzy zaświeciły mu w oczach,
leżał niemy i patrzył martwo na szarorudawe krople wilgoci
błyszczące na ścianie.
Józio
wysunął stół na środek i wkrótce cała rodzina go
obsiadła, dzieci rzuciły się chciwie na chleb i herbatę,
tylko Józio nie jadł, spoglądał poważnym ojcowskim wzrokiem
na te jasne głowy i na oczy, z niespokojnością śledząc
znikanie chleba, i na matkę, która z twarzą męczennicy,
pochylona, wynędzniała, przesuwała się po izbie niby
cień delikatny i obejmowała wszystkich mocnym spojrzeniem
miłości bezgranicznej. Jej arystokratyczna twarz o rysach bardzo
delikatnych i wytwornych, napiętnowana jakby stygmatem bólu
zakrzepłego, najczęściej zwracała się do chorego.
Nikt nic nie
mówił przy herbacie.
Nad głowami
bezustannie trzaskały warsztaty tkackie i warczały głucho
kołowrotki, od czego cały dom drżał ustawicznie, a chwilami
wrzawa głucha przedzierała się z ulicy okienkiem i zalewała
izbę albo odgłosy człapiących po błocie kroków lub
chlapanie przejeżdżających wozów i szczęk uprzęży.
Lampa, otoczona
zieloną umbrelką, przyciemnione światło rozlewała na
izbę i oświetlała tylko głowy dzieci.
Drzwi się
gwałtownie otworzyły i wbiegła młoda dziewczyna, z
hałasem otupując nogi z błota o próg.
Jaskólską
ucałowała zamaszyście, wyściskała się z
dziećmi, które się do niej rzuciły z okrzykiem, podała
rękę Józiowi i pochyliła się nad chorym.
- Dobry wieczór,
Antoś, masz fiołki! - zawołała i odpiąwszy od
wydatnego gorsu bukiecik, rzuciła mu na piersi.
-
Dziękuję. Dobrze, żeś przyszła, Zośka,
dziękuję!
Chciwie
wciągał w siebie delikatny zapach kwiatów.
- Prosto idziesz
z domu?
- Nie,
byłam u Szulcowej, grał na harmonii Felek, posłuchałam
trochę i poleciałam do Mani, a od niej wstąpiłam do
państwa po drodze.
- Mama zdrowa?
-
Dziękuję pani, bardzo zdrowa, bo się wykłóciła tak z
nami, że ojciec poszedł na piwo, a ja uciekłam na cały
wieczór. Wiesz, Józiu, ten twoi młody Baum to bardzo przystojny facet.
-
Poznałaś go?
-
Pokazywała mi go dzisiaj w południe jedna gręplarka.
- Bardzo dobry
człowiek - odpowiedział gorąco i patrzył na
Zośkę, która nie mogła usiedzieć na miejscu, wyręczyła
Jaskólską w nalewaniu herbaty, pooglądała książki
leżące na starej komodzie, podkręciła lampy, obejrzała
szydełkową serwetę, jaką była nakryta maszyna do
szycia, przygładziła dzieciom włosy i kręciła się
po izbie jak fryga.
Smutne i ponure
jak grób mieszkanie napełniła weselem młodości bujnej i
zdrowia, jakie tryskało z jej śniadej, bardzo ładnej twarzyczki
i czarnych bystrych oczów.
Miała w
ruchach i w stanowczości, z jaką mówiła, wiele męskiego,
był to wynik pracy w fabryce i przebywania stałego z
mężczyznami.
- Nie powinna
pani nosić tej chustki na głowie, to panią szpeci.
- Zabawna
jesteś, Zosiu, z tą uwagą.
- Ale, o! -
trzasnęła się w biodro, pociągnęła za nos bardzo
zgrabny o maleńkich prześlicznie wykrojonych nozdrzach i
zaczęła przepinać włosy przed małym
zwierciadełkiem, wiszącym na ścianie.
- Ale ty
jesteś coraz ładniejsza, moja Zosiu!
- Ba!
Powiedział mi to samo wczoraj młody Kessler, ten, co jest u nas w
przędzalni dyrektorem. Roześmiała się swobodnie.
- Ciebie to
cieszy?
- Mnie to
wszystko jedno. Wszystkie facety mi to mówią, ale ja się z tego
śmieję - wydęła pogardliwie nwcno czerwone usta, ale
znać było po jaśniejącej zadowoleniem twarzy, że te
uznania ją radują.
