Mela
zamknęła się w swoim pokoju i rozmyślała nad
sobą.
Leżała
z otwartymi oczami i wsłuchiwała się w ciszę nocy i w te
głosy, jakie się w niej odzywać zaczynały, głosy
stanowczego protestu przeciw zamiarom ojca, bo wczoraj rano przedstawił
jej dosyć stanowczo propozycję małżeńską,
zwykłą handlową. ofertę od wielkiej sosnowickiej firmy
Wolfisz et Landau, która miała syna i pragnęła go
ożenić z córką firmy Grunspan et Landsberger.
Afera dla stron
obu przedstawiała się korzystnie. Młody Leopold Landau
zgadzał się, jemu było wszystko jedno, z kim się
ożeni, byle żona miała posag w gotówce i w pożądanej
wysokości, pieniądze były mu potrzebne do założenia interesu
na własną rękę, a że Mela miała taki posag i
że mu się do tego bardzo podobała z fotografii, jaką mu w
tajemnicy dostarczyli swatowie, to gotów był się ożenić.
Czy go
kochała, czy była mądra, czy głupia, zdrowa lub chora,
dobra lub złośnica - to mu było ganz fiksatuar! - jak
powiedział pośrednikom.
Wczoraj
przyjechał do Łodzi, żeby się przyjrzeć tej swojej
przyszłej.
Papa
podobał mu się bardzo, Mela go olśniła, a fabryka
zrobiła na nim wrażenie świetnego interesu, ale z tym ostatnim
się nie wygadywał przed starym, ale przeciwnie, oglądając,
robił bardzo obojętną twarz i dosyć pogardliwie
przyglądał się gotowym już chustkom.
- Łódzkie!
- szeptał przymrużając oczy.
- Nie
bądź pan głupi, to kurantny interes! - powiedział porywczo
Grunspan.
Leopold się
nie obrażał o zbytnią szczerość, w interesie nie ma
gniewu, klepał papę po łopatce i w największej zgodzie
powrócili na obiad.
Mela
przemęczyła się przy stole i z nienawiścią w sercu
słuchała sosnowickich komplementów Landaua i zaraz, jak tylko
mogła, uciekła do Róży.
- Pół dnia
zyskałam, a co jutro, co później? - myślała teraz,
leżąc w ciemności i patrząc na storę, przez którą
księżyc siał na pokój zielonawe światło, jakie
drżącym pyłem lśniło na jasnym dywanie i na ciemnym,
majolikowym piecu. - Nie zmuszą mnie przecież, nie - dodawała
mocniej i ze wstrętem myślała o Leopoldzie, o jego wiewiórczej
twarzy; przejmował ją wprost fizycznym obrzydzeniem jego głos
chrapliwy i wywinięte, zaślinione murzyńskie usta.
Przymykała
oczy ukrywając głowę w poduszkach, aby się pozbyć tego
przypomnienia. Wzdrygała się nerwowo, jakby pod obrzydliwym dotknięciem
jego rąk zimnych i spoconych, które czuła jeszcze; wytarła
odruchowo ręce o kołdrę i przyglądała im się
długo pod ten księżycowy brzask jakby z obawą, czy te
dotknięcia nie pozostawiły plugawego śladu.
Czuła,
że kocha Wysockiego całą mocą duszy, że w nim kocha
cały ten świat, w jakim się wychowywała w Warszawie,
świat tak zupełnie odmienny od otaczającego.
Wiedziała,
że nie pójdzie za Leopolda, że potrafi się oprzeć wszelkim
naleganiom ojca i rodziny, i na tym postanowieniu wyczerpywała się
cała jej energia, a później już myślała tylko o
Wysockim, nic pytała się nawet, czy on ją kocha, za bardzo go
sama kochała, żeby to spostrzec lub przekonać się o jego
obojętności.
Nie
powiedziała mu dzisiaj o swoich cierpieniach, bo był taki
zdenerwowany i smutny, a zresztą czuła się dziwnie
onieśmieloną wobec niego, jak dziecko, które obawia się
skarżyć przed starszymi. Dotknęło ją boleśnie,
że nie chciał z nią jechać, ale ten jego mocny uścisk
i pocałowanie ręki przejmowały ją rozkosznym dreszczem.
Leżała
długie godziny nieruchomo i rozpamiętywała cały okres ich
znajomości i wieczór dzisiejszy; wyprężała się i
wciskała silniej głowę w poduszkę, bo przypomnienie
dotknięcia jego rąk. to pogłaskanie po włosach
przejmowały ją denerwującym, słodkim dreszczem.
A później,
gdy już szary świt rozbielał coraz silniej wnętrze pokoju,
wydobywając na jawę dnia kontury mebli i sprzętów,
myślała o znajomych doktorach, o ich powodzeniu.
Miała dwie
koleżanki, które wyszły za doktorów i prowadziły dom otwarty
wcale nie na niższą stopę niż niektóre z żon
fabrykantów. To ją uspokoiło zupełnie i przepełniona
myślami, jak by to ona prowadziła taki dom, w którym zbierałaby
się cała inteligencja łódzka - zasnęła.
Obudziła
się dość późno i z wielkim bólem głowy.
Rodzina
cała była zebrana przy drugim śniadaniu, gdy weszła do
jadalnego.
Nakarmiła
najpierw babkę i nie zwracając uwagi na podniesiony głos
Zygmunta, który coś wykrzykiwał, siadła do stołu.
Grunspan, jak
zwykle, chodził po pokoju ze spodkiem pełnym herbaty, który
podnosił do ust obu rękami; był wystrojony w aksamitny
wiśniowy szlafrok, haftowany złotem na kołnierzu i
rękawach, wyszywana również aksamitna czapeczka tkwiła mu na
czubku głowy, twarz miał bardzo rozjaśnioną, herbatę
chlipał głośno i w przerwach prędko odpowiadał Zygmuntowi,
który się śpieszył z jedzeniem, bo odjeżdżał do
Warszawy.
Stara ciotka,
prowadząca gospodarstwo domowe, pakowała mu walizkę.
- Zygmunt, ja ci
kładę czystą bieliznę, ty potrzebujesz czystą
bielizne?
- Dobrze.
Mówię ojcu - rzekł Zygmunt - że nie ma co czekać, niech
Grosman zaraz wyjedzie, on jest chory naprawdę. Ojciec się z
Reginą zajmie interesami.
- Co jest
Albertowi? - zapytała Mela, która od pożaru fabryki straciła
doń dawną życzliwość.
- Ma feler w
sercu, on się bardzo zmartwił tym ogniem.
- To był
duży fajer, ja się sam bałem - wyciągnął spodek,
aby Mela nalała mu herbaty, i dopiero zobaczył jej
podkrążone oczy i szarą, jakby obrzękłą twarz.
- Coś taka
blada dzisiaj, możeś chora? Nasz doktor zaraz będzie w domu
familijnym u jednego robotnika, to mógłby cię obejrzeć.
- Zdrowa jestem,
nie mogłam tylko wcale spać.
- Kochana Mela,
ja wiem, dlaczegoś nie mogła spać - wykrzyknął
uradowany i pogładził ją po twarzy pieszczotliwie. -
Potrzebowałaś trochę myśleć o nim, ja to rozumiem.
- O kim? -
zapytała ostro.
- O swoim
przyszłym. Ale, przysyła przeze mnie ukłony, będzie tutaj
po południu.
- Nie mam
żadnego przyszłego, a jak przyjdzie, to możesz go sobie,
Zygmunt, przyjąć.
- Słyszy
ojciec, co ta głupia mówi? - wykrzyknął ze
złością.
- Sza, Zygmunt,
przed ślubem wszystkie panny tak mówią.
- Jak się
nazywa ten... pan? - zapytała pod wpływem jakiejś nowej
myśli.
- Ona nie
pamięta, co to za nowy kawał?
- Zygmunt,
ja do ciebie się nie odzywam, to możesz dać mi zupełny
spokój.
- Ale ja
do ciebie mówię, to mnie słuchać powinnaś! -
wykrzyknął rozpinając szybko mundur; co robił zawsze w
irytacji lub wzruszeniu.
- Sza...
sza... dzieci. Ja ci powiem, Mela, on się nazywa Leopold Landau, on jest z
Częstochowy, to jak chcesz, żeby się nazywał? W Sosnowicach
mają fabrykę. Wolfisz et Landau to solidna firma, samo nazwisko ma
wagę!
- Ale nie dla
mnie! - odpowiedziała dobitnie.
- Zygmuś?
ja tobie kładę letni mundur, ty potrzebujesz letni mundur, co?
- Niech ciotka
włoży! - zawołał prędko i sam zaczął
pomagać jej w pakowaniu, i wkrótce pożegnawszy się z ojcem
już od drzwi zawołał:
- Mela,
przyjadę dopiero na twoje wesele. - Uśmiechnął się
złośliwie i wyszedł. Grunspan bez ceremonii zaczął
się przy pomocy Franciszka ubierać, bo chociaż miał swój
pokój wspaniale urządzony, ale nie mógł się do niego
przyzwyczaić, wolał zawsze pokój brudniejszy i chociażby
tłok niźli samotność. Mela milczała, a ciotka,
żółta, chuda, zgarbiona Żydówka w rudej peruce, rozdzielonej na środku
głowy białym sznurkiem, z twarzą zapadłą i jakby
zakurzoną, o ciężkich, bezwładnie opadających
powiekach, spod których tliły się zaropiałe oczy, chodziła
po pokoju ustawiając w kredensie szklanki i talerze od śniadania,
które zaraz myła w wielkiej miednicy.
- Niech to sobie
Franciszek weźmie dla dzieci - mruczała zgarniając z talerzy na
ceratę kawałki chleba i ogryzione kości.
