Pod drzwiami
mieszkania, na trotuarze, czekała na niego kobieta z czworgiem dzieci, ta
sama, która wciąż się starała o wynagrodzenie za
śmierć męża.
- Wielmożny
panie! a to z pokorną prośbą przyszłam - błagała
rzucając mu się do nóg.
- Czego chcecie?
- zapytał osi co.
- A to wedle
tego, co wielmożny pan mi obiecali, że fabryka zapłaci mi za to,
co maszyna mojego rozerwała.
- A, to
Michalakowa? - zapytał łagodniej, patrząc na jej czerwone oczy i
twarz wynędzniałą i siną, przejedzoną przez
nędzę.
- Michalakowa,
juści ta sama, co już ode żniw...
- Mają wam
zapłacić dwieście rubli. Trzeba wam iść do pana
Bauera, bo on wam zapłaci i tam u niego jest cała sprawa.
- Byłam
jako i dzisia u tego Niemca, ale ten zapowietrzony kazał me ze schodów
ściepnąć i pedział przez lokaja, że me wsadzi do
kryminału, kiej go będę nachodziła, jak un ma swoje
święto. Ażebyś zmarniał, psubracie, za moje siroctwo i
poniewierkę.
- W
poniedziałek przyjdźcie do kantoru pana Bucholca, to wam
wypłacą. Zaczekajcie jeszcze ten dzień.
- Adyć ja
czekam, wielmożny panie: lato zeszło, kopania zeszły, twarda
zima zeszła i wiosna nadchodzi, a ja czekam, wielmożny panie. Bieda
me z dzieciamy żre kiej ten zły zwirz, a znikąd poratowania ni
ma, jaże mi już mocy i pomyślunku brakuje do ścierpienia. A
jak me wielmożny pan, nasz dziedzic i ociec kochany, nie poratuje, to
już pewnikiem zmarniejemy.
Zaczęła
płakać cicho i z rozpaczliwą bezradnością
patrzyła mu w oczy.
-
Przyjdźcie w poniedziałek, jak wam powiedziałem -
szepnął i wszedł do mieszkania, polecając Mateuszowi
zanieść tej kobiecie rubla.
- To ona jeszcze
jest? Wyrzuciłem ją z sieni już trzy razy, a ta jak suka wraca
pode drzwi i skomle ze swoimi szczeniętami. Ni ma co, ino ją trzeba
sprać.
- Dasz jej
pieniądze i ani ją tkniesz palcem, słyszysz! -
krzyknął podrażniony, wchodząc do pokoju.
Maks z
fajką w zębach leżał na otomanie, a Murray, ubrany czarno,
z bardzo wzruszoną twarzą siedział przy nim i słodko
patrzył w dno kapelusza, który trzymał w ręku.
Szczęka
latała mu szybciej niż zwykle, bo przeżuwał ustawicznie i
podrzucał garbem tak często, że pół surduta wjechało
mu aż na kark.
Karol
kiwnął im tylko głową i poszedł do swojego pokoju.
Uporządkował
papiery na biurku, poprawiał kwiaty w wazonach, przyglądał
się długo fotografii Anki, otworzył list czekający na
niego, ale nie czytał, odłożył i zaczął
chodzić, przysiadać na wszystkich krzesłach, wyglądać
przez okno.
Był jak
człowiek ugodzony w samo serce, który nie rnoże zdać sobie
sprawy z własnego stanu i chwieje się na wszystkie strony, bezwiednie
poszukując równowagi i zaczepienia się myślą o co
bądź.
Nie mógł
się pozbyć tej gryzącej pamięci słów Em-my.
Usiadł
wreszcie przed oknem i zapatrzył się bezmyślnie w resztki dnia,
jakie gasły z ostatnimi zorzami nad miastem.
Mętna,
brudna szarość zalewała pokój i przynosiła ze sobą
nudę i zniechęcenie, jakie zaczynał teraz uczuwać.
Nie dał
zapalać lamp, siedział w ciemności i słuchał gwarów
usypiających ulicy.
Głos Maksa
rzadko się rozlegał, a natomiast coraz wyraźniej
słyszał przyduszony, głuchy szept Anglika, który mówił:
- Co pan
chce! Pies się przyzwyczaja do własnej budy. Wie pan, jak idę do
Smolińskich, to mnie ogarnia takie dziwne ciepło, taki spokój, tak mi
tam dobrze, jasno, wesoło, że potem ze strachem myślę,
że przecież muszę powrócić do siebie, do pustych
ścian, do ciemnego, zimnego mieszkania. Już mi tak zbrzydło
kawalerstwo, że dzisiaj właśnie postanowiłem...
-
Oświadczyć się... a który to raz z rzędu - mruczał
Maks.
- Tak,
oświadczę się i zaraz po Wielkiejnocy ślub. W czerwcu
wezmę urlop i zawiozę żonę do Anglii, do rodziny. Ach, jaka
ona była dzisiaj śliczna w kościele! - zawołał.