Gadała
bezustannie, opowiadając różne szczegóły o robotnicach z ich
fabryki, o majstrach, o dyrektorach; pomagała później Jaskólskiej
porozbierać do snu dzieci, które się mocno temu opierały, bo
wszystkie przepadały za nią, tak je umiała zająć i
zabawić.
- Wie pani,
sprzedałam i te kapy szydełkowe, i dwa kaftaniki. Pieniądze
będą w sobotę, po wypłacie.
- Bóg ci
zapłać, Zosiu!
- Co tam! Niech
pani takich kaftanów zrobi więcej, tylko trochę ozdobniej szych, to
już ja je wtrynię naszym.
- Któż
kupił kapy?
- Młody
Kessler. Zobaczył, że w podwieczorek pokazywałam w kantorze,
zabrał je do domu i powiedział, że matka kupiła; nawet
się nie targował, to feiny facet! Antoś, a pamiętasz,
jakżeśmy w przeszłym roku tańcowali na Mani?
- Pamiętam
- odpowiedział żywo.
- W tym roku ma
fabryka wyprawić wszystkim majówkę, pojedziemy do Rudy. Ja tam, żeby
nawet mama na głowie stawała, to muszę z ojcem pojechać.
Józiu, graliście w niedzielę?
- Graliśmy,
ale Adasia nie było, w domu był?
- Co tam
Adaś, on już nie był w domu z miesiąc, podobno ciągle
przesiaduje u tych pań na Spacerowej, a to podobno są jakieś
lafiryndy.
- Nie mów tak,
Zosiu, ja znam dobrze panią Łacińską i panią
Stecką, to bardzo porządne kobiety, straciły jak i my
majątek, a teraz ciężko pracują, jak wszyscy.
- Ja tam nie
wiem, mama mówiła, ale mama tak łże czasami, aż się
kurzy, a na te panie wciąż wygaduje, może dlatego, że Adam
tam wciąż przesiaduje.
Adam był to
Malinowski, ten popielaty blondyn z zielonymi oczami, a Zośki brat
rodzony.
- Ojciec chodzi
na nocną robotę?
- A jakże,
dyma od dziesiątej do szóstej rano.
- Wie mama -
przerwał milczenie Józio. - Spotkałem dzisiaj w południe na
Piotrkowskiej Stacha Wilczka, tego co mi dawał korepetycje w szóstej
klasie, syna organisty z Kurowa. Pamięta go mama? Był u nas raz na
wakacjach.
- Cóż on w
Łodzi robi?
- Nie wiem,
mówił, że robi wszystko, służy w ekspedycji kolejowej, ale
prowadzi przy tym różne przedsiębiorstwa: trzyma konie, którymi wozi
węgle ze stacji do fabryk, ma skład drzewa na Mikołajewskiej i
podobno otwiera w Warszawie sklep z resztkami z fabryk zgierskich.
Namawiał mnie, żebym przyjął miejsce w jego składzie.
-
Cóżeś mu powiedział?
- Odmówiłem
stanowczo, bo chociaż płaciłby więcej, ale kto wie, jak on
długo może potrwać.
- Dobrześ
zrobił, a przy tym być w zależności od jakiegoś
organiściaka. Pamiętam go dobrze jeszcze z tych czasów, kiedy do nas
przynosił opłatki na Boże Narodzenie.
- Przystojny
facet? - zapytała Zosia.
- O, przystojny
i tak się elegancko ubiera, jakby był co najmniej
właścicielem fabryki.
-
Kłaniał się mamie i powiedział, że przyjdzie nas
odwiedzić.
- Mój Józiu,
niechaj nie przychodzi lepiej, po co ma widzieć, jak i gdzie mieszkamy,
nie, nie, nie, sprawiłaby mi przykrość wielką ta wizyta.
Niech mu tam Pan Bóg dopomaga w interesach, ale po co ma znać nasze
położenie.
- Ale bo, widzi
pani, taki to może się czasem przydać.
- Moja Zosiu,
już my od takich nie będziemy żądać pomocy -
przerwała jej dosyć cierpko, bo cała jej duma się
oburzyła, aby brać cośkolwiek od jakiegoś chłopaka,
któremu w lepszych czasach sama pomagała dostać się do
gimnazjum, od syna jakiegoś organisty, którego się przyjmowało w
przedpokoju i obdarowywało różnymi produktami.
Ta
możliwość wydała się potworna dla jej dumy rodowej.
- Ojciec idzie z
doktorem - szepnął Antoś usłyszawszy głosy w
korytarzu.
Wszedł
istotnie Jaskólski, poprzedzany przez Wysockiego, o którym mówiono, że ma
klientelę najliczniejszą w Łodzi, ale za to jest na utrzymaniu u
własnej matki, bo leczył tylko samą nędzę.