- Dla psów
jedzenie takie, a nie dla moich dzieci! - odpowiedział hardo nie
krępując się zupełnie.
- Ty głupi
cham jesteś, jeszcze można z tego ugotować zupę.
- A niech pani
da kucharce, to ugotuje.
- Cicho, nie
piskuj, Franek! Daj mi wody do umycia.
I już
prawie ubrany zaczął się myć, z wielką
delikatnością oblewając swoje oblicze wodą, ale natomiast
parskając bardzo donośnie.
- Co ty
masz, Melu, przeciwko Leopoldowi Landau?
- Nic, bo
go nie znam zupełnie, przecież widziałam go po raz pierwszy.
- Po co
więcej? Jak się interes zrobi, to będziecie mieli czas
poznać się lepiej.
- Powiem
jeszcze raz ojcu stanowczo, że nie pójdę za niego!
- Co ty
patrzysz jak mucha w mliku! - krzyknął na Franciszka, który się
zaraz wyniósł razem z ciotką. Wytarł się starannie,
uczesał, przypiął wykładany kołnierzyk do dosyć
brudnej koszuli, założył krawat, który mu ją przykrył
w zupełności, powkładał do kieszeni zegarek i
szczoteczkę z grzebieniem, wygłaskał przed lustrem brodę,
schował pod kamizelkę długie białe sznurki,
włożył kapelusz, nadział palto, wziął parasol pod
pachę i wciągając ciepłe rękawiczki zapytał:
- Dlaczego
nie chcesz iść za niego?
- Nie kocham go
i jest mi wstrętnym, a po drugie...
- Ha, ha!
Kochana moja Mela ma małe rybki w głowie.
- Być
może, ale pomimo to nie pójdę za niego - zawołała z
wielką stanowczością.
- Mela! ja nic
nie powiem, bo ja jestem bardzo liberalny ojciec. Ja mógłbym ci
kazać, ja mógłbym wszystko załatwić bez ciebie, a ja tego
nie robie, dlaczego? bo ja cię kocham, Melu, i daje ci czas do
namysłu. Ty się namyślisz, ty jesteś mądrą
dziewczyną i nie popsujesz takiego kurantnego interesu, ty będziesz,
Mela, pierwszą osobą na całe Sosnowice. Ja ci krótko
wytłomaczę.
Ale Mela nie
chciała słuchać, odsunęła gwałtownie krzesło
i wyszła z pokoju.
- Te kobiety to
zawsze mają swoją fanaberię! - mruknął nie
zrażony jej odmową ani wyjściem, dopił zimną
herbatę i wyszedł na miasto.
Przez kilka dni
nie było zupełnie mowy o małżeństwie. Landau
wyjechał, a Mela całe prawie dnie przesiadywała u Róży, aby
jak najrzadziej widywać się z ojcem, który, spotkawszy ją
wypadkowo, uśmiechał się pobłażliwie,
głaskał po twarzy i pytał:
- Mela, nie
chcesz jeszcze Leopolda Landau? Zwykle nie odpowiadała, ale była zrozpaczona
i zdenerwowana tym stanem. Nie wiedziała, co robić, na czym się
to wszystko skończy. Zaczęło ją do tego trapić
niepokojące pytanie, czy Wysocki ją kocha? Pytanie to tkwiło w
jej mózgu jak igła i coraz bardziej kłuło ciemnymi, bolesnymi
wątpliwościami. Były chwile, w których pomimo dosyć
rozwiniętej dumy byłaby mu otwarcie wyznała swoją
miłość, aby tylko usłyszeć to upragnione słowo:
kocham! Ale Wysocki nie pokazywał się u Róży, spotkała go
raz tylko na ulicy, prowadzącego pod ramię matkę,
ukłonił się jej i musiał objaśniać matce, komu
się kłania, bo Mela poczuła na sobie jej wzrok badawczy.
Wybrała się z Różą do Endelmanów tylko dlatego, że
miała nadzieję spotkać tam Wysockiego. Tylko nadzieję, bo
nie wiedziała, czy tam bywa.
Jechały
przez miasto wolno, bo dzień był piękny, ulice nieco
obeschły i roiły się tłumem spacerujących,
wyświątecznionych robotników, bo wypadało w sobotę
jakieś uroczyście obchodzone święto. Szaja jechał z
nimi na przednim siedzeniu i bardzo troskliwie okrywał im nogi pledem.
- Róża, ja
mam ochotę się przejechać, zgadnij gdzie? a jak zgadniesz, to
cię zabiorę.
Spojrzała
bezwiednie w błękitne niebo wiszące nad miastem i
zawołała bez namysłu:
- Do Włoch!
-
Zgadłaś, możemy za parę dni jechać.
- Pojadę z
tobą, ale pod warunkiem, że Mela z nami pojedzie.
- Niech jedzie,
będzie nam wesoło w drodze.
-
Dziękuję ci, Róża, ale sama wiesz, że nie mogę, ojciec
się na to nie zgodzi.
- Jak to
się nie zgodzi? Jak ja chcę, to Grunspan się nie zgodzi! Jutro będę u
niego w tym interesie i na drugą sobotę będziemy sobie już
wąchali kwiat pomarańczowy.
Róża
już znała Włochy, była tam z bratem i z bratową, ale
teraz chciała jechać, aby je pokazać przyjaciółce. Stary
Mendelsohn znał je również, ale bardzo pobieżnie, bo miał
manię, że gdy mrozy ścisnęły ziemię i śniegi
zasypały cały kraj, budziła się w nim głucha,
niezmożona tęsknota za słońcem i ciepłem i dotąd
go nurtowała, aż kazał pakować walizy, brał któregoś
z synów i jechał pośpiesznie, bez odpoczynku do Włoch, do Nizzy
albo do Hiszpanii. Ale najdalej po dwóch tygodniach był już z
powrotem. Nie mógł i nie umiał żyć bez tego miasta;
brakowało mu tych godzin sześciu, jakie musiał przesiedzieć
w kantorze codziennie, brakowało mu turkotu maszyn, szalonego ruchu,
wytężonego życia fabryki, brakowało mu Łodzi,
więc zaledwie stracił ją z oczów, powracał stęskniony.
Przyciągała go, jak wielki magnes przyciąga opiłki
żelazne.
- Papo! ale ja
zaraz nie wrócę z tobą?
- Dobrze, ja
także chce dłużej tam posiedzieć, mnie już
Łódź męczy.
Zajechali przed
dwupiętrowy dom, dosyć szczęśliwie udający
ciężki pałac w stylu florenckim, stojący w ogrodzie przy
jednej z bocznych ulic i odgrodzony od niej żelazną kratą
pokrytą bluszczem, z którego świeciły złocone ostrza
sztachet i niebieskie majoliko-we wazony ustawione na słupach,
różowiąc się krzewami azalii kwitnących, poustawianych tam
specjalnie na dzisiejszą uroczystość u Endelmanów.
Fabryki
towarzystwa akcyjnego Kessler et Endelman zamykały ogród czerwoną
olbrzymią ścianą, błyszczącą w słońcu
niezliczonymi oknami.
Stangret
objechał klomb ułożony z oranżeryjnych kwiatów i krzewów i
wjechał pod kolumnowy podjazd, którego słupy objęte bluszczem
dźwigały na sobie terasę, obwiedzioną drewnianą
balustradą, malowaną na marmur.
Z długiego
przedsionka, wyłożonego czerwonym dywanem, na środku którego
stał wielki klomb kwitnących rododendronów, prowadziły na
pierwsze piętro szerokie schody, wyłożone również czerwonym
dywanem i ubrane podwójnym rzędem obsypanych kwiatami azalii, które jak smugi
śniegu odcinały się od ścian obitych adamaszkiem
ciemnoczerwonym.
Elektryczność
zalewała przedpokój i schody, skrząc się w ogromnych
zwierciadłach przedpokoju.
Kilku lokajów
czarno ubranych, ze złotymi galonami na kołnierzach kurtek,
rozdziewało wchodzących.
- Ale tu bardzo
ładnie! - szepnęła Mela idąc po Schodach z Różą.
- Ładnie -
odpowiedział pogardliwie Szaja i skubał niedbale kwiaty, i
rzucał je na dywan, depcząc skrzypiącymi butami.
Endelman
wyszedł aż przed drzwi, witał ich z uniesieniem i ostentacyjnie
wprowadził do salonu.
- Pan prezes jest
bardzo łaskaw, pan prezes, co? - kończył zapytaniem
nadstawiając ucha, bo był głuchym nieco.
- Chciałem
cię zobaczyć, Endelman, no, jak się masz? Poklepał go
przyjacielsko po łopatkach.
- Bardzo
dziękuję, ja się mam dobrze i moja żona też, co?
Gwar, jaki
wrzał w salonie, przycichł z ich wejściem, kilkadziesiąt
osób powstało na przywitanie bawełnianego króla, który w długiej
czarnej kapocie, w długich lakierowanych butach, odrzynał się
mocno od frakowych kostiumów zebranych.
Szedł przez
salon z bardzo łaskawym uśmiechem, niektórym podawał
rękę, niektórych klepał po ramionach, kobietom kiwał
głową i przymrużonymi oczami wodził po salonie.
Młody
Kessler podsunął mu fotel; opadł na niego ciężko i
zaraz otoczyła go ciżba ludzi.
- Pan prezes
zmęczony? Może kieliszek szampańskiego, wybornej marki, co?
- Napiję
się - wyrzekł uroczyście, przecierając kolorową
chustką okulary i gdy je założył, zaczął dopiero
odpowiadać na liczne zapytania.
- Jakże
zdrowie pana prezesa?
