Po południu
na drugi dzień Borowiecki, rzeźwy, wyświeżony, spokojny
zupełnie po wczorajszej burzy, która przeszła nie zostawiając w
nim innego śladu nad drwiący uśmiech z samego siebie, podobny
jasnością i humorem do tego dnia niedzielnego, jaki zatopił
Łódź w słonecznych blaskach, cieple i radości
nadchodzącej wiosny, wybierał się z wizytą do Mullerów.
Szykował
się do niej tak starannie, że Maks mruknął niechętnie:
- Komediowy
amant!
Ale Maks nie
był dzisiaj w dobrym humorze. Przyszedł do domu późno,
wstał jeszcze później, bo o drugiej po południu, i
łaził po mieszkaniu w pantoflach, zaglądał we wszystkie
kąty, próbował się ubierać, ale wszystko mu było
niedogodnym, więc zarzucił cały pokój bielizną i garderobą,
kopiąc je ze złości i wymyślając co chwila na
Mateusza, to na praczkę, że mu przypaliła kołnierzyki, to
znowu zaczął irytować się na szewca, który mu
reperował kamaszki i pozostawiał w środku ostre końce
szpilek; tak zapewniał o tym Mateusza, który się zaklinał na
wszystkie świętości mu znane, że to nieprawda, że
kamaszki w środku są gładkie jak aksamit.
- Ani kruszyny
nie ma, ani tylego ździebdzia!
- Małpa
zielona jesteś, mnie najwyraźniej kole, a ten gada, że nic nie
ma!
- Wsadziłem
palec, nic nie czuję, potem całą rękę i tyż nie
ma.
- To ozorem
pomacaj, to odczujesz tak samo jak ja nogą! - krzyczał wyrywając
mu but.
- Hale, ja ta ni
mam ozora w tym samym miejscu co pan - rzekł z gniewem famulus i
wyniósł się trzaskając drzwiami.
Maks
poszedł do okna i tam pod światło skrobał w bucie
pogrzebaczem.
- Po czym ty
masz taki katzenjamer złości? - zagadnął go Borowiecki
wciągając rękawiczki.
- Po czym?
Już mnie diabli biorą ze wszystkiego. Wczoraj zmarnowałem sobie
wieczór przez Kurowskiego. Był, a nie przyjmował u siebie, bo
przyjmował jakaś... małpę! Poszedłem do domu już
zły, a tam przy kolacji uraczyłem się na dobre! Niech jasne
pioruny spalą wszystkie buty i wszystkich szewców!
Trzasnął
kamaszkiem o podłogę, pogrzebacz rzucił pod piec i
zaczął się szybko rozbierać.
- Co robisz?
- Idę
spać - powiedział ponuro. - Niech diabli wszystko wezmą, tu buta
włożyć nie mogę, bo kłuje, ta klempa popaliła mi
kołnierzyki, w domu piekło, tego już za wiele. Mateusz! -
ryknął pełną piersią. - Jakby kto do mnie przychodził,
to mnie dzisiaj nie było i nie ma, słyszysz?
- To się
wie, a jakby ta... jak się nazywa, panna Antka przyszła?
- To ją
wyrzuć, a jak mnie obudzisz, to ci łeb przekręcę na
drugą stronę i taką watę ci z pyska zrobię, że
cię rodzona kochanka nie pozna. Telefon zaknebluj, przynieś samowar i
wszystkie dzienniki.
- Cóż
się u was stało? - zapytał Karol, zupełnie nie zdziwiony
jego sposobem przepędzania świąt i niedziel, bo się to
zdarzało zbyt często.
- Co? Od jutra
zmniejszamy dzień roboczy o dwadzieścia pięć procent. Sezon
zupełnie martwy, nic się nie sprzedaje, magazyn zawalony, weksli nie
płacą, a w dodatku ojciec zamiast dawno zmniejszyć
ilość godzin roboczych lub oddalić z połowę
robotników, płacze, że ci biedacy nie będą mieli co
jeść, i żyruje rozmaitym łajdakom weksle. Za rok sam nie
będzie miał co jeść. Niech sobie zdycha, jeśli mu
się tak po-doba, ale po co ja mam na tym cierpieć!
- Połowa
fabryk zmniejsza płacę, oddala robotników i ogranicza produkcję.
Słyszałem wczoraj u Endelmanów, rozprawiano dosyć szeroko.
- Niech ich
diabli wezmą wszystkich razem, co mnie to obchodzi, ja tylko nie
chcę, żeby mnie wzięli, i żebym spokojnie mógł
spać!
Wsunął
się pod kołdrę, wykręcił twarzą do ściany i
sapał głośno z irytacji.
- Ojciec musi
być bardzo zmartwiony, żal mi go bardzo.
- Nie gadaj mi o
nim, bom taki zły, że oddałbym go każdemu za darmo! -
zawołał siadając gwałtownie na łóżku. - Stary
niedołęga! robi sam jak ostatni robotnik, zamęcza się,
odmawia sobie nawet tego, że w tym roku nie pojedzie do Ems, chociaż
doktór radził mu jechać i nawet nakazywał; robi bokami tak,
że mu już wszystkie warsztaty staną niedługo, a tu wczoraj
przyjeżdża mąż Berty, ten miły Fryc Wehr, i jak
zaczął go podchodzić, tak stary wyciągnął prawie
ostatnie pieniądze i dał łajdakowi, a potem matce mówi, że
się czuje tak dobrze, iż już nie pojedzie do wód. Już nie
wiem, co się stanie z nami, bo straciłem nadzieję uratowania
firmy. Dorobił się tyle na swojej uczciwości, że po czterdziestu
latach roboty, jak teraz umrze, to będę go musiał pochować
za swoje pieniądze.