-
Któż to ta ona, wybrana?
- Dowiesz
się pan jutro.
- Niemka,
Żydówka, Polka? - badał Maks zaciekawiony.
- Polka.
-
Jeśli katoliczka, to nie pójdzie za pana, bo one się swojej religii
trzymają z uporem pijanych.
- Nic nie
szkodzi, bo ja się panu przyznam po cichu, że zaraz, skoro tylko
zostanę narzeczonym, przejdę na katolicyzm. Mnie jest wszystko jedno,
bo i tak moją religią jest miłość.
- Jak
teraz, to tylko żona.
- Tylko
żonę można kochać i szanować, tylko żony godne
są uwielbienia.
- Immer
langsam voran, langsam! jeszcześ pan nie był żonatym, spróbuj
pan pierwej, Borowiecki przerwał im rozmowę.
- Maks,
przyjdziesz do Kurowskiego?
-
Przyjdę. A ty już wychodzisz?
- Tak, do
widzenia, Murray.
-
Pójdę razem z panem.
Obciągnął
szybko surdut, pożegnał się i zaraz wyszli.
W tej
stronie Piotrkowskiej, pomiędzy Rynkiem Geyera a Ewangelicką,
dosyć pusto było na trotuarach i cicho.
Niskie,
parterowe domy patrzyły na ulicę oświetlonymi oknami, przez
które widać było doskonale wnętrze mieszkań.
Borowiecki
milczał, a Murray ciekawie zaglądał przez okna i co chwila
przystawał.
- Spojrzyj
pan, jak to ładnie wygląda! - zawołał przystając przy
jednym, przez które, lekko przysłonięte, widać było
duży pokój: stół na środku, oświetlony wiszącą
lampą, obsiadła rodzina.
Czerwony
papa, obwiązany serwetką, nalewał z dymiącej wazy zupę
na talerze dzieci, które łakomymi oczami mierzyły ruchy ojca.
Matka,
tęga Niemka o jasnej, uśmiechniętej twarzy, obwiązana
niebieskim fartuchem, rozstawiała talerze przed starą siwą
kobietą i starym mężczyzną, który wytrząsał
fajkę do popielniczki i opowiadał coś głośno.
- Im musi
być bardzo dobrze - szepnął Murray, zazdrośnie
obejmując oczami tą zwykłą scenę.
- Tak,
jest im ciepło, mają apetyt i obiad na stole - szepnął
niechętnie Karol i przyśpieszył tak kroku, że Anglik
pozostał w tyle i wlókł się wolno, przyglądając
się wszystkim oświetlonym oknom.
Był
chory na silną nostalgię rodziny i miłości.
Borowiecki
zmieszał się z tłumem robotników, wylewających się z
bocznych ulic i napełniających trotuary Piotrkowskiej, i
płynął z nim bezmyślnie.
Do
Kurowskiego było jeszcze za wcześnie, do knajpy żadnej ochoty
nie czuł, z domu wypędziła go nuda, więc się
wlókł ulicą nie wiedząc, co zrobić ze sobą i z kilku
godzinami czasu.
Skręcił
w ulicę Benedykta i wszedł na Spacerową, jako cichszą i
bardziej ciemną. Chodził z jednego końca alei w drugi i zawracał.
Chodził
wprost po to, aby się zmęczyć, aby fizycznym wysiłkiem
przyciszyć te dziwne głosy jakby sumienia, które się
budziły w nim i rozdrażniały go coraz boleśniej, i
przechodziły następnie w głuchy jeszcze, nieuświadomiony
żal do Emmy.
Zaczynał
na nowo rozmyślać nad tym stosunkiem, zerwanym tak brutalnie i
nieludzko, i który ona dzisiaj przekreśliła pogardą
pełną nienawiści.
Nie
był młodzieńcem niedoświadczonym ani sentymentalnym, nie
był zbyt skorym do odczuwania niedoli ludzkiej, a pomimo to gryzła go
świadomość, że wyrządził wielką
krzywdę.
A poza
tym, kiedy sobie przypomniał jej dawne pocałunki, jej
miłość i szlachetność, to wszystko, czego
pamięć wobec niej, tam u Endelmanów, nie potrafiła
przyspieszyć krążenia krwi - teraz, w takim zdenerwowaniu,
przepalało go jakimś upartym, mocnym pragnieniem.
Zapragnął
znowu jej miłości.
Nie
mógł znieść spokojnie tej myśli, że się rozstali
na zawsze, że nigdy już nie ucałuje jej ust, nie zobaczy tej
dumnej głowy w swoich ramionach.
Tak go
oszałamiała ta myśl, że kilkakrotnie szedł już ku
jej domowi i z denerwującym biciem serca myślał o okrzyku, z
jakim go przywita. Pamiętał dawne czasy.