- Wrócił
pan prezes do dawnego apetytu?
- Kiedy
prezes wyjeżdża do wód?
-
Doskonale pan prezes wygląda!
- Dlaczego
miałbym źle wyglądać - odpowiedział z uśmiechem i
z pewnym lekceważącym znużeniem słuchał dalej chóru
głosów, a gonił oczami za Różą, którą otoczyło
kilka młodych kobiet jasno ubranych.
Zgiełk
trochę za hałaśliwy zaczął się zrywać z
buduarów sąsiadujących z salonem i z sali bufetowej, i z wielkiej
grupy pań i panien siedzących w środku salonu.
Panowały
dwa języki: francuskim mówiły prawie wszystkie Żydówki
młode i stare z nieliczną garścią polek; niemieckim
posługiwali się Żydzi, Niemcy i Polacy.
Gdzieniegdzie
tylko i po cichu brzmiała polska mowa, którą się
komunikowała grupa inżynierów, doktorów i innych specjalistów,
dość wybitnych na to, aby być zaproszonymi do Endelmanów, i
dość niewielką grających rolę wobec milionerów, aby
zajmować naczelne miejsce w salonie.
Endelman
powrócił wkrótce, przed nim szedł lokaj i na srebrnej tacy niósł
kieliszek, srebrną wanienkę i zamrożoną butelkę
szampańskiego.
Endelman
podcinał druty kapsla i gdy korek wyskoczył, sam nalewał
perlący napój i podawał.
Mendelsohn
pił wolno i smakował ze znawstwem.
-
Niezłe, dziękuję ci, Endelman.
-
Myślę, jedenaście rubli butelka.
Kilkanaście
krzeseł, taburetów i niskich fotelików utworzyło półkole, w
środku którego siedział Szaja, jak król wśród dworzan i wasalów;
surdut rozpiął, że poły opadły na ziemię i
odsłoniły jedwabną atłasową kamizelkę, spod
której zwieszały się dwa białe sznurki, nogę
założył na nogę tak wysoko, że szpic jego buta
był na wysokości głów siedzących, które za każdym jego
słowem pochylały się pokornie, usta milkły w pół
wyrazu, gdy on mówił, a wszyscy śledzili każdy błysk jego
czarnych wielkich źrenic obwiedzionych zaczerwienionymi powiekami, każde
poruszenie chudej, żółtej ręki o poobgryzanych paznokciach i
pałkowatych palcach, gładził długą siwą
brodę i krótko ostrzyżone siwe włosy, przez które
różowiła się skóra głowy.
Twarz
miał koloru szafranu, bardzo chudą i niesłychanie ruchliwą,
nos garbaty i tak wydłużony z powodu braku przednich zębów,
że wisiał mu nad ustami. Mówił wolno, akcentując każdy
wyraz i marszcząc białe czoło, zapadnięte na skroniach,
bardzo wypukłe i bardzo pomarszczone w grube zastygnięto fałdy.
Jego
dwudziestu milionom składały hołd i czołobitność
nędzne pojedyncze miliony i nikczemne setki tysięcy rubli; otaczali
go zgodnym harmonijnym kołem Żydzi, Niemcy i Polacy; wobec jego
potęgi, ciążącej na wszystkich i hipnotyzującej
najtrzeźwiejszych, znikały rasowe antagonizmy, konkurencyjne
nienawiści, osobiste nieprzyjaźnie - bo wobec tego szczupaka wszyscy
czuli się kiełbiami i czekali z niepokojem, rychło zechce ich
połknąć, jak określał Dawid Halpern stosunek
małych fabrykantów do Szai, ale Szaja był dzisiaj w dobrym humorze,
nie chciał rozmawiać o interesach, a zaczął
żartować z niektórych.
- Kipman,
ty masz brzuch, jakbyś tam schował sztukę perkalu.
- Dlaczego
ja miałbym schować sztukę perkalu w brzuch, ja jestem chory, ja
zaraz muszę jechać do Karlsbadu.
I tak
sobie rozmawiali dalej milionerzy łódzcy, a salon wrzał coraz
silniejszym życiem, bo co chwila ktoś przybywał.
Endelmanowa
robiła honory domu z wielką wprawą i godnością,
mąż jej pomagał energicznie, bo co chwila słychać
było jego przenikliwe: "co?"
Szum
jedwabnych sukien, szept rozmów i zapachy perfum i kwiatów zapełniały
z wolna ten olbrzymi salon, jeden z najwspanialszych w Łodzi.
Towarzystwo
dzieliło się wciąż na grupy, które niknęły prawie
w ogromie salonu, w masie mebli porozstawianych i w kilku bocznych buduarach.
Salon
był narożnikowy z oknami na ogrody, poza którymi niby kije
sterczały kominy fabryk.
Żółte
jedwabne story nie przepuszczały słońca do wnętrza,
rozsiewały złotawy półmrok, w którym niewyraźnymi zarysami
błyszczały ze ścian ramy obrazów, brązowe ozdoby mebli i
lśniąca jedwabna materia, obciągająca ściany, pohaftowana
w bladozielone gałązki i kwiatki, o bardzo delikatnym rysunku;
bladozielone lamperie zarzucone złotymi haftami kwiatów trzymały niby
w ramie ściany i stanowiły otoczkę dla sufitu, na którym
był rozpięty rodzaj plafonu, prześliczne malowidło,
przedstawiające scenę a la Watteau: łąka, strzępiaste
drzewa, strumyk wijący się srebrną wstęgą przez murawy
pełne kwiatów, wśród których pasły się baranki z
niebieskimi wstążeczkami na białych runach karków, a gromada
pasterzy i pasterek w perukach, w krótkich kostiumach tańczyła
kadryla przy dźwiękach formingi, na której wygrywał ryży
faun.
W
narożniku salonu wznosiła swoje brązowe kształty
wdzięczna Diana z Fontainebleau, wśród róż białych i
purpurowych, które delikatnymi pędami pięły się na
marmurowy postument i plamiły barwami popielatozielonawy ton brązu.
Na tym tle
siedział Mendelsohn i gromada fabrykantów.
Kilka
garniturów w najczystszym stylu Ludwika XIV, białych ze złotem, z
pokryciami malowanymi lub haftowanymi w bladozielone barwy, stało pod
ścianami, pod szeregiem obrazów, przeważnie bardzo cennych, bo
Endelmanowie mieli całą galerię zbierana nie tyle ze znawstwem
ile z namiętnością; prócz tych mebli stało jeszcze
dosyć w innych stylach, było pełno stolików inkrustowanych,
obijanych materiami, chińskich fotelików ze złoconego bambusu z
wybiciami z jaskrawych jedwabiów, żardinierek złoconych, pełnych
kwiatów; na marmurowym stylowym kominku płonął wielki ogień
i rzucał krwawo złoty brzask na kilka młodych panien,
pomiędzy którymi siedziały Róża i Mela.
Endelmanowa,
wspaniała w swojej toalecie z ciemnowiśniowego aksamitu, ubranej
podług panującej mody imitacjami drogich kamieni przy gorsie bardzo
wydatnym, zbliżyła się do Róży.
-
Jeśli się nie bawicie, to wam przyślę Bernarda.
- Może ma
pani kogo zabawniejszego.
- Znudził
już panią?
- Na co
dzień dobry, ale przy dzisiejszej uroczystości wolałabym
jaką zmianę.
-
Przyprowadzę wam Kesslera albo Borowieckiego.
- Jest i pan
Borowiecki? - zagadnęła ciekawie, bo widziała przed chwilą
Likiertową.
- Cała
Łódź jest u nas! - powiedziała z zadowoleniem i na jej
odwiniętych ustach, podobnych do wydeptanych mocno stopni, wykwitł
uśmiech, z którym odeszła wspaniałym, majestatycznym krokiem, w
aureoli ufryzowanych szpakowatych włosów, spiętych brylantowymi
szpilkami; duża rozlana twarz o cienkim zgrabnym nosie i małych
czarnych oczkach mocno podkreślonych jaśniała dumą.
Rozmawiała
ze wszystkimi, była wszędzie, ale co pewien czas spoglądała
na wielkie sztalugi pokryte zasłoną i otoczone wieńcem laurowym,
które stały pod jednym z okien, i na wszystkie zapytania, co się tam
kryje, odpowiadała tajemniczo:
- Niespodzianka!
cud! Panie Endelman - wołała podniesionym głosem na
męża, który spiesznie przybiegał na to wezwanie i z
ręką przy uchu słuchał rozkazów żony i
śpieszył je natychmiast wykonywać.
W bufecie,
urządzonym w jednym z bocznych pokojów, było kilkunastu wyfraczonych
mężczyzn, pomiędzy którymi stał Borowiecki z
Trawińskim i ze starym Mullerem, który więcej czerwony niż
zwykłej gadał głośno i pogardliwie pluł na
posadzkę, wymyślał na Żydów, bo go podrażnił
przepych mieszkania Endelmanów i ich wielkopańskie maniery, Borowiecki
kręcił wąsy i uśmiechał się tępo, a
Trawińsid patrzył na żonę, która pierwszy raz dzisiaj
występowała w Łodzi na tak wielkim zebraniu, siedziała
wpośród gromady kobiet i gasiła wszystkie swoją
arystokratyczną urodą i wykwintną prostotą stroju.
Musiała
się nudzić wśród tego banalnego szczebiotu kobiet, bo
odpowiadała krótko i wodziła oczami po obrazach i dziełach
sztuki rozrzuconych po salonie;
wał
jedwabiów, koronek, aksamitów, obrzucony rnasą drogich kamieni,
błyszczący wszystkimi kolorami tęczy, ponad którymi
wznosiły się jakby nasadzone główki kobiet, tworzył dla
niej wspaniałą ramę, z której jej biała suknia,
zapięta pod szyję i ściśnięta w stanie złotym
paskiem, mocno występowała.