Pozdrowił
wszystkich przyjaźnie, zatrzymując dłużej oczy na
Zośce, która wysunęła się naprzód, aby być lepiej widzianą,
a potem wziął się do egzaminowania chorego.
Zośka
pomagała mu tak gorliwie unosić Antosia, tak się wciąż
kręciła koło łóżka, że zniecierpliwiony
powiedział;
- Proszę
nas samych zostawić.
Zirytowana
poszła za zasłonę, gdzie Jaskólski siedział na pace od
węgli i prawie z płaczem usprawiedliwiał się przed
żoną.
- Jak
honor kocham, pijany nie jestem. Spotkałem się ze Stawskim,
pamiętasz go? Przyjechał do Łodzi, sierota, bo i jego tak samo
jak nas Szwaby wyłuskały z majątku. Poszliśmy do Polskiego
Hotelu, spłakaliśmy się nad naszą dolą, wypiliśmy
po kieliszku i masz całą bibę naszą, a później
nastręczyłem jednemu Żydowi konie do kupna i znowuśmy pili
litkup, i więcej już nic. Byłem u Szwarca, miejsce już
zajęte, ale podobno otwiera się jakieś miejsce w magazynach
kolejowych, jutro pójdę do dyrektora, może mi się uda
dostać.
- Jak
zawsze ci się udaje - szepnęła cicho i z goryczą i
patrzyła z niepokojem na Antosia i doktora.
Jaskólski
utkwił zaczerwienione oczy w lampce i milczał. W jego
obrzękłej twarzy o sumiastych wąsach jasnych tkwiła
rozpaczliwa bezradność i jakieś tragiczne prawie
niedołęstwo.
Był
istotnie typem niedołęgi.
Przez
niedołęstwo stracił swój i żony majątek, przez
niedołęstwo nie mógł od dwóch, lat znaleźć miejsca, bo
jeśli dostał jakie ze staraniem przyjaciół, tracił
również przez niedołęstwo.
Miał
wielką rozmiękczoną czułość, słabą
nadzwyczaj głowę, wytrwałości ani za grosz,
płakał z najmniejszego powodu, żył nadzieją spadków i
zmiany na lepsze, a tymczasem szukał miejsca, stręczył konie i
rozpijał się powoli, także z niedołęstwa, nie
mając siły oprzeć się sposobnościom, i pozwalał
rodzinie ginąć z nędzy, bo sam nie potrafił temu
zaradzić, a zresztą nic nie umiał i do niczego nie był
zdolnym.
Ona,
Jaskólska, zaczęła szyć kaftaniki, fartuchy, czepki i
chodziła w niedzielę sprzedawać na Stare Miasto;
zaczęła przyjmować pranie od robotników, mieszkających w
tym domu, ale zbrakło jej sił; zaczęła stołować
tychże robotników, ale i to nie wystarczało; więc choć
wiedząc, że nic nie umie, zaczęła dawać lekcje
dziewczynkom różnych majstrów i oficjalistów fabrycznych, lekcje
języków polskiego i francuskiego i gry na fortepianie.
Te
wszystkie sposoby zarobkowania, ta praca wytężona, po
osiemnaście godzin dziennie, dawała jej razem rubli
dziesięć miesięcznie.
Broniła
jednak wszystkich od głodowej śmierci i obroniła.
Zaczęło
się ich położenie poprawiać od pewnego czasu, gdy Józio
zarabiać począł po dwadzieścia rubli miesięcznie i
oddawał matce co do grosza.
- Cóż
panie doktorze? - zapytała podchodząc do niego, gdy
skończył konsultację.
- Bez
zmiany. Lekarstwa dawać te same, a do mleka można dolewać
koniaku.
Wyjął
z palta butelkę i pudełko z proszkami.
-
Więc jakże? - zapytała tak cicho, że raczej się
domyślił, niż usłyszał.
- Nic nie
wiadomo. Tylko potrzeba go wysłać na wieś, jak tylko zrobi
się ciepło. Myślałem o koloniach letnich, ale to nie dla
niego. W każdym razie dwoje starszych, mogę się postarać,
aby wysłano z innymi, kilka tygodni na wsi zrobi im doskonale.
-
Dziękuję panu - szeptała.
- No,
zuchu, pojedziemy w lecie na trawę, co?
- Dobrze, panie
doktorze.
- A lubisz
czytać?
- Bardzo, tylko
że już wszystkie książki, nawet stare kalendarze
przeczytałem.