Ale nie
poszedł, wracał znowu na ulicę.
Byłby
się musiał usprawiedliwiać, a usprawiedliwiać się nie
miał czym.
A potem
gryzł go jakiś wstyd, bo dobrze pamiętał przysięgi i
te zapewnienia wiecznej miłości, jakie jej składał tak
niedawno jeszcze...
Wstyd
było mu również tego rozmazgajenia, jakie czuł w tej chwili.
Wziął
się przecież w garść rozumu i zimnego handlowego
rozsądku, popełniał wiele rzeczy złych umyślnie,
zasklepiał się w sobie umyślnie i opancerzał serce
egoistycznymi sofizmatami.
Wyrzucał
stale z budżetu swojego życia wszystko, co tylko nosiło
ślad jakikolwiek uczucia, porywu bezwiednego, interesu ogólniejszej natury
- wszystko, co mogło przeszkodzić mu do zrobienia majątku i do
spokojnego nasycania się życiem.
Spekulował
na zimno, uwodził kobiety na zimno, bo wypadały mu taniej niż
płatne kochanki, żenił się prawie na zimno, wszystko
obliczał i tak się trenował dobrze, że chwilami czuł,
że jest nowym, innym człowiekiem, że wyniesione z domu, ze
szkół, ze społeczeństwa popędy, aspiracje i wierzenia -
zagasły w nim zupełnie.
Zdawało
mu się tylko, bo przyszło coś, taka choćby pogarda kobiety
kiedyś kochanej, takie jedno nic, które swoją potęgą
niewytłumaczoną skojarzeń zbudziło w nim na nowo tak
starannie pogrzebane światy.
Patrzał
teraz z trwogą, że jednak nie zdołał utopić całej
duszy w interesach, w fabryce, w takiej ściśle egoistycznej
egzystencji, że duszę ma pełną tych mar, które się
zbudziły i potężniejsze niż dawniej dopominały
się o swoje prawa.
Jakby
pierwsza młodość się w nim zbudziła spod popiołów
tego mechanicznego łódzkiego życia, młodość ze
wszystkimi wierzeniami i złudzeniami. Poczuł jakiś mocny
głód wrażeń.
Samotność
mu zaciążyła.
Poszedł
spiesznie do "kolonii", ale tam prócz służącej nie
zastał nikogo.
Służąca
go zapewniała, że panie zaraz przyjdą, ponieważ
niedługo zaczną się schodzić zwykli niedzielni goście,
- A gdzie panna
Kama?
- W salonie.
Niedawno słyszałam Picola, to tam być musi i panna Karna.
Jakoż
znalazł Karne, śpiącą na kozetce. Picolo zawarczał
cicho na intruza, ale poznawszy go, schował biały kudłaty
łeb w jej włosy i zamilkł.
Kama spała
na wznak, z rękami pod głową. Przez otwarte drzwi z przedpokoju
oblewało ją światło i złociło jej dziecinną,
zarumienioną twarzyczkę, otoczoną pierścionkami czarnych
włosów pozakręcanych w białe szpilki.
Wyszedł po
cichu, aby jej nie zbudzić.
- Nie mam nawet
gdzie pójść - myślał, bo chociaż pamiętał,
że obiecał być dzisiaj o zmroku u Lucy, nie poszedł.
Teraz, gdy
miał tak rozmiękczoną duszę melancholijnymi przypomnieniami
Emmy i tak pełną przeróżnych drgań, Lucy była mu
wyrzutem sumienia.
Gniewała go
swoją ordynarnością i głupotą. Nie mógł się
w niej teraz dopatrzeć ani jednej z tych zalet, jakie jeszcze wczoraj
widział.
I na pewno,
gdyby mógł mówić o niej w tej chwili, toby ją odsądził
od wszystkiego, aby tym sposobem usprawiedliwić się przed sobą i
uspokoić nieco roztrzęsione nerwy.
Nie
namyślając się już poszedł do hotelu, do Kurowskiego,
z którym się kilka tygodni nie widział.
- Pan Kurowski?
- zapytał na pierwszym piętrze posługacza.
- Zaraz się
dowiem, czy wstał. Powrócił za chwilę, prosząc za
sobą.
- Karol? -
zapytał silny, dźwięczny głos z drugiego pokoju.
- Tak,
śpisz jeszcze?
-
Niezupełnie. Bądź łaskaw przejść do saloniku, za
dwie minuty przyjdę.
Borowiecki
czekał dosyć niecierpliwie, spacerując po niewielkim, bardzo
wykwintnie umeblowanym saloniku.
Kurowski, prócz
mieszkania przy swojej fabryce w jednej z podmiejskich wsi, miał w tym
hotelu drugie, łódzkie mieszkanie, do "dyskretnych funkcyj", jak
mówił.