- Kto to ta
śliczna kobieta? - zapytał Grosglik.
- Moja
żona, panie.
- A, to panu
winszuję, to anioł, to cztery razy anioł nie kobieta! -
wykrzyknął bankier i zmusił Trawińskiego, że
musiał iść go przedstawić.
- Panie
Borowiecki, pan wielu pań nie zna? - pytał Bernard.
- A dosyć,
może pan mnie przedstawi?
- To moja
dzisiejsza funkcja.
Wziął
Borowieckiego pod ramię i weszli do salonu, gdzie już jakiś
długowłosy mistrz próbował fortepianu, przed chwilą
wtoczonego z jednego z buduarów.
- Będzie i
muzyka?
- Spytaj pan,
czego nie będzie, na to łatwiej odpowiem. Pan po raz pierwszy na
przyjęciu bratowej?
- Tak,
jakoś nigdy przedtem nie mogłem się wybrać.
- A, to pana
żałuję.
- Dlaczego,
że wcześniej nie byłem?
- Tak, bo
miałbyś pan te nudy już za sobą - drwił lekko Bernard.
- O,
przeciwnie...
- Uwaga,
zaczynamy! Milion okrągły! - szepnął przedstawiając go
Mullerównie.
- O, my się
znamy dobrze! - zawołała Mada z radością,
wyciągając rękę.
- Powiedzcie
sobie, państwo, co przyjemnego, a ja wrócę za chwilę po pana.
- Ja już
usłyszałem przed chwilą - szepnął Borowiecki
stając przed nią.
- To się
liczy - zawołała naiwnie.
- I liczy, i
dobrze pamięta.
- Ach, jaki pan
dobry! - wykrzyknęła i szybko urwała przysłaniając
twarz wachlarzem.
Obrzucił ją
spojrzeniem, pod którym rozczerwieniła się cała.
Wyglądała dzisiaj bardzo ładnie w różowej jedwabnej sukni,
upiętej białymi konwaliami: żółte jak marchew włosy,
spięte w grecki węzeł, odsłaniały biały kark,
pokryty niby puszkiem złotawym cętkami piegów, które gdy się
rumieniła, zabiegały krwią; złote obrączki rzęs
otaczające jej błękitne porcelanowe oczy opadły na
źrenice i nie śmiały się podnieść na niego.
- Bawi się
pani dobrze? - zapytał poważnie, aby ją wyprowadzić z
zakłopotania.
- Nie... tak...
proszę, niech pan usiądzie przy mnie.
- Mama jest
tutaj?
- A, nie; mama
nie lubi takich zebrań, bo, widzi pan, mama się musi
krępować, a głównie to mama nie chce z Żydówkami razem
bywać - skończyła cicho, uśmiechając się za
wachlarzem ze strusich piór.
- A pani?
- Mnie wszystko
jedno, tylko że się ogromnie nudziłam z początku.
- A teraz?
- A teraz
już nie. Jak tylko pana zobaczyłam, po-czułam się
swobodniejszą.
-
Dziękuję pani. Uśmiechnął się.
- Czy
powiedziałam co niewłaściwego? To już nic nie
będę mówić ani ust nie otworzę.
- Przeciwko temu
protestuję bardzo gorąco i energicznie.
- A nie, nie
będę mówić, bo co powiem, to albo głupstwo, albo
śmieszność.
- Ani jedno, ani
drugie, słucham pani nie tylko uważnie, ale i z
przyjemnością prawdziwą.
- Chodźmy
dokończyć pańszczyznę! - zawołał Bernard
powracając.
Borowiecki
się skłonił i odeszli, przeprowadzani wzrokiem Mady, która nie
śmiała go prosić, aby powrócił do niej.
- Dwieście
tysięcy w wysortowanych towarach albo w niepewnych wekslach - szeptał
znowu Bernard przedstawiając go brzydkiej, czarnej prawie od piegów
pannie, której głowa, twarz i chudy biust zasypane były pudrem i
brylantami.
- Czy ma
zęby własne - nie ręczę, ale za brylanty odpowiadam,
- Pan
jesteś nieporównanym ciceronem.
- Znana rzecz w
Łodzi. Zaraz pana do ruin doprowadzę. Pięćdziesiąt
tysięcy bares geld na stół - ale papa może się raz jeszcze
spalić, to posag się skwadratuje!
Niemłoda,
blada panna, o anemicznym spojrzeniu, zielonawej twarzy i sukni,
uśmiechnęła się jakimś bolesnawym uśmiechem, odsłaniając
długie rzadkie zęby i sine dziąsła.
Borowiecki
się skłonił i spiesznie odszedł, bo niemiłe, wprost
przykre wrażenie zrobiła na nim ta zgaszona twarz, podobna do
zatrzymanego zegaru ze starej zakurzonej i obtłuczonej porcelany saskiej.
- Sto
tysięcy, kaprysów za dwieście, a rozumu za trzy grosze - szeptał
przedstawiając go Feli, przyjaciółce Róży, która cała
była w ruchu, bo włosy się jej trzęsły, oczy
biegały, poruszała nogami, ramionami, ustami, brwiami i
wybuchała co chwila wesołym dziecinnym śmiechem i była taka
wdzięczna, uśmiechnięta, rozbawiona, tak prześlicznie
składała rączki, takim naiwnym głosikiem szczebiotała,
tak się słodko wdzięczyła, że Borowiecki szepnął:
- Śliczne
dziecko!
- Tak, tylko w
tym ślicznym dziewczątku siedzi przyszła Mesalina!
Borowiecki nie
mógł zaprotestować, bo się zbliżali do Róży.
- Róża
Mendelsohn! Nazwisko samo mówi: ile! ta druga, popielata, to Mela Grunspan,
posagu nie wymienię w cyfrach, ale mogę pana objaśnić,
że to najlepsza i najrozumniejsza panna w Łodzi - szepnął i
przedstawiał go przyjaciółkom, które ciekawie mu się
przyglądały.
- Za chudy! -
szepnęła Róża z taką miną, że Mela nie mogła
się powstrzymać od śmiechu.
A Bernard
przedstawił go jeszcze kilkunastu kobietom starym i młodym i
wszędzie go odpowiednio informował, a skończywszy pracę
puścił wolno na środku salonu.
Borowiecki
stanął przy ścianie i ciekawie się przyglądał
zebranym. Na wprost niego były drzwi osłonięte
zielono-złotymi portierami, prowadzące do buduaru, w którym
siedziała samotnie Likiertowa i patrzyła na niego, nie
zauważył na razie tego wzroku, bo go zajmowały kolorowe grupy
kobiet wśród mebli, kwiatów i zieloności, skrzące się
drogimi kamieniami jak wystawy sklepowe złotników, i grupy czarnych fraków
porozrzucane na tle ścian i na tle tego przepychu barw strojów kobiecych
jak czarne brzydkie kraby na tle gobelinu. Kilka starszych pań,
uginających się prawie pod masą koronek, złota i brylantów,
siedziało obok niego i rozmawiało tak głośno, że
się odsunął nieco.
- Prawda,
że to wspaniałe, można by z tego obraz namalować -
zagadnęła przechodząca Endelmanowa pociągając go za
sobą.
- Nieporównane!
- Zabieram pana,
bo ktoś chce pana poznać, tylko uprzedzam, że ten ktoś
bardzo piękny i bardzo niebezpieczny.
- Tym gorzej dla
mnie - szepnął tak skromnie, że Endelmanowa roześmiała
się i uderzając go wachlarzem po ręku, szepnęła
słodko:
- Z pana jest
człowiek niebezpieczny.
- Dla samego
siebie najbardziej - odpowiedział zupełnie serio i wszedł za
nią do maleńkiego, po chińsku urządzonego buduaru.
Przedstawiła
do słynnej piękności łódzkiej, siedzącej niedbale na
żółtej chińskiej sofie, z filiżanką herbaty w
ręku.
- Musi mi pan
wybaczyć śmiałość chociażby dla odwagi przyznania
się, że dawno pragnęłam poznać pana.
- Doprawdy, ale
nie godzien jestem tego zaszczytu - mówił znużony i znudzony,
oglądając się na salon, czy nie nadchodzi jaki wybawca.
- Mam
jednak do pana pewien żal!
- Czy nie
do zapomnienia? - zapytał z uśmiechem, śledząc jej
żywe ruchy.
- Z
pewnością zapomnę, jeśli pan okaże skruchę
odpowiednią.
-
Chociaż nie wiem za co, żałuję jednak szczerze.
- Żal
mój pochodzi stąd, że mi pan męża oczarował.
- Czy
narzekał, że bawił się wtedy źle z nami?
-
Przeciwnie, dowodził bowiem, że pierwszy raz w życiu bawił
się tak dobrze.
-
Więc zamiast żalu powinna pani zapłacić mi
wdzięcznością, i to podwójną.
- Dlaczego
podwójną?
- Że
się bawił dobrze i swoją obecnością nie popsuł
pani przejażdżki do Pabianic - dodał z naciskiem i bystro
patrzył w jej oczy i brwi napięte niepokojem.
Roześmiała
się sucho i zaczęła poprawiać wspaniały naszyjnik z
pereł, osadzonych w brylanty, który otaczał jej marmurową,
prześlicznie uformowaną szyję. W tym ruchu rękawiczki,
dochodzące aż do ramion, zsunęły się nieco i
odsłoniły klasycznie piękne ręce;
oddychała
tak szybko, że do połowy tylko przysłonięte piersi
wznosiły się i opadały.