-
Przyślę ci jutro nowe książki, ale co przeczytasz, musisz
mi opowiedzieć.
Antoś
ściskał mu mocno rękę nie mogąc słowa
przemówić z radości.
- No,
bądź zdrów, za parę dni znowu zajrzę do ciebie.
Pogłaskał
go dobrotliwie po spoconym i zimnym czole i zaczął
kłaść palto.
- Panie doktorze
- szepnął nieśmiało. - One tak pachną, te fiołki.
Mój złoty doktorze, niech je pan weźmie. Pan taki dobry dla mnie jak
mama, jak Józio, niech pan weźmie, mnie dała Zośka, niech pan
weźmie - prosił cichutko i tak serdecznie, że Wysocki z
uśmiechem rozrzewnienia fiołki przypiął do klapy palta.
Kiedy się
żegnał, Jaskólska chciała mu wsunąć W rękę
rubla.
Odskoczył
jak oparzony.
- Bez
głupstw, proszę pani - wykrzyknął zirytowany.
- Ależ nie
mogę wymagać, aby doktór poświęcał tyle czasu i
trudów... nie.
- Zresztą,
już mi mały zapłacił. Dobranoc pani. Zniknął w
korytarzu z Jaskólskim, który go odprowadzał przez zaułki do
Piotrkowskiej.
- Głupie
fanaberie szlacheckie - mruczał Wysocki biegnąc tak szybko, że
Jaskólski nie mógł nadążyć.
- Nie ma doktór
nic dla mnie? - zapytał nieśmiało, równając się z nim
wreszcie.
- Miejsca
są, tylko tam potrzeba robić.
- Więc ja
pracować nie chcę?
- Może pan
i chcesz, tylko to nie wystarcza w Łodzi, tu trzeba umieć
pracować. Dlaczegóż pan nie siedział u Weisblata? miejsce
było niezłe.
- Słowo
honoru, nie winienem nic. Dyrektor mnie prześladował tak, że nie
mogłem wytrzymać, obrażano mnie ciągle...
- Tych, co
obrażają, bije się po zębach, a przede wszystkim nie daje
się powodów ani do żartów, ani do obraz. Musiałem się
wstydzić za pana.
- Dlaczego,
przecież pracowałem uczciwie.
- Wiem, ale
musiałem wstydzić się pańskiego niedołęstwa.
- Tak
robiłem, jak umiałem i mogłem - szepnął ze łzami
w głosie.
- Nie płacz
no pan, u diabła, nie facjenduje mi pan ślepego konia, więc
wierzę na zwykłe słowo.
- Słowo
honoru daję, ale pan mnie obraża...
- Więc
wracaj pan z Bogiem do domu, sam trafię na Piotrkowską.
- Żegnam -
rzucił krótko Jaskólski i zawrócił do powrotu.
Wysockiemu wstyd
było własnej brutalności względem tego niedołęgi,
ale bo go tak irytował, że nie mógł się powstrzymać.
- Panie
Jaskólski - zawołał za odchodzącym.
- Słucham
pana.
- Może panu
potrzeba pieniędzy, kilka rubli mogę pożyczyć.
- A nie,
słowo honoru daję, że dziękuję - bronił się
słabo i już zmiękł, i zapomniał o obrazie.
- Weź pan,
oddasz mi pan razem, jak ten spadek po ciotce odbierzesz.
Wsadził mu w
rękę trzy ruble i poszedł. Jaskólski ze łzami
oglądał pieniądze pod latarnią, wzdychał i
powlókł się do domu.
Wysocki
przedostał się na Piotrkowską i szedł wolno w górę,
pełen głębokiego znękania tą nędzą,
jaką codziennie widywał.
Wlókł
zmęczonym, smutnym wzrokiem po mieście przycichłym, po
fabrykach, które majaczyły w głębi dziedzińców jak czarne,
śpiące potwory, po nielicznych oświetlonych oknach, jakie
patrzyły w czarną wilgotną noc. Czuł się dziwnie
zdenerwowanym i niespokojnym, miał duszę pełną lęku niewytłumaczonego
i tych niepokojów dziwnych, które bez przyczyn zewnętrznych
przylatują, obsiadają duszę i tak ją straszą, że
wtedy człowiek zdenerwowany patrzy z obawą na domy, czy się nie
walą na niego, czeka i spodziewa się jakich strasznych wieści,
myśli o wszystkich nieszczęściach, jakie ludzi spotykają.
Wysocki był
w podobnym nastroju.