Przyjeżdżał
co sobotę i zwykle wieczorem przyjmował grono dobrych znajomych,
pił z nimi, gadał i grywał w karty; przez niedzielę
całą spał i wieczorem jechał do domu, znikając na
cały tydzień.
Życie
podobne prowadził od lat kilku.
Nie miał
zupełnie przyjaciół, chociaż z bliskimi, których
przyjmował, był na ty.
Był to
dziwny egzemplarz wykolejonego, który przywarł do powierzchni tej
"ziemi obiecanej", zaaklimatyzował się o tyle, że
robił pieniądze i zerwał ze światem, z którego
wyszedł.
Niewiele
wiedziano o nim.
Przed
dziesięciu laty zjawił się na bruku łódzkim z resztkami
wielkiej fortuny, którą stracił podobno z dobrym humorem.
Założył fabrykę z jakimś aferzystą ciemnego
gatunku i po roku wyszedł z niej bez grosza. Potem usiłował sam
coś robić, również bez powodzenia. A potem "uczył
się pracować", jak określał swój kilkoletni ciężki
żywot, spędzony na podrzędnym stanowisku w fabryce Bucholca.
Założył
w końcu znowu do spółki jakąś fabryczkę przetworów
chemicznych, bo kończył kiedyś podobny wydział w Niemczech,
i już nie zbankrutował, przeciwnie, pozostał sam, a wspólnik,
jakiś eks-obywatel, wyjechał do Warszawy starać się o
miejsce przy tramwajach.
Fabryka rozwijała
się z tym szalonym amerykańskim pośpiechem, jaki tylko w
Łodzi widzieć można, popychana jego energią i
niesłychanie wytrwałą, rozumną administracją i
gruntowną fachowością.
Nie
zbankrutował, nie spalił się ani razu, nie oszukiwał, a
szedł prędko do majątku. Postanowił go zdobyć i
zdobywał szaloną pracą i wytrwałością.
Poza tym
był to dziwny człowiek.
Arystokrata do
głębi, nienawidzący arystokracji; konserwatysta, fanatycznie
wierzący w postępy wiedzy; wolnomyślny, a zajadły
wielbiciel absolutyzmu;
katolik szczery,
szczerzej jeszcze drwiący z wszelkich religii, wykwintny sybaryta nie
cierpiący wszelkiego trudu, a równocześnie pracownik namiętny.
Drwił z
wszystkich i ze wszystkiego, a miał współczujące serce dla
każdej niedoli i wielki pobłażający rozum.
Była to
paradoksalna sprzeczność, pokrywająca bardzo jednolitą,
oryginalną jednostkę.
- Kurowski to
jest polnische Misch-Masch! - określił kiedyś Bucholc, który go
bardzo poważał.
Borowiecki
przystanął, bo zdawało mu się, że słyszy jakby
głos kobiety i szelest sukien w pokoju Kurowskiego, ale przycichło
zaraz i on sam wszedł.
Był
jakiś niespokojny, przywitał się i usiadł przy stole z
pewną niecierpliwością.
- Przyjdzie kto
dzisiaj? - zapytał podnosząc na Karola orzechowe wielkie oczy.
- O ile
wiem, to będą wszyscy. Nie widzieliśmy się całe trzy
tygodnie.
- I
tęskniliście, co? - rzucił niedbale.
Uśmiech
przeleciał po jego twarzy.
- Chociażby
dlatego, abyś mógł wątpić.
- Nie
wątpię, bo musiałbym i wam to królewskie dostojeństwo
myśli czasem przeznaczać. - A nie chcesz?
- Nie mogę
jakoś. Pomińmy to, jesteś jakiś niewyraźny, masz wyraz
twarzy zdradzonego po raz pierwszy męża.
- Czemuż
nie wyraz chorego na niestrawność? - wykrzyknął Karol,
dotknięty pewną prawdą, zamkniętą w tym
określeniu.
- Jak chcesz!
Czy oni na pewno przyjdą? - zapytał spoglądając na zegarek
i ironiczne, złośliwe spojrzenie rzucił na kotarę,
przysłaniającą drzwi sypialni, poza którą rozległ
się bardzo delikatny szmer.
- Maks, Endelman
i Kessier będą z pewnością, bo Maks się wyspał, a
tamci dwaj wynudzili się porządnie na dzisiejszym przyjęciu
Endelmanów.
- Dostałem
zaproszenie! No i cóż, dużo było złotych cieląt?
- Doskonałe
określenie, Bernard informował mnie szczegółowo o ich posagach,
no i oglądaliśmy je po kolei, ale to wcale nie zajmujące
widowisko, nie.
Trząsł
głową melancholijnie, bo twarz Emmy stanęła przed nim i
przypomniały mu się jej słowa,
- Trawińscy
być mieli, bo on wczoraj był u mnie i mówił.
- A byli. On
się nudził w tym żydowsko-niemieckim morzu, a ona robiła
sensację swoją urodą i wykwintem. Była także i
Smolińska.