Była
istotnie bardzo piękną, ale tą suchą, klasyczną,
zimną pięknością; szarostalowe bez połysku oczy
patrzyły jak zamarznięta szyba pod przyczernionymi mocno brwiami,
patrzyła długo na Karola i w końcu szepnęła:
- Dlaczego
Lucy nie przyszła?
I lekka
ironia zamigotała w jej oczach.
- Nie wiem, bo
nie wiem, kogo pani ma na myśli - rzekł spokojnie na pozór.
- Pani Zukerowa.
- Nie
wiedziałem, że pani Zuker ma takie imię.
- Dawno się
pan z nią widział?
- Muszę rozumieć
pytanie, abym mógł na nie odpowiedzieć.
- Ach, pan nie
rozumie? - powiedziała przeciągle z uśmiechem i
błysnęła rzędem wspaniałych zębów spoza
małych bardzo i wyciętych w łuk amora ust.
- Pani mnie
indaguje? - zapytał dosyć porywczo, bo go irytowało jej
spojrzenie i ta chętka udręczania, jaka się przewijała w
jej twarzy. Ściągnęła brwi lekko i patrzyła się w
niego spojrzeniem Junony, do której była bardzo podobna.
- Nie, panie, ja
pytam tylko o Lucy, o naszą serdeczną przyjaciółkę, bo i ja
ją kocham nie mniej, może tylko trochę inaczej - dodała
łagodnie.
- Muszę
pani wierzyć, że pani Z. jest godną kochania.
- I jest
godną niezapierania się tej miłości, panie Borowiecki.
Żyjemy ze sobą jak dwie siostry i nie ukrywamy przed sobą nic -
powiedziała z naciskiem.
- Więc? -
zapytał stłumionym przez gniew głosem, bo zalała go
złość, że Lucy wypaplała przed tą klasyczną
lalką ich tajemnice.
- Więc
trzeba mi ufać i starać się zasłużyć na moją
przyjaźń, która nieraz może być bardzo pomocna.
- Dobrze.
Zaczynam od tej chwili.
Przesiadł
się na sofę i pocałował ją w obnażone ramię,
bo była wygorsowaną pod pachy i tylko paski naszywane drogimi
kamieniami trzymały suknię na ramionach.
- Tą
drogą nie idzie się do wiernej, siostrzanej przyjaźni! -
szepnęła, odsuwając się nieco, z uśmiechem.
- Ale
przyjaźń nie powinna mieć tak cudownych ramion ani być tak
piękną.
- Ani nie
powinna zdradzać takich gwałtownych, ludożerczych instynktów -
powiedziała wstając i rozprostowując swoje rozwinięte
doskonale kształty, poprawiła troskliwie kunsztownie ufryzowane w
wałki na skroniach blond włosy i rzekła widząc, że i
on podniósł się:
- Pan zostanie
na chwilę, byliśmy ze sobą akurat tak długo, że
mogę pana posądzić o miłość do mnie.
- Czyżby
się pani gniewała za taką miłość?
- A Lucy, panie
Karolu! Dobrzem Dowiedziała, że pan jest ludożercą.
- A raczej
pięknożercą.
- Przyjmuję
w czwartki, proszę przyjść trochę wcześniej!...
- Zobaczymy
się jeszcze dzisiaj?
- Nie, bo ja
zaraz wychodzę, opuściłam chore dziecko dla pana...
- Szkoda,
że nie mogę wyrazić swojej wdzięczności tak, jak
chciałbym? - zawołał z uśmiechem, ogarniając
spojrzeniem jej gors wspaniały i szyję.
Zakryła
się wachlarzem, skinęła mu głową i poszła,
pokrywając uśmiechem pewne zakłopotanie.
- Panie
Borowiecki, pani Trawińska o pana się dopomina! - zawołał
Bernard. - Gdzież piękna dyrektorowa?
- Poszła
siać oczami śmierć i zniszczenie - odrzekł.
- Nudna baba!
- Czy pan bywa
na jej czwartkach?
- Cóż bym
tam robił! Bywają tylko jej wielbiciele i kochankowie: przeszli,
obecni i przyszli... Czekamy na pana!
Borowiecki
czuł się tak znudzonym, że zamiast iść do
Trawińskiej, chciał bokiem nieznacznie przesunąć się
do drzwi głównych i wyjść, ale przechodząc obok portier
sąsiedniego buduaru spotkał się oko w' oko z Likiertową,
swoją dawną miłością.
Cofnęła
się z powrotem, a on, ciągnięty nieprzeparcie jej spojrzeniem,
poszedł w ślad za nią.
Nie mówili ze
sobą już od roku, rozeszli się nagle, bez jednego słowa
wyjaśnień; spotykali się czasami na ulicy, w teatrze, witali
się z daleka, jak obcy sobie zupełnie, a jednak często
stawała przed nim jej twarz dumna i smutna, jak wyrzut cichy i bolesny.
Kilkakrotnie
chciał mówić z nią, ale zawsze brakło mu odwagi, bo go
trapiło to, że nie miał jej co powiedzieć, nie kochał
jej. A teraz to niespodziewane spotkanie oszołomiło i
przeniknęło bolesną męką.
- Dawno pana nie
widziałam - powiedziała spokojnie.
- Emma! Emma! -
wyszeptał bezwiednie, wpatrując się w jej bladą twarz.
- Proszę
państwa, w tej chwili rozpoczyna się koncert? - zawołała
Endelmanowa obrzucając ich Spojrzeniem.
Jakoż zaraz
rozległ się akompaniament fortepianu i czysty, dźwięczny
sopran zalał melodią piosenki salon.
Wrzawa
umilkła i wszystkich oczy utonęły w śpiewaczce.
Ale oni nic nie
słyszeli prócz niespokojnego, trwożliwego bicia serc własnych.
Emma
usiadła na niskim, wspartym na smokach foteliku, osłoniętym od
kominka ekranem, przez który złoty brzask ognia przeciekał i
zabarwiał różem jej bladą, o liliowym tonie twarz, bardzo
smutną twarz starzejącej się piękności.
Borowiecki
stanął z boku i patrzył się spod spuszczonych nieco powiek
na jej twarz jeszcze bardzo piękną, ale już poznaczoną
pazurami czasu; na skroniach zapadniętych rozwijała się
cała sieć drobnych zmarszczek i zbiegała pod oczami, pod
królewskimi oczami, których czarne źrenice, otoczone
błękitnawymi białkami, jak u dziecka, świeciły ostrym
blaskiem spod ciężkich, długich powiek, porysowanych siatką
sinych i cienkich jak włosy żyłek.
Oczy były
podkreślone również sinymi plamami, które przebijały się
spod delikatnej warstwy bielidła.
Czoło
wysokie i bardzo piękne było odsłonięte, bo miała
czarne włosy, przeświecające srebrnymi nitkami, zaczesane na
uszy, w których wisiały ogromne dwa brylanty.
Mocno purpurowe
usta, bardzo wydatne, miały wyraz cierpienia, opuszczały się
kątami ku silnie zarysowanym szczękom. A w całej twarzy i
głowie lekko pochylonej czuć było znękanie, jakie bywa po
długiej i bolesnej chorobie, bo nawet te jedynie młode usta
wyglądały jak więdnący kwiat granatu - i miała w swej
twarzy jakąś cierpką, melancholijną słodycz kobiet
wyczerpanych miłością.
Jej delikatne
rysy, odbijające natychmiast każde uczucie, jakie przewijało
się przez serce i mózg, ściągały się nerwowo i
drgały samymi odruchami wrażeń.
Była ubrana
w ciemnofioletową suknię, przybraną przy odsłoniętym
biuście mocno żółtymi koronkami, naszywanymi rubinami i
ametystami; figurę miała tak zgrabną i wysmukłą,
że można ją było wziąć za młodą
dziewczynę, gdyby nie pewna sztywność pleców i opadnięcie
ramion.
Siedziała
wachlując się lekko, nie patrzyła na niego, nie patrzyła na
nikogo, chociaż jej promienne spojrzenia obejmowały cały salon,
bo czuła jego oczy na swej twarzy i to spojrzenie, które paliło,
przenikało jej rozgoryczone i smutne serce zarzewiem dziwnie palącego
bólu.
Stał przy
niej tak blisko, że słyszała jego oddech i skrzyp gorsu, gdy
się pochylał, widziała jego rękę, którą się
podpierał o żardinierkę, mogła podnieść oczy i
nasycać się tym tak bardzo kochanym, tak bardzo wyczekiwanym, ale nie
zrobiła tego, siedziała nieporuszenie.
Wiedział,
że ona jest z tych kobiet, które raz tylko kochają, że to jedna
z tych marzycielskich bluszczowych dusz, spragnionych idealnego życia,
głuchych i ślepych na zwykłą codzienność, a
pełnych namiętnych żądz kochania i oddawania się na
wieczność całą ukochanemu, a równocześnie pełnych
dumy i poczucia własnej godności.
To go
właśnie irytowało najwięcej, bo wolał stosunek z
kobietami pospolitymi, którym pod wykwintną zewnętrznością
biją zwykłe serca samic lub sprzętów gospodarskich. Takie nie
robią tragedii z miłostki przelotnej, kończą ją na
łzach, na bezsenności, na drugim wreszcie kochanku albo
powracają do przerwanych chwilowo funkcji gospodarskich i zostają
znowu tym, czym były przedtem, tj. niczym.
- Co ja jej
powiem? - myślał znowu.
- Bardzo
ładnie śpiewa, prawda? Przerwała milczenie nie patrząc na
niego.
- Tak, tak! -
odpowiedział prędko, goniąc wzrokiem śpiewaczkę,
którą po skończeniu piosnki otoczył tłum mężczyzn
i odprowadzał do bufetu.