Nie chciało
mu się iść do domu, nie chciało mu się nawet
wstąpić na gazety do cukierni, obok której przechodził,
obojętnym mu było w tej chwili wszystko, bo zaczęła mu
się w duszę wżerać coraz silniej zmora niepokoju.
- Głupie
życie prowadzę - myślał. - Zupełnie głupie!
Przed teatrem
spotkał się oko w oko z Melą, szła z Różą z
przedstawienia, powóz jechał za nimi.
Przywitał
się dosyć obojętnie i chciał żegnać zarazem.
- Nie
odprowadzisz nas?
- Nie
chciałem wam przeszkadzać.
- Chodź na
herbatę, w domu musi już czekać Bernard.
Poszedł w
milczeniu, nie odzywał się, bo nie chciało mu się
mówić nawet.
- Co tobie,
Wysocki?
- Nic, prócz
zwykłego zdenerwowania i jakiejś ostrej apatii.
- Spotkało
cię co złego?
- Nie, ale
oczekuję na złą wieść, a nigdy mnie jeszcze przeczucie
nie zawiodło.
- Mnie tak samo,
ale wstydziłam się przyznawać - szepnęła Mela.
- A przy tym
byłem u nędzarzy dzisiaj, nałykałem się tyle widoków
niedoli ludzkiej, że się upiłem. Wstrząsnął
się nerwowo.
- Jesteś
chory na litość, jak mówi o tobie Bernard.
- Bernard -
zawołał mocniej - on ma stałe delirium tremens opluwania
wszystkiego, on jest jak ślepy, który chce wmawiać we wszystkich,
że nic nie ma, ponieważ sam nie widzi.
- Co to za
nędzarze? może by im pomóc? - zapytała Mela.
Opowiedział
im położenie Jaskólskich i kilku innych rodzin robotniczych.
Słuchała
ze współczuciem, notując w pamięci adresy.
- Dlaczego
ludzie muszą się tak męczyć? za co? - szepnęła.
- Teraz ja
się spytam, co tobie, Mela? Masz łzy w głosie?
- Nie pytaj, nie
chciej wiedzieć nawet.
Pochyliła
głowę na piersi.
Nie pytał
się, popatrzył się na jej twarz i zapadł znowu w
zadumę.
Patrzył w
puste, umilkłe ulice, upunktowane szeregami latarń, na szeregi domów
podobnych do skamieniałych głów potworów, leżących obok
siebie, które zdawały się drgać szybami okien w świetle
żółtawym ulicy, jakby przez ciężki i niespokojny sen.
- Co jej jest? -
myślał ogarniając rozpalonym spojrzeniem jej głowę i
czuł, że ten jej smutek zaczyna go boleć i nękać.
- Nie bardzo
musiałyście się bawić w teatrze?
- Przeciwnie!
Ale straszna jest potęga miłości! - mówiła Róża, jakby
wypowiadając dalszy ciąg myśli. - Jak ta Safo cierpiała!
Wszystkie jej krzyki, błagania, wszystkie jej boleści pamiętam,
mam je w sobie jeszcze. Przeraziła mnie taka miłość, nie
rozumiem jej, wątpię nawet, czy można tak bardzo czuć, tak
zupełnie oddać się miłości, tak przepaść w
niej.
- Można...
można... - szepnęła cicho Mela podnosząc oczy.
- Przejdź na
moją stronę, Wysocki! Daj mi rękę. I gdy to zrobił,
wzięła jego chudą rękę i przyłożyła do
czoła i twarzy rozpalonej.
- Czujesz, jak
jestem zgorączkowana?
- Strasznie. Po
cóż chodzić na takie denerwujące sztuki?
- Więc
cóż ja w końcu robić będę! - wykrzyknęła
boleśnie i rozszerzonymi oczami zawisła na jego twarzy. - Ty mi nie
dasz rady żadnej na nudę, a mnie się już znudziły
wszystkie fiksy, nudzą mnie przejażdżki po mieście,
nudzą mnie wyjazdy za granicę, bo nie cierpię hotelowego
życia, a teatr jeszcze mnie zajmuje czasem, bo zatarga nerwami,
zdenerwuje, a lubię, gdy mną coś zatarga do głębi.
- Co jest Meli?
- przerwał, nie słysząc, co mówiła.
- Zaraz się
dowiesz.
- Nie, nie, nie
- zaprzeczyła Mela, dosłyszawszy zapytanie i odpowiedź.
Weszli do
oświetlonego przedpokoju pałacu Mendelsohna.
- Pan Endelman
jest? - rzuciła Róża zapytanie lokajowi, razem z kapeluszem i
długą peleryną.