- Była? To
wypadek dnia. Jakże znajdujesz tę antyczną
piękność?
- Że jest
bardziej antyczną niż piękną.
- Masz
rację, jej uroda ma więcej sławy niż piękności.
Obmówili ją za odległej młodości, że jest
piękną, i ta płotka kursuje z jednaką siłą przez
szereg pokoleń.
Borowiecki
skrzywił się tylko do uśmiechu i zamilkli.
- A jednak tobie
coś jest?
- Dlaczego przez
całe trzy tygodnie nie byłeś w Łodzi? - zapytał nie
odpowiadając na pytanie.
- A, dlaczego? -
zaczął podrzucać nóż i chwytać ze
zręcznością żonglera. - Dlaczego? oto dlatego -
obrócił się do niego ramieniem i pokazał lewą
rękę na temblaku.
- Wypadek?
- Tak, dwa cale
stali.
- Kiedy! -
zapytał prędko, jakby z niedowierzaniem.
- Dwa tygodnie
temu - odpowiedział ciszej i jego brwi czarne napięły się
niby łuki nad oczami, świecącymi twardo i surowo.
Teraz dopiero
Borowiecki spostrzegł jakąś chorobliwą zielonawą
bladość jego twarzy i wpadnięte oczy.
- Kobieta? -
rzucił więcej do siebie niż do niego.
- Nie znam ani
jednej takiej, za którą bym poświęcił paznogieć! -
powiedział prędko i zaczął niespokojnie gładzić
czarne, mocno przerzedzone włosy i brodę również kruczo
czarną, która mu zakrywała kołnierzyk i pół gorsu.
- Bo takich nie
ma! Zupełnie nie ma! - zaczął
gorąco Karol.
- Są albo samice głupie, albo płaczliwe sentymentalne gęsi;
człowieka, zupełnego człowieka pomiędzy nimi nie
znalazłem.
Chciał za
obecny swój nastrój mścić się na ogóle kobiet, ale Kurowski mu
przerwał.
- Bo nie
człowieczeństwa szukałeś w swoich kochankach - tylko
miłości. Nie masz głosu w tej sprawie dotąd, dopóki nie
przestaniesz pleść o nieczło-wieczeństwie kobiet, dopóki
nie przestaniesz traktować je jako zabawki, jako żer; dopóki patrzysz
na kobiety przez pryzmat apetytu - tylko apetytu.
- Ciekawym, kto
patrzy z nas na młode, piękne kobiety inaczej?
- A nie wiem, bo
ja to nie - odpowiedział niedbale.
- A mnie z
takiego samego powodu odbierasz prawo sądzenia? - pytał
podrażniony.
- A ty mi
zabraniasz mówienia chociażby pozornych sprzeczności?
Zaczął
się śmiać.
- W takim razie
po cóż się bawimy pustymi słowami!
- O tym
właśnie myślę od początku, a ty dopiero po
czterdziestu minutach przyszedłeś do tego samego.
- Bądź
zdrów! - rzekł zirytowany Karol i szedł ku drzwiom, ale mu Kurowski
zastąpił drogę bardzo żywo.
- Nie dziwacz,
jesteś zirytowany na ludzi, a chcesz się odbijać na mnie.
Zostań. Chciałbym, żeby nikt więcej dzisiaj nie
przyszedł - dokończył.
Karol
został; usiadł w fotelu i tępym wzrokiem zapatrzył się
w światło kilkunastu świec, pozapalanych w wielkich srebrnych
kandelabrach, bo Kurowski nie cierpiał w mieszkaniu gazu, nafty i
elektryczności.
- Odwołaj,
że dzisiaj nie przyjmujesz nikogo, ja zaraz wyjdę.
- Ba,
odwołać muszę, ale chce mi się jednocześnie
widzieć i tego łódzkiego Hamlecika, Bernarda, który nie tylko
karykaturuje naśladownictwem moje słowa i definicje, ale i kolor
moich skarpetek. Chciałbym również zobaczyć to mięso -
Maksa, i tego wilka niemieckiego - Kesslera, nie mówię już o reszcie.
Brakowało mi was przez ten czas.
- Nie miał
cię kto bawić w chorobie?
- Istotnie,
przyznam ci szczerze, że wy bywacie nieraz wysoce zabawni.
- Dobrze
wiedzieć o tym, muszę ci w imieniu wszystkich podziękować
za szczerość.
- A, trudno nie
być szczerym - zawołał takim akcentem żartobliwym, że
obaj spojrzawszy sobie w oczy uśmiechnęli się i zamilkli.
Kurowski
poszedł do drugiego pokoju i powrócił za chwilę.