Fortepian
zamilkł i gwar z większą siłą niż przedtem
wionął po salonie.
Lokaje roznosili
lody, konfitury, ciastka, cukierki i szampańskie, które co chwila
hukało korkami.
- Czy pan
już puścił w ruch swoją fabrykę?
- Nie, jeszcze,
dopiero koło jesieni to zrobię - odpowiedział zdumiony, bo
był przygotowany na inne zupełnie zapytanie.
Spojrzeli sobie
w oczy, zajrzeli aż do głębi dusz.
Emma
opuściła pierwsza, bo źrenice jej zaszkliły się
łzami, i rzekła cicho:
- Z całej
duszy życzę panu szczęścia we... wszystkim... a chyba...
pan... wierzy... że mu szczerze... życzą...
- Jak nikomu.
- I zawsze
jednakowo... bez zmiany... Głęboki żal zadrgał w jej
głosie.
-
Dziękuję... Pochylił głowę.
- Żegnam
pana - powiedziała powstając, ale takim tonem, że
zadrżał i pod wpływem jakiejś nagłej obawy czy strachu
zaczął szeptać gorączkowo:
- Emma, nie odchodź
tak! Muszę się z tobą widzieć, jeśli nie
zapomniałaś o mnie zupełnie, jeśli mnie nie masz za
ostatniego nędznika, to pozwól mi przyjść do siebie, muszę
z tobą mówić, chcę ci powiedzieć... odpowiedz mi
chociaż słówko, błagam cię.
- Patrzą na
nas! Żegnam pana. Nie mam panu nic do powiedzenia,
przeszłość tak zamarła w moim sercu, że jej już
nie pamiętam, a jeśli chwilami wspominam, to ze wstydem.
Powlekła
przyćmionym łzami spojrzeniem po jego pobladłej twarzy i
odeszła.
Te ostatnie
słowa były nieprawdą, ale włożyła w nie
całą swoją zemstę, której teraz idąc wolno przez salon
tak bardzo żałowała, że miała nieprzepartą
chęć powrotu do niego i rzucenia mu się do nóg, błagania o
przebaczenie - ale nie powróciła, szła wolno, uśmiechając
się do znajomych i zamieniając słowa i spojrzenia z nimi, a nie
widząc prawie nikogo.
Przyjechała
do Endelmanów umyślnie dla Karola, zdecydowała się na ten krok
po długich miesiącach cierpień, po strasznych szamotaniach z
tęsknotą i z miłością, które ją całą
przepalały.
Chciała go
widzieć i mówić z nim, bo na dnie jej dumnego serca, pod rumowiskami
cierpień i zawodów, tlił się ostatni płomyk nadziei,
że on ją kocha jeszcze, że tylko jakieś
niewytłumaczone przyczyny rozdzieliły ich chwilowo, po których
wyjaśnieniu i usunięciu...
A teraz
wracała jak grób, w którym ostatnie ślady życia zgniły i
rozpadły się w strzępy, pokryte wielką, martwą
cichością nocy wiecznej.
Borowiecki
poszedł pomiędzy ludzi do bufetu, aby się orzeźwić, bo
połknął jej słowa ostatnie jak wilk połykający
zamrożoną w tłuszczu sprężynę, która teraz
rozprężała się z wolna i darła mu
wnętrzności ostrym, przenikliwym bólem.
Byłby
wszystko zniósł: i łzy, i rozpacz, i wyrzuty, ale tej pogardy,
jaką go spoliczkowała, znieść nie mógł, a
znieść musiał, bo Endelmanowa go zabrała, aby mu
pokazywać obrazy i zbiory dzieł sztuki, nagromadzone w kilku pokojach
dosyć bezładnie, ale musiała go zaraz odstąpić
Grosglikowi, który miał do niego jakiś interes.
Po śpiewach
towarzystwo znowu się rozsypało. Szaja, otoczony swoim dworem, przeniósł
się do bufetu, a w salonie panowała teraz Trawińska, otoczona
gronem młodych kobiet, pomiędzy którymi były Mela i Róża.
Endelmanowa co
chwila podchodziła do kogoś i szeptała tryumfująco:
- Cała
Łódź jest u nas dzisiaj! Prawda, że się dobrze bawią?
- Cudownie! -
odpowiadano ziewając ukradkiem, bo się istotnie nikt dobrze nie
bawił.
- Panie
Endelman! - wołała na męża, śpiesznie
podbiegającego krokiem baletowym, co przy jego cienkich nóżkach i
dużym brzuchu robiło śmieszne wrażenie. - Panie Endeiman, do
buduaru chińskiego każ pan zanieść lodów!
- Zaraz
każę zanieść lodów, co? - odpowiadał
osłaniając dłonią ucho.
- I
szampańskiego dla panów.
- Zaraz i
szampańskiego dla panów.
- Prawda,
że się dobrze bawią? - zapytała go po cichu.
- Co?
Ślicznie, bardzo ślicznie, wypili prawie wszystko szampańskie.
Rozeszli
się, bo Endelman zaglądał co chwila do bufetu, aby tam
gospodarzyć i z pewną wyniosłą przykrością
stwierdzać, że goście pomijali inne wina, a pili tylko
szampańskie,
- Te chamy
piją szampańskie, jakby to było Munchenbier, co? -
szepnął do Bernarda.
- Masz
przecież jeszcze dosyć zapasów.
- Mam wino, ale
oni nie mają wychowania, żeby tak pić, jakby to nic nie
kosztowało!
- Paradny
jesteś, muszę to w Łodzi opowiedzieć.
- Co? no, nie
bądź głupi, Bernard.
Ale Bernard nie
słuchał i ze śmiechem opowiadał Róży, przy której
usiadł.
- Panowie, damy
się nudzą same! - wołał Endeiman do młodzieży
zgromadzonej w bufecie, aby ją odciągnąć od picia, nikt
się jednak nie ruszył.
Bernard sam
jeden bawił panie, siedział na wprost Trawińskiej i
rozmawiał z nią, wyrzucając co chwila takie zabawne paradoksy,
że czerwona głowa Róży pochylała się aż ku
kolanom, żeby stłumić śmiech, a Trawińska śmiała
się swobodnie i z subtelnie pobłażliwym śmiechem z jego
błazeństw, a szukała oczami męża, który teraz
rozmawiał z Borowieckim pod Dianą tak żywo, że głosy
ich chwilami słyszała. Reszta towarzystwa nudziła się, jak
mogła. Mada chodziła nieco senna i udawała, że się
przygląda obrazom, a przysuwała się coraz bliżej do
Borowieckiego.
Starsze panie
drzemały w fotelikach lub skupione po buduarach opowiadały sobie
nowiny, młodsze słuchały rozmowy Trawińskiej z Bernardem i
spoglądały ciężkim, żałosnym wzrokiem w
stronę bufetu, skąd huczały podniecane szampanem głosy
mężów i ojców.
Z wolna nuda
rozlewała się po salonie. Patrzano na siebie obojętnie i jakby
wrogo, jakby jedni drugim przypisując winę tego wspólnego nudzenia
się.
Obejrzano
stroje, otaksowano klejnoty, jakimi panie i panny były literalnie
obładowane, obgadano i salon, i gospodarzy, i przyjęcie, i samych
siebie, a teraz nie było już co robić więcej.
Nic tutaj
zebranych nie łączyło, nie mieli nic wspólnego. zebrali się
razem, bo pewien ton łódzkiego życia nakazywał bywać u
Endelmanów, jak nakazywał zachwycać się ich galerią obrazów
i ich zbiorami dzieł sztuki, jak nakazywał czasom bywać w
teatrze. Jak również nakazywał od czasu do czasu dać coś na
biednych, narzekać na brak życia towarzyskiego w Łodzi,
wyjeżdżać za granicę itd.
Naginali
się z trudem do pewnych form przyjętych w świecie, a które
były im obce i obojętne, Właśnie prawie o tym samym
rozmawiał Bernard.
- Pan Łodzi
nie kocha? - przerwała mu Trawińska, aby skrócić zbyt
długą tyradę.
- Nie, ale
żyć bez niej nie mógłbym, bo nigdzie bardziej się nie
nudziłem i nigdzie więcej nie spostrzegłem
śmieszności.
- A, pan
się zajmuje zbieraniem pewnych śmieszności.
-
Potępiła pani uśmiechem moją zabawę.
-
Niezupełnie, rada bym usłyszeć o celu tego zbierania.
-
Myślałem, że pani będzie rada co usłyszeć z mego
zbioru.
- Omylił
się pan w przypuszczeniu, nie jestem ciekawa.
- Niczego? -
zapytał trochę drwiąco.
- Przynajmniej
bliźnich swoich.
- Jeśli ci
są nudni, ach, jak bardzo nudni! - szepnęła Toni
żałośnie.
- Nawet kobiety
panią nie obchodzą?
- Obchodzą
mnie tyle tylko, ile wszyscy ludzie.
- A gdybym
chciał opowiedzieć coś bardzo ciekawego, na przykład o pani
dyrektorowej Smolińskiej, która w tej chwili wychodzi? - zapytał
cicho.
- O nieobecnych,
tak samo jak o umarłach, nie mówię nigdy.
- Może ma
pani rację, bo jedni i drudzy bywają nudni.
- A najbardziej
ci pozujący na znudzonych - zawołała z naciskiem Róża,
patrząc na niego ironicznie.
- Dobrze. Mówmy
o obrazach, czy to nie właściwy temat dla pani? - zawołał
podrażniony.
- To już
lepiej o literaturze - podjęła Toni gorąco, która była
słynną zjadaczką romansów.