- W
myśliwskim pokoju i prosi, żeby tam jaśnie państwo
przyszli.
- Chodźmy
do myśliwskiego, tam będzie cieplej niż w moim buduarze, cieplej
niż tutaj - mówiła prowadząc ich przez szereg pokojów,
słabo rozświetlanych przez kandelabr sześcioramienny, jakim
oświetlał drogę lokaj.
Pokój był
Stanisława Mendelsohna, młodszego syna Szai, a nazwa jego
pochodziła od dywanu ze skór tygrysich i takichże portier u drzwi i
od mebli z rogów bawolich, obitych skórą o długim, popielatym
włosiu; masy broni wisiały na ścianie dookoła olbrzymiego
łba łosia z potężnymi łopatkowatymi rogami.
- Czekam
całą godzinę - odezwał się Bernard nie
wstając
nawet na powitanie; siedział pod łosiem i pił herbatę.
- Dlaczego nie
przyszedłeś po nas do teatru?
- Bo nigdy nie
chodzę na szopki teatralne, przecież o tym wiesz, to dobre dla was!
Skrzywił sie pogardliwie.
- Pozer! -
szepnęła Róża lekceważąco.
Skupili się
przy stoliku, ale nikt nie miał ochoty mówić.
Lokaj
porozstawiał herbatę.
Cisza
ciężka i nudna rozlała się po gabinecie, trzeszczały
tylko zapałki, bo Bernard co chwila zapalał papierosa, lub
dochodził głuchy stuk bil bilardowych uderzających o siebie.
- Kto gra?
- Stanisław
z Kesslerem.
-
Widziałeś się z nimi?
- Znudzili mnie
prędko, a jeszcze prędzej ograli. Może nareszcie zaczniecie
mówić! Nikt jednak nie zaczynał. Melę nurtowały jakieś
przykre myśli, patrzyła smutnie na Różę i obcierała co
chwila załzawione oczy.
- Mela,
jesteś brzydka dzisiaj! Kobiety płaksiwe są podobne do
zmoczonych parasoli, zamknąć je czy rozpiąć - zawsze
kapią. Nie cierpię łez babskich, bo są albo fałszywe,
albo głupie. Tumanią lub płyną z powodów najbłahszych.
- Daj spokój,
Bernard, bo dzisiaj nawet twoje porównania przechodzą bez żadnego
wrażenia.
- Niechaj
mówi, to jego specjalność.
- No, i
ty, Róża, nie wyglądasz świetnie. Masz taką minę,
jakby cię kto w przedpokoju mocno wyściskał i
wycałował, jakby ten słodki akt przerwano gwałtownie w
najlepszym miejscu...
- Wcale
nie jesteś wytworny dzisiaj.
- Nie
idzie mi o to zupełnie.
-
Więc po cóż mówisz głupstwa!
- Po to
mówię, że usypiacie wszyscy, że ty, Wysocki, wyglądasz jak
łojówka, która kopci na szabasowym stole i okapuje smętkiem na urocze
Sulamity.
- Nie
czuję się tak dobrze na świecie jak ty.
- Masz
rację, mnie jest bardzo dobrze - zaczął się śmiać
nerwowo i zapalał papierosa równocześnie.
- Znowu
poza! - zawołała, bo ją niecierpliwił.
-
Róża! - wykrzyknął podrywając się, jakby podcięty
biczem. - Albo przyjmuj wszystko, co mówię, albo mnie więcej nie
zobaczysz u siebie.
-
Irytujesz się, a ja nie chciałam cię obrażać.
-
Irytują mnie twoje definicje. Nazywasz mnie pozerem, a nie znasz mnie
zupełnie. Co możesz o mnie wiedzieć, o moim życiu; cóż
mogą wiedzieć panny, które jeszcze nie wyszły z zakresu
gałganów i nudy panieńskiej - o mężczyźnie! nic,
absolutnie nic prócz tego: jak ubrany, jakie ma włosy i oczy, w kim
się kocha, czy dobrze tańczy itp. Znasz moją
zewnętrzną garderobę, a chcesz definiować mnie całego.
Wołasz na mnie: "Pozer!" Dlaczego? Że rzucam czasem
paradoks o marności życia, pracy i pieniędzy. Gdyby to
mówił Wysocki, uwierzyłabyś, bo on nic nie ma i musi ciężko
pracować; ja zaś pozuję, gdy na to wszystko pluję, bo
jakże by panna mogła zrozumieć, że mówię to na serio,
ja, człowiek bogaty, akcjonariusz fabryki "Kessler et Endelman"!