Karol
spoglądał na niego i czuł jakąś niezwykłą
potrzebę mówienia, wypowiedzenia się nawet choćby
półsłówkami, a milczał, bo wobec jego zimnej twarzy i
gryzącego ironią spojrzenia zamykał się w sobie i
cofał pospiesznie w głąb, i siłą powstrzymywał
wyrazy cisnące się na usta.
- Cóż twoja
fabryka? - zapytał po pewnym czasie Kurowski.
- Sprawy
stoją tak, jak ci objaśniałem w ostatnim liście. Za
tydzień Moryc przyjedzie, to się zabierzemy do roboty.
-
Zapomniałem ci powiedzieć, że widziałem pannę
Ankę w Warszawie.
- Nie
wiedziałem nawet, że miała tam być.
- Po cóż
się opowiadać miała? Chcesz, żeby się dla panien
świat kończył na narzeczonych?
- Zdawało mi
się, że powinien się kończyć na narzeczonych
właśnie,
- Jeśli nie
mają kochanków. A dlaczegóż to ty na tym nie poprzestajesz?
- Zabawne
pytanie! Jesteś wyznawcą idei Bjornstjerna-Bjornsona. Wątpię,
czy się to podoba twojej kochance.
- Aaa! -
zaczął ziewać - mówimy o rzeczach, które mnie nic a nic nie
obchodzą.
- Dzisiaj.
-
Może i przez jutro jeszcze - zakończył niedbale dzwoniąc na
garsona, któremu polecił nie puszczać dzisiaj nikogo do siebie i
przynieść kolacyjną kartę.
Karol
przeciągał się ociężałe i położył
głowę na grzbiecie fotelu.
-
Może kazać wnieść łóżko, co?
-
Dziękuję ci, pójdę zaraz do domu. Jestem strasznie znużony
i taka wstrętna apatia obwinęła mnie, że się
czuję coraz bezsilniejszym.
- Każ
się własnemu lokajowi wypoliczkować, to cię orzeźwi;
jest to środek radykalny, bo apatia jest najstraszniejszym wrogiem
życia.
- Nie
odpisałeś mi, czy dajesz kredyt lub nie?
- Daję.
Proszę cię, czemuś nie zameldował lokajowi, że
przychodzisz z interesem, byłbym ci powiedział, że interesy
załatwiam w kantorze, a tutaj przyjmuję tylko przyjaciół,
- Przepraszam
cię, zapytałem się prawie bezwiednie. Nie dziw się temu,
że jestem pochłonięty tą swoją fabryką.
Chciałbym ją widzieć jak najprędzej w ruchu.
- Tak mocno
pragniesz pieniędzy?
- Nie tyle co
niezależności.
-
Niezależność mają tylko nędzarze, bo już nawet i
miliarderzy są jej pozbawieni. Człowiek posiadający rubla jest
już niewolnikiem tegoż rubla.
- Paradoks!
- Rozważ, a
przekonasz się.
- Być
może, ale w każdym razie wolę być zależnym na sposób
Bucholca od własnych milionów niż od pierwszego lepszego zbogaconego
parobka.
- To inna
kwestia, bardziej praktyczna, ale patrząc szerzej, to zobaczymy, że
ta niezależność jest złudzeniem absolutnym w
ogólności, a niezależność poszczególna,
niezależność ludzi bogatych jest niewolą. Przecież
taki Knoll, Bucholc, Szaja, Muller i stu innych to najbardziej nędzni
niewolnicy własnych fabryk, najmniej samodzielne mechanizmy, nic
więcej. Znasz przecie życie fabrykantów i życie fabryk, to wiesz
tak dobrze o tym jak i ja. Pomyśl, co za dziwna kombinacja rozwija
się dzisiaj w świecie: człowiek ujarzmił potęgi
przyrody, odkrył masę sił - i poszedł w pęta
właśnie tych samych potęg. Człowiek stworzył maszynę,
a maszyna człowieka zrobiła swoim niewolnikiem; maszyna będzie
się rozrastać i potężnieć do nieskończoności
i również wzrastać i potężnieć będzie niewola
ludzka. Voila! Zwycięstwo kosztuje zawsze więcej niż przegrana!
- Rozważ.
- Nie, bo
musiałbym dojść do innych zupełnie wniosków.
- Ja mam gotowe,
mogę ci je rozsnuć natychmiast, również będą logiczne.
- Dziwi mnie
tylko, że sam tak ochotnie poszedłeś w niewolę swojej
fabryki.
- Skąd
wiesz, że ochotnie? czemu nie przypuszczasz konieczności,
żelaznej konieczności, musu ohydnego!
Mówił
prędko i ze złością, którą mu przyniosły te bolesne
jakieś przypomnienia.
- Jesteś
niekonsekwentny. Gdybym tak myślał i miał podobny do twojego
kąt patrzenia na świat, to nie robiłbym nic, bo i po co?
- Żeby
mieć pieniądze, dużo pieniędzy, tyle, ile mi potrzeba
mieć, to pierwsza przyczyna, a druga jest ta, żeby rozmaite chamy
niemieckie nie mogły powiedzieć: "Jedźcie do Monaco."