- Pan
czytał Bourgeta La Terre Promise? - zapytała nieśmiało
milcząca cały czas ta zakurzona, z twarzą podobną do
zatrzymanego zegara.
- Nie
czytuję literatury jarmarcznej; w dzieciństwie czytałam
Historię o Magielonie, Różę z Tanenbergu i podobne
arcydzieła, to mi wystarcza na resztę żywota.
- Za ostro pan
sądzi Bourgeta - odezwała się Mela.
- Być
może, że ostro, ale sprawiedliwie.
-
Dziękuję pani za poparcie - skłonił głowę przed
Trawińską. - Czytałem jakąś książkę
tego niby wielkiego pisarza, niby psychologa, niby moralisty, czytałem
dosyć pilnie, bo zmusił mnie do tego rozgłos, jakim się on
cieszy u nas, no, i wydał mi się starcem lubieżnym,
opowiadającym w tonie podniosłym, a z cynicznym uśmieszkiem,
szkaradne historyjki.
- Może zaczniemy
teraz mówić o kobietach, czy to nie właściwy temat dla panów? -
zaczęła Trawińska złośliwie.
- Ha, to mówmy o
tak nazywanej płci pięknej, kiedy już nie mamy zabawniejszego
tematu. Rozkrzyżował komicznie ręce, ale był zły na
Ninę.
-
Ostrożnie, bo pan nas obrażać zaczyna.
- Anioły
ziemskie obrażać się nie powinny, że jednak ja mało
mogę mówić o aniołach, bo ten rodzaj niewiele jest znany w
Łodzi, odejdę i przyprowadzę kogoś, który w tej
specjalności jest au courant.
Powiedział
dosyć twardo, podniósł się i zaraz przyprowadził Kesslera,
młodego, chudego Niemca, o żółtych włosach, niebieskich
wyłupiastych oczach i wielkich, mocno wysuniętych szczękach,
obrośniętych również żółtym zarostem.
- Robert
Kessler! - zarekomendował, posadził na swoim miejscu i odszedł
do grupy mężczyzn, którzy pod przewodnictwem Endelmana oglądali
obrazy w długim, stanowiącym właściwą galerię
pokoju.
- Panie
Grosglik, patrz pan na tę Madonnę, to jest z Drezna Madonna.
- Śliczny
obraz! - mówił przeciągle stary Libernrian i włożywszy ręce
w kieszenie, wypiął brzuch, pochylił głowę na piersi i
przypatrywał się ramom obrazu.
- To jest obraz
medalowany, patrz pan, tu stoi: "Medaille d'or", to jest obraz masiw
i kosztuje grube pieniądze, co?
- Ile? -
rzekł cicho Grosglik gładząc wskazującym palcem lewej
ręki, na którym błyszczał krwawnik oprawny w złoto, twarde
czarne bokobrody, które mu oblepiały okrągłą twarz niby
kotlety z kostką; wąsy i brodę miał wygolone starannie.
Podnosił
brodę tak wysoko, że dwie fałdy skóry na grubym czerwonym karku
zakrywały mu kołnierzyk i czyniły go podobnym do krótkiej
wypasionej świni, usiłującej daremnie
ściągnąć z błota wiszącą bieliznę;
prawą rękę trzymał w kieszeni białej kamizelki.
- Ile? -
powtórzył cicho, bo zawsze mówił cicho, i z wielką powagą
podniósł brwi, które ostrymi półkolami rysowały się na jego
wypukłym czole i stanowiły mocny kontrast swoją
czarnością z siwymi włosami i różową cerą twarzy.
- Nie
pamiętam, bo tym się zajmuje mój sekretarz - odpowiedział
niedbale Endelman.
- Patrz pan na
ten obraz rodzajowy, to żywe prawie, to się rusza.
- Bardzo
ładne farby! - mruknął któryś.
- I jeszcze
ładniejszy kapitał, co?
- Ja, ja? same
ramy do taki landszaft kosztuje drogo - mówił z powagą gruby Knaabe,
ze znawstwem stukając cygarniczką w brązowe ramy.
- Przecież
pana stać nawet i na złote, panie Knaabe; bo kogo stać na
kapelusz, tego musi być stać
i na
głowę - zaśmiał się Grosglik, który zawsze prawie
popierał swoje wywody porównaniami.
- To jest
genialne powiedzenie, panie Grosglik - zawołał Bernard tłumiąc
śmiech.
- Mnie stać
i na to - szepnął skromnie bankier. - Proszę panów, jeszcze
jedna Madonna, to jest kopia z Cimabuego, ale lepsza od oryginału, ja panu
daję słowo, że lepsza, bo ona kosztuje całe tysiąc
rubli, co? - zawołał zobaczywszy wątpiący uśmiech na
ustach bankiera.
- Zobaczymy, ja
bardzo lubię Madonny. Ja swojej Mery kupiłem Murillowską
Madonnę, jej to sprawia przyjemność mieć w swoim pokoju
taki obraz, to czemu ja nie miałem kupić?
Obejrzeli w ten
sposób kilkadziesiąt obrazów i stanęli przed wielkim mitologicznym
malowidłem, zajmującym pół ściany i przedstawiającym
wejście do Hadesu.
- To duża
sztuka - wykrzyknął z podziwem Knaabe. Endelman zaczął
objaśniać treść obrazów, ale mu żywo przerwał
Grosglik.
- To jest
zwykły grabarz, a to jest głupi obraz, po co malować takie
smutne rzeczy! Jak zobaczę pogrzeb, to ja się później muszę
leczyć, bo mnie przez parę dni boli w sercu. Kto ma umrzeć, to
się nie utopi!
- Drugi numer
koncertu, proszę panów do salonu! - zapraszała Endelmanowa.
-
Powinszować państwu takiej galerii, powinszować! -
wołał bankier.
- Co oni
będą wiprawiać w salonie?
-
Służę panu programem, tam jest wydrukowane. Bernard podał
mu długi pasek surowego jedwabiu, ozdobiony ręcznymi
malowidłami, na którym był po francusku wypisany program.
Wrócili do
salonu, gdy się już przyciszyło, bo wynajęta para
popisywała się jakimś dialogiem francuskim.
Mężczyźni,
skupieni przy drzwiach od bufetu, słuchali ze znudzonymi twarzami i powoli
cofali się do porzuconych szklanek i kieliszków; kobiety natomiast
słuchały z chciwością i pożerały oczami parę
deklamatorów, udających młodych naiwnych kochanków, którym się
zdarzył wypadek, że na przejeżdżających napadli w
górach zbójcy, zabrali i rozdzielili.
Spotkali
się właśnie i opowiadali swoje przygody z takim naiwnym
cynizmem, z takim eleganckim wyuzdaniem, że panie trzęsły
się ze śmiechu i co chwila biły entuzjastyczne brawa.
- Ah, mon Dieu,
mon Dieu! Tres joli, tres joli! - wykrzykiwała głośno z zachwytu
uklejnotowana jak sklep jubilerski pani Cohn, żona jednego z fabrykantów,
i jej małe, zarosłe tłuszczem oczka tryskały łzami
zadowolenia, i tak się bawiła doskonale, że trzęsły
się jej tłuste, nalane policzki i ramiona podobne do wałów
obwiniętych w czarny jedwab.
- Co oni
cię kosztują, Endelman? - zapytał cicho Grosglik.
- Sto rubili i
kolację, ale to warto tysiąc, bo się goście dobrze
bawią.
- To jest dobry
pomysł, na imieniny żony muszę ich zamówić.
- Zamów pan
zaraz, to ustąpią dobry rabat - szepnął mu Bernard przez
ramię i przesunął się do Meli, siedzącej poza
wszystkimi samotnie, bo Róża siadła w pierwszym rzędzie, aby nie
stracić i słowa z dialogu.
- Budzę
cię, Mela! O czym marzysz?
- W tej chwili
myślałam o tobie - szepnęła cicho, podnosząc na niego
swoje szare oczy.
- Nie,
myślałaś o Wysockim! - syknął i gniewnie obrywał
hiacynty rozkwitłe, stojące na stoliczku, obok którego usiadł.
Patrzyła na
niego zdumionymi i jakby wylękłymi oczami.
- Mogłam
tak samo myśleć o L. Landau, o którym ze znajomych, jakich nazwiska
mogłeś wymienić z równą domyślnością,
jeśli nie uwierzyłeś moim słowom.
- Przepraszam
cię, Mela, zrobiłem ci przykrość?
- Tak, bo wiesz,
że nigdy nie mówię tego, czego nie myślę.
- Daj mi
rękę.
Wysunęła
mu dłoń obciśniętą w białą
rękawiczkę z szarym wyszyciem.
Odpiął
guziki i pocałował ją w dłoń dosyć mocno.
- Skoro
Wysockiemu wolno, wolno i mnie! - tłumaczył, gdy mu dosyć ostro
wyrwała rękę. - Ale, a propos Landaua. Mówili mi na
mieście, że wychodzisz za niego, czy to prawda?
- A coś
odpowiadał tym, którzy ci mówili o moim małżeństwie?
- Że to pogłoska,
która się nigdy nie sprawdzi.
-
Dziękuję, bo się istotnie nie sprawdzi. Daję ci słowo,
że za niego nie wyjdę - dodała silniej, widząc
niedowierzanie w jego oczach.
Po jego chudej,
nerwowej twarzy przeleciał błysk zadowolenia.
- Wierzę
ci, ja ani chwili nie przypuszczałem, żebyś mogła
iść za niego. Ty i taki kantorowicz ordynarny. przecież to
zwykły macher bez wychowania, brudny Żydziak. Wolałbym już
w ostatnim razie Wysockiego dla ciebie.