Zupełnie tak samo na Mullera mówisz "Błazen!" bo widzisz go
tylko, jak u ciebie wywraca koziołki, opowiada kawały i przygody
miłosne, jest zabawnym, ale poza tym Mullerem błaznującym jest
jeszcze inny Muller, Muller, który myśli, uczy się, spostrzega,
rozumuje - juści ani on, ani ja nie przychodzimy do ciebie z naszymi
rozumowaniami, z naszym wewnętrznym ja, nie mówimy ci, co nas gnębi,
gryzie lub zachwyca, bo ty tego nie potrzebujesz; nudzisz się i
potrzebujesz się nami bawić, więc istotnie stajemy się
błaznami dla was, bo się nam podoba być czas jakiś
błaznami i koziołkować w różny sposób przed znudzonymi
gąskami łódzkimi! Oglądacie nas jak towar na kontuarze,
taksujecie podług tego, o ile wam będzie w nim do twarzy. A
zresztą, mówić do kobiet rozumnie to lać wodę w sito.
-
Może jesteśmy głupie, ale ty jesteś zarozumiały.
- A
jeśli nie spostrzegamy tego, o co mnie obwiniasz, to twoja wina, to wasza
wina, że nas traktujecie Jak dzieci - zaczęła Mela.
- Bo
jesteście i zostaniecie dziećmi - rzucił ostro i powstał.
- Więc
czemu masz pretensje, że nie postępują jak dorośli!
- Jeżeli
się gniewacie na mnie, to wychodzę, dobranoc! - Szedł ku
drzwiom.
- Zostań,
Bernard, proszę cię - zawołała Róża zagradzając
mu sobą wyjście.
Pozostał,
ale poszedł do jednego z pokojów i siadł przy fortepianie.
Róża
chodziła po pokoju wzburzona jego słowami. Wysocki milczał,
słowa Bernarda obijały mu się jak brzęczenie, którego nie
starał się rozeznać, patrzył na Melę, która
położyła głowę na stole i zapatrzyła się
tępo przed siebie.
-
Usiądź przy mnie - szepnęła czując jego gorące
spojrzenie.
- Co ci jest? -
zapytał, pochylony nad jej twarzą.
Głos
przytłumiony zadrgał takim miękkim akcentem, że
zapalił w jej duszy jakąś dziwnie słodką
radość i oblał jej twarz i dłonie płomieniem.
Nie
odezwała się jednak, bo zabrakło jej głosu, a po tym
chwilowym, rozkosznym wzruszeniu taka wielka żałość
nią zatrzęsła, że łzy błyskały w jej szarych
oczach, położyła twarz na jego dłoni, trzymanej na stole, i
łzy długo powstrzymywane posypały się jak grube ziarna i
spływały na jego rękę rozpalonym potokiem.
Tak go te
łzy rozrzewniły, że zaczął bezwiednym prawie ruchem
gładzić jej włosy puszyste i szeptał cichym, przejętym
tkliwością i wzruszonym głosem jakieś słowa prawie bez
związku.
Podsuwała
głowę coraz bliżej, bo każde dotknięcie jego ręki
elektryzowało i przesycało dziwną, nieopowiedzianie
słodką rozkoszą. Miała szaloną ochotę
położyć głowę na jego piersiach, zarzucić mu
ręce na szyję, przycisnąć się do niego i
powiedzieć wszystko, wszystko, co ją dręczyło.
Jej pełna
tkliwości dusza łaknęła takiej pieszczoty, jak
łaknęła miłości, z którą się bała
zdradzać przed nim w tej chwili, powstrzymana jedynie jakimś odruchem
kobiecej wstydliwej bierności. Płakała tak cicho. że tylko
płynące łzy i drżenie nerwowe bladych ust mówiło o jej
stanie.
Patrzyła na
niego przez te łzy, które mu rozmiękczały duszę, a takim
dziwnym przejmowały go wzruszeniem, że bał się ulec pokusie
ucałowania jej ust rozpalonych płaczem. Nie kochał jej bowiem,
to, co czuł, nawet w tej chwili, było tylko wielkim współczuciem
dla cierpienia. Nie spostrzegł nawet jej miłości do siebie, widział
przyjaźń, bo pragnął przyjaźni.
Bernard
grał z coraz większą pasją, tłukł fortepian,
rozbite, hałaśliwe dźwięki jakiegoś szalonego scherza
huczały w pustych pokojach i drgały szalonym, drwiącym
śmiechem, który zdawał się tarzać po dywanach.