A potem chcę na tym gruncie szachrajstw zaszczepić nieco cnoty -
zakończył szyderczo.
- Aby ją
tym lepiej sprzedawać?
- Cóż warta
jest cnota, której dobrze sprzedać nie można?
- Tyś
się ze swoją nie bardzo drożył - rzucił Karol
przypomniawszy sobie ostatniego jego wspólnika, który ze spółki nie
wyniósł ani grosza, pomimo że włożył w nią wiele.
- To podłe
oszczerstwo! - krzyknął Kurowski gwałtownie uderzając
krzesłem o podłogę.
Oczy mu
rozbłysły potężnym płomieniem, a twarz zadrgała
gwałtownie ze wzruszenia, ale się wnet opanował, usiadł z
powrotem, zapalił papierosa, pociągnął kilka razy,
rzucił go i wyciągając rękę rzekł cicho:
- Przepraszam
cię bardzo, jeślim cię dotknął.
- Wierzyłem
trochę plotkom, bo sądziłem cię po łódzku, ale teraz
wierzę tobie i nie gniewam się zupełnie, rozumiem, że
mogło cię moje przypuszczenie zaboleć.
- Nie
okpiłem, bo sposobność nie była po temu i i nie miałem
kogo - powiedział, ale pod tym cynizmem czuć było jeszcze
wzburzenie wielkie.
Kazał sobie
przynieść butelkę wina i pił szklanka po szklance.
- Szkoda,
że nie żyłem sto lat temu - zaczął
zwykłym
tonem.
- Dlaczego?
- Byłbym
się lepiej bawił na świecie. Sto lat temu było jeszcze
dobrze. Istniały jeszcze potężne instynkty i potężne
namiętności, jeśli byli zbrodniarze, to takiej miary jak Danton,
Robespierre i Napoleon, jeśli byli zdrajcy, to tacy, którzy sprzedawali
całe ludy, jeśli złodzieje, to tacy, którzy kradli państwa.
A dzisiaj co? kieszonkowe złodziejstwo i zgniecie scyzorykiem w brzuch!
- I nie
potrzebowałbyś w tamtej epoce fabrykować swoich chemikaliów.
- Miałbym
robotę inną, pomagałbym Robespier-rom ścinać łby
Żyrondzie i Dantonom, a Barrasom ścinać Robespierrów, żeby
pozostałych kazać zatłuc kijami i wyrzucić psom.
- A w
końcu? - zapytał Karol, niespokojnie patrząc na niego, bo
mówił z zamkniętymi oczami i wyglądał na niezupełnie
przytomnego.
- A w końcu
pani Liberte, Fraternite, Egalite plunąłbym w oczy, bo jest nonsensem
i śmierdzi,
a poszedłbym
pomagać Wielkiemu oczyszczać świat z hołoty.
Karol
zaczął się śmiać biorąc jednocześnie
kapelusz.
- Dobranoc ci.
- Już
idziesz? Dopiero siedzisz godzinę i pół.
--
Liczyłeś tak ściśle?
- Ze strachem,
żeby nie było więcej. No, dość tych głupstw. W
przyszłą sobotę czekam cię, czekam was wszystkich.
- Mam zamiar
być wtedy u narzeczonej.
- Poślij
zastępcę, a sam pojedziesz w niedzielę. Liczę na ciebie z
pewnością.
Karol szedł
Piotrkowską, ale czuł się jeszcze więcej zdenerwowanym i
znużonym niż przedtem.
Zyskał
tylko to, że pozbył się tych jakichś ciemnych niepokojów i
wyrzutów sumienia.
Jakieś
resztki niedawnego nastroju miał jeszcze w duszy, ale co chwila
zapominał o sobie, bo mu w mózgu dźwięczały paradoksalne
wywody Kurowskiego, które również prędko przeżuł.
Wracał do
równowagi, bo zachciało mu się gwałtownie jeść.
Więc wstąpił po drodze do "Victorii".
W restauracji
było prawie pusto z powodu przedstawienia w teatrze, które się
niedawno zaczęło.
Garsoni drzemali
w ciemnej sali od ulicy, a po dwóch pierwszych, oświetlonych,
łaził Bum-Bum, poprawiał binokle obu rękami, trzaskał
w palce i przystawał co chwila, wpatrując się w
światła wysadzonymi, martwymi oczami.
Przy bufecie
stał wysoki, tęgi mężczyzna z bardzo małą
spiczastą głową, pokrytą czarnym mchem włosów,
maleńkie czarne punkciki, które stanowiły głęboko obsadzone
oczy. świeciły mu z czerwonej twarzy, przeciętej tak szerokimi
ustami o wywiniętych ergach, że były podobne do nalepionych
sinych wałków waty.