Błysnęła
oczami, lekki rumieniec mgłą różu powlókł jej twarz,
spuściła powieki pod jego badawczym wzrokiem i poprawiając
bransoletkę szepnęła:
- Nie bardzo
lubisz Wysockiego?
- Cenię go
jak człowieka, bo jest prawym i dosyć rozumnym, ale nie cierpię
go jako twojego wielbiciela.
- Mówisz, aby
mówić, bo dobrze wiesz, że nikt nie jest mniej moim wielbicielem od
niego - powiedziała niby szczerze, bo chciała
wyciągnąć z Bernarda, jeśli wiedział, jakie
szczegóły o Wysockim.
Przypuszczała
bowiem, że jeśli się przyjaźnią, to i zwierzać
się muszą przed sobą.
- Wiem, co
mówię. On jeszcze z tej miłości nie zdaje sobie sprawy, ale
już cię kocha.
- Cóż z
tego, kiedy on katolik! - zawołała bezwiednie, zdradzając
się ze swojej tajemnicy.
- A, tak rzeczy
stoją! Winszuję ci, winszuję! - szeptał wolno i zjadliwy,
żrący uśmiech okolił mu cienkie usta.
Rozgarnął
niedbałym ruchem czarne kędzierzawe włosy, pokręcił
małe wąsiki i powstał; na jego delikatną, wybitnie
semicką twarz padł jakiś cień rozdrażnienia czy
też gniewu.
Nozdrza mu
drżały ze wzruszenia tłumionego, a czarne, o oliwkowym odcieniu
oczy biegały niespokojnie po jej twarzy.
Wykręcił
się i odchodził bez słowa.
- Bernard! -
zawołała za nim prędko.
- Zaraz
powrócę - powiedział odwracając do niej twarz już
spokojną, przez którą wił się tylko zwykły pogardliwy
uśmiech.
Mela nie zwracała
uwagi na jego rozdrażnienie, bo to, co powiedział, zatopiło jej
serce w dziwnie rozkosznym cieple.
Siedziała z
przymkniętymi oczami i wciągając silną woń hiacyntów
szeptała, upojona wielką radością i szczęściem:
- Więc to
jest prawda?
Ale jej
radość przerwały grzmiące brawa, jakimi ogólnie zasypywano
dialogistów, gdy skończyli.
- Tres joli, mon
cher Bernard! - wykrzykiwała jeszcze Cohnowa, wycierając
załzawione oczy i mokrą od tłuszczów twarz, do Bernarda, który
przechodził obok niej.
- Ona mówi
francuszczyzną krowy hiszpańskiej - szepnął do
Trawińskiej, która szukała oczami męża.
Uśmiechnęła
się tylko w odpowiedzi.
- Może
państwo zechcą nie opuszczać swoich miejsc, co? - mówił
podniesionym głosem Endelman. Jakoż i zaraz lokaje wynieśli pod
okno sztalugi i ustawili je w świetle, a na znak Endelmanowej odkryli
zasłonę.
- Proszę
państwa do obrazu! do nowego arcydzieła! proszę
oglądać! Panie Endelman, każ pan podnieść story.
Skupili się
wprost płótna uwieńczonego wieńcem laurowym, z którego
wychylała się scena morska Kraya: kilka nimf odpoczywało na
skale, wynurzającej się spod błękitnych cichych wód
jakiejś południowej zatoki.
Magnoliowe
drzewa, pokryte kwiatem, podobne do stożkowych bukietów, kładły
różowy ton na szafiry wód, które z jakąś pieszczotą marszczyły
się i biły w zielone skaliste brzegi.
Kilka mew
zataczało kręgi nad nimfami, a z boku, z lasu laurów o
błyszczącej zieleni jasnej, z drzew migdałowych i magnolii
wychylały się wielkie ciała centaurów, pokryte rudym
włosem, z twarzami błyszczącymi żądzą.
Nad całym
krajobrazem leżała wielka słodka cisza upalnego dnia, przesycona
zapachami kwiatów, szmerem morza i barwami turkusowego nieba, które się
rozlewało w wielką roztocz i w głębi obrazu łączyło
się w jeden ton z morzem.
- Czemu one bez
ubrania?
- Bo im
gorąco.
- Jak pan
chcesz, panie Grosglik, żeby się one kąpały!
- To scena
mitologiczna, panie Grosglik.
- To jest
przede wszystkim goła scena.
- Cudowny
obraz, zachwycający! - wołały panie.
- Nu, a
gdzie tu leży ich ubranie, dlaczego tu ubranie nie namalowane, ten malarz
to musi być fuszer.
- To
są przecież nimfy, panie Cohn.
- Cohn, ty
się tak znasz na nimfach jak... nimfy na tobie - zawołał
Grosglik.
- Panie
Cohn, żeby Kray był fuszer, to jego obraz nie byłby u mnie, pan
wie? - rzekła wyniośle, z politowaniem Endelmanowa.
- Mój
mąż się nie zna na tym, on się zna na barchanie -
tłumaczyła Cohnowa tak gorąco, że kilka osób
wybuchnęło śmiechem.
- Jakie to
śliczne! Jakie to morze prawdziwe, zu-pełnie takie same, jakie
było przy naszej willi w Genui. Myśmy byli w przeszłym roku w
Genui.
- W
Biarritz też jest dużo wody, ale ja nie lubię patrzeć, bo
mnie się zaraz niedobrze robi.
- Ale
niechaj państwo uważają, że to morze prawie
słychać, o! a te kwiaty są tak ładne, jakby były
robione, i pachną prawdziwie - szeptała Endelmanowa, usilnie
zwracając uwagę zebranych na obraz, bo zaczynali już
odchodzić.
-
Farbę czuć - zawołał Knaabe pochylając się do
obrazu.
- Ale, bo,
widzicie państwo, kazałam obraz powerniksować.
- Przez to
barwy straciły na świeżości i poczerniały, a potem
warstwa werniksu błyszczy się tak, że trudno przez to co
zobaczyć - tłumaczyła jej Trawińska po cichu, bo sama
dosyć odczuwała malarstwo.
- Ja
lubię, żeby był glanc! Mnie jest wszystko jedno: landszaft,
scena rodzajowa, mitologiczna czy historyczna, ja wszystko kupuję, bo my
możemy sobie na to pozwolić, ale ja lubię, żeby moje obrazy
miały glanc? To porządniej wygląda - tłumaczyła
się głośno i tak szczerze, że Nina musiała
przysłonić twarz wachlarzem, żeby nie parsknąć
śmiechem.
- Bernard, czy
ja nie mam racji?
-
Zupełną, bo się nadaje większą wartość
obrazowi. Któż trzyma rondle w kuchni nie wyczyszczone i bez glancu?
- Mon cheri, ty
się śmiejesz ze mnie, a ja się i tak przyznaję, że
lubię, aby wszystko wyglądało porządnie, nowo...
- Wiem, bo dlatego
kazałaś poczyścić pomadką stare zbroje i chińskie
brązowe figurki.
Róża
roześmiała się z tych objaśnień i żeby
zatrzeć ten śmiech zawołała:
- Idę ojca
przyprowadzić do obrazu. I poszła zaraz do bufetu, gdzie Szaja
siedział z Mullerem, i prosiła go, żeby szedł.
- Po co mi taka
ekspozycja! Mnie tu jest dobrze z panem Mullerem. Ja morze znam, co to jest za
wielkie widowisko? Trochę większa sadzawka od mojej, jaką
kazałem wykopać w moich dobrach. Kipman, ja cię kiedy
zaproszę do moich majątków ziemskich! - zwrócił się do
starego przyjaciela, który siedział przy bufecie.
- Jakże
się panu wydała moja bratowa? - pytał Bernard Borowieckiego.
- Bądź
co bądź wyjątkowa kobieta. Kupuje obrazy, zbiera galerię.
- Aby się
nią chwalić. Ta galeria wynosi ją we własnym mniemaniu
ponad tę ordynarną, ciemną masę milionów. To kwestia nie
potrzeby, zamiłowania, sztuki, a wprost ambicji.
- Mniejsza o
powody, bo czy są takie lub inne, zgromadziły zawsze dosyć
pokaźną liczbę dzieł istotnie wartościowych.
- Ach, bratowa
ma swój system. Jeśli się jej jaki obraz podoba, to długo chodzi
koło niego, wypytuje się znawców o jego wartość, targuje go
wytrwale dopiero wtedy, gdy już wie, że kupiwszy go, nic na nim
stracić nie może.
- Przyjdzie pan
do hotelu? Kurowski ma być dzisiaj.
- Przyjdę,
bo nie widziałem go ze dwa miesiące.
- Może mnie
pan usprawiedliwi przed braterstwem, ale wyjść zaraz muszę.
Uścisnął
mu rękę i wyszedł niepostrzeżony.
Mrok już
zalewał miasto, zapalano latarnie i wystawy sklepów, gdy się
znalazł na Piotrkowskiej.
Odetchnął
z pewną ulgą na powietrzu.
Nie
opuścił salonu Endelmanów zaraz po wyjściu Likiertowej,
żeby nie zwrócono na to uwagi i nie zrobiono nowych plotek, które i tak
dosyć szarpały imię Emmy.
Nudził
się piekielnie, bo ani go nie obchodziło towarzystwo, ani produkcje
koncertantów, ani obraz nowy.
Był jeszcze
ogłuszony tą dziwną rozmową z Emmą i jej ostatnimi
słowami.
Nie mógł
zrozumieć własnego stanu, bo nigdy przedtem nie czuł się
tak bardzo zdenerwowanym i dotkniętym.
- Pogardza i
nienawidzi! - myślał i bolała go ta pogarda i
nienawiść coraz silniej.
|