Róża
chodziła po amfiladzie pokojów nie zwracając na nic uwagi, co chwila
wynurzała się z cieniów, przechodziła myśliwski pokój i
ginęła w dalszych, powracając wkrótce tym swoim
ciężkim, kołyszącym ruchem bioder.
Udawała
zamyślenie, a w istocie chciała dać czas do porozumienia
się Meli z Wysockim i niecierpliwiło ją to, że siedzieli
przy sobie nieruchomie i w milczeniu. Chciała zobaczyć, jak
będą sobie padać w ramiona z bełkotem miłości na
ustach, jak się będą zjadać pocałunkami; tak sobie
wszystko dobrze naprzód wyobrażała i tak chciwie pragnęła
widzieć podobną scenę, że co chwila odwracała się
spacerując, aby ich złapać na tym całowaniu.
-
Niedołęga! - myślała ze złością i
przystanąwszy przed drzwiami, z ciemności przypatrywała się
jego głowie i twarzy.
- Ostryga! -
mruknęła niechętnie i zwróciła się do Bernarda, który
skończył grać.
- Pierwsza!
Dobranoc, Róża, idę do domu.
- Idziemy razem
- zawołała Mela. - Jeśli chcesz, to cię podwiozę, moje
konie czekają przed bramą.
Zwróciła
się do Wysockiego, który jak senny zapinał wciąż
rozpinające się guziki surduta.
- Mela, nie
zapomnij, że w sobotę urodziny Endelmanowej - zaczęła
Róża na pożegnanie.
- Bratowa mnie
dzisiaj prosiła, aby wam przypomnieć, że jesteście z
upragnieniem oczekiwane.
- Wczoraj
dostałam zaproszenie, ale czy będę - nie wiem!
-
Przyjdźcie koniecznie, zobaczycie masę osobliwości,
będziemy wspólnie kpić z bratowej. Szykuje się niespodzianka dla
łaskawych gości: koncert, nowy obraz i ta tajemnicza Trawińska.
- Będziemy,
warto ją obejrzeć. Wysocki sprowadził Melę do powozu.
- Nie
wsiądziesz? - zapytała zdumiona, bo podawał rękę na
pożegnanie.
- Nie, daruje mi
pani... Potrzebuję się przejść...
Jestem tak
zdenerwowany - tłumaczył się dosyć niewprawnie.
- A... to
dobranoc panu! - powiedziała z naciskiem, dotknięta jego odmową,
ale nie zważając na to, pocałował ją w rękę.
Żałowała bardzo swej ostrości i jeszcze z powozu
odwróciła się do niego.
- Pójdźmy
gdzie do knajpy - rzekł Bernard.
- Nie,
dziękuję, nie jestem dzisiaj usposobiony.
- Pójdziemy do
Chatenau.
- Muszę
zaraz iść do domu, matka na mnie czeka.
- Nie podoba mi
się takie gadanie, ty cały jesteś dziwny od pewnego czasu,
wyglądasz, jakbyś połknął bakcyla miłości.
- Nie, daję
ci słowo honoru, że się nie kocham.
- Kochasz
się, tylko nie zdajesz sobie jeszcze z tego sprawy.
- To wiesz
więcej niż ja sam, a w kimże, jeśliś łaskaw?
- W Meli.
Wysocki
zaczął się śmiać dosyć nieszczerze.
-
Spudłowałeś rzetelnie.
- Nie, ja
się w tych sprawach nie mylę nigdy.
-
Przypuśćmy, ale po co mi to mówisz? - zagadnął dosyć
niechętnie.
- Bo mi cię
żal, że się kochasz w Żydówce.
- Dlaczego? -
zapytał.
- Bo
Żydówki są dobre do flirtu, Polki do kochania, a Niemki do
zakładania obory zarodowej. Ale Żydówka na żonę dla ciebie
- nigdy, lepiej się utop.
- A może ja
ci przeszkadzam? Bądźmy szczerzy ze sobą - zawołał
porywczo Wysocki przystając.
- Nie,
słowo honoru, że nie. Co za myśl? - roześmiał się
sucho. - Ostrzegłem cię tylko z przyjaźni, bo pomiędzy wami
są za wielkie różnice rasowe, aby je mogła wyrównać nawet
najszaleńsza miłość. Nie psuj sobie rasy, nie żeń
się z Żydówką i bądź zdrów.
Wsiadł w
dorożkę i pojechał do domu, a Wysocki szedł znowu jak przed
dwoma godzinami Piotrkowską, ale szedł szybko i w zupełnie innym
usposobieniu.
Słowa
Bernarda dały mu wiele do myślenia, zaczął się sam
egzaminować z uczuć, jakie w nim budziła Mela.
|