Pochylił
się nad bufetem, oblizywał świecące usta, wysysał co
chwila wąsy, wycierał serwetką spiczastą czarną
bródkę i szeptał do stojącego przy nim niskiego grubasa, który
połykał prawie jakiś butersznit, ruszając przy tym
wąsami, nosem, brwiami i wytrzeszczając zapłynięte
tłuszczem oczy.
- Mój
paneczku kochany, a może by tak koniaczek jeszcze raz, co? Niech no pani
strzyknie, a potem tak kawiorku, befsztyczek po tatarsku, co? Oby nam się
dobrze działo!
Stuknęli
się i wypili.
- Mój
paneczku kochany, a tak przepowiedzieć sobie jeszcze do trzeciego razu,
co?
Karol
przeszedł do pokoju od podwórza i nim mu podali jeść,
przeglądać zaczął ostatnie gazety.
Przyszedł
zaraz za nim Bum-Bum, szedł zygzakowato, nogi mu ostro wyskakiwały i
drgały tabetycznie, a binokle co chwila opadały na piersi.
- Dobry
wieczór! Z dyrektora rzadki gość! - bełkotał jakoś
niewyraźnie i rybie martwe oczy nastawiał na niego.
- Mieszkam
daleko - odpowiedział krótko, przysłaniając się
gazetą, aby się go prędzej pozbyć. - Co to? - zapytał
prędko, odsuwając się mimowolnie, bo Bum-Bum nachylił
się nad nim.
- A, niebieskie
nitki ma dyrektor na ramionach i plecach, o!
Zaczął
z niego ściągać ruchem takim, jakby te nici były
nieskończonej długości.
Borowiecki
przejrzał się w lustrze, ale nie zobaczył nic.
- Wszyscy
dzisiaj tak jakoś oplątani... - bełkotał Bum-Bum. - Ma pan
jeszcze na plecach!
I znowu
snuł z niego te urojone jakieś nici, motał je w rękach,
rzucał na podłogę i snuł dalej, poruszając się
automatycznie, zapatrzony wzrokiem, który nic nie widział, w te zwoje
błękitnych włókien, jakimi był osnuty Borowiecki, który
zniecierpliwiony zadzwonił na garsona wskazując głową
Bum-Buma.
Garson
ujął go pod ramię i odprowadził.
Bum-Bum
nie stawiał oporu, szedł jak senny, tylko zaczął z niego
zdejmować nici całymi garściami i rzucać na ziemię.
Na Borowieckim
zrobiła ta scena tak przykre wrażenie, że z pośpiechem
zjadł i wyniósł się; w bufecie Bum-Buma już nie
zastał, był tylko ten wysoki, siedział przy stole,
głośno mlaskał językiem i z kawałkiem befsztyku w
zębach gadał.
- Ręka
rękę... tego, uważa paneczek kochany! O ile się da... o
tyle się zrobi.
Gruby nie
odpowiadał, bo miał usta zapchane mięsem, tylko jeszcze szybciej
poruszał twarzą,
Na rogu
pasażu Meyera pod latarnią Borowiecki znowu spostrzegł Bum-Buma,
szedł wolno i snuł dalej tę urojoną przędzę,
snuł z latarń, z przechodniów, z domu; z powietrza łapał
nad głową, bo mu się zdawało, że cała ulica jest
zasnuta niby pajęczyną, więc ją rwał, ściągał
i jakby się przedzierał przez nią.
- Delirium
tremens - szepnął Karol z politowaniem i pojechał do domu;
obiecywał sobie, że zaraz pójdzie spać i wyśpi się za
wszystkie czasy.
Mateusz
grał na harmonijce, a w ciemnej, długiej sieni kilka sług z
domów sąsiednich walcowało z zapałem.
Przerwał im
tę zabawę zabierając Mateusza do mieszkania.
Maksa Bauma
już nie było, pozostał tylko po nim szumiący jeszcze
samowar.
Kazał
posłać łóżko, zapowiadając, żeby w sieni
było cicho, bo zaraz po herbacie pójdzie spać.
Nie poszedł
jednak, bo gdy go owionęła cisza mieszkania, wtedy go schwycił
taki ostry spazm nudy, że nie wiedział, co ma z sobą
zrobić.
Rozebrał
się, ale spać nie poszedł, zaczął przeglądać
jakieś papiery i rzucił je z niechęcią na stół,
zajrzał do Maksa pokoju - ciemny był i wionął pustką.
Popatrzył
na ulicę cichą i usypiającą już po
świątecznym ruchu.
W całym
domu panowała cisza przygnębiająca, a z każdego kąta
mieszkania wyłaziła nuda i pustka.
Nie mógł
już dłużej wytrzymać w tej samotności pospiesznie
się ubrał i nie pamiętając już ani o niedawnych
zgryzotach z powodu Emmy i postanowie niach życia inaczej, pojechał
do Lucy.
|