- Za
wcześnie o tym mówisz, będzie się jeszcze trzymał
długo.
- Fabryka nie
wytrzyma roku, musi zdechnąć, bo paszy zbraknie, a jak fabryka
klapnie, to stary jej nie przeżyje! Zdechnie z nią razem, ja go znam
dobrze. A kto się uparł ręczną fabryką wytrzymać
konkurencję z parą, tego można od razu posłać do domu
wariatów.
-
Rzeczywiście, jest to maniactwo tak dziwne, że aż śmieszne.
- To jest
śmieszne dla obcych, ale dla nas to maniactwo jest tragiczne, a
szczególniej teraz, kiedy cała Łódź się trzęsie, kiedy
mocne nawet firmy kładą się jak zboże, kiedy bankructwami
całe miasto śmierdzi, kiedy już nie wiadomo komu dać
kredyt, a komu nie dać, bo wszyscy zarywa ją. Jak ty myślisz,
czym my od paru lat żyjemy? już nie kołdrami ani kapami, bo te
już naśladuje Zuker i sprzedaje o pięćdziesiąt procent
taniej, żyjemy tymi czerwonymi płócienkami, żyjemy czerwonym
kolorem, którego jeszcze dzisiaj nikt nie potrafi naśladować. Tylko
ten towar idzie jako tako, ale on jest taki drogi, że gdyby szedł
najlepiej, żeby się sprzedawało wszystko, co tylko zrobić
można, to się zarobi na tym dziesięć procent. Ja mam
już tak dosyć tego kramarstwa, że jak ty prędko nie
zajmiesz się fabryką, to sam, chociaż nic nie mam,
założę i plunę na wszystko. Zbankrutuję, to
zbankrutuję, ale będę przynajmniej coś robił!
Położył
się znowu, okręcił kołdrą po uszy i milczał.
- Sezon jest
zły, bankructwa są na porządku dziennym, ogólnie
zmniejszają produkcję wszyscy z wyjątkiem trzech, może
czterech wielkich fabryk, które mają za co przebyć kryzys; jest nawet
źle, ale już są widoki poprawienia się interesów. Ostatnie
urzędowe zawiadomienia głoszą, że w całej Rosji
oziminy jesienią doskonałe, zimę przetrzymały świetnie
i zapowiadają się doskonale. Jeśli wiosna nie zawiedzie, jeśli
urodzaje będą dobre przez dwa lub trzy lata, a ceny na zboże nie
spadną w tym czasie, czego się nawet nie przewiduje z powodu
wyczerpania zapasów u nas i za granicą i z powodu nieurodzajów
indyjsko-amerykańskich, to nasz rynek koło jesieni zacznie się ożywiać.
Jest jeszcze jedna przyczyna, dlaczego musi być lepiej w przemyśle
tkackim: oto rozpoczęcie olbrzymich państwowych robót, które
pochłoną setki milionów i zajmą dziesiątki tysięcy
rąk obecnie bezczynnych! Słyszysz, Maks!
-
Słyszę, ale powiem waszym przysłowiem: Patyczki
strużą, a ptaszki jeszcze w lesie.
Karol nic
się na to nie odezwał, tylko włożył palto i
pojechał do Mullerów.
Na Piotrkowskiej
spostrzegł Kozłowskiego, który po całych dniach
włóczył się po mieście.
Stał jak
zwykle w baletowym pas, z cylindrem na tyle głowy, który co chwila
zsuwał na czoło gałką laski i odsuwał, rozmawiał
z dyrektorem teatru, który w baraniej siwej czapce, z jasnym zawiesistym
wąsem i orlim nosem miał minę atamana koszowego.
Odkłonił
im się spiesznie i nie zważając na znaki
Kozłowskiego,
chcącego zatrzymać dorożkę, pojechał dalej.
Mullerowie
mieszkali za gmachami swojej fabryki, oddzielonej ogrodami od mieszkania,
wychodzącego na inną ulicę.
Ulica była
mało zabudowana i zaraz prawie za ich domem wychodziła w pola, ale
pomimo to była już uregulowaną, miała bruk, trotuary i
gazowe oświetlenie z tego powodu, że kilku fabrykantów miało
tutaj swoje mieszkania.
W oknie niskiego
parterowego domu, przyciśniętego bokiem do piętrowego
pałacyku, zażółciła się na
chwilę
pomiędzy masą kwiatów twarz Mady i zniknęła.
W przedpokoju
zastał Mullerową, która mu otwierała drzwi i nieomal
chciała pomagać przy zdejmowaniu palta.
Była tak
zakłopotana i onieśmielona, że tylko ruchem ręki
zaprosiła go do pokoju.
- Mąż
w kantorze, a Mada zaraz przyjdzie, niech pan siada! - zaczęła
przysuwając mu fotel, na którym położyła jedwabną
czerwoną poduszkę.
Zaczął
rozmawiać, ale pomimo że mówił o najbanalniejszych rzeczach, o
pogodzie, wiośnie, a nawet o drożyźnie na targach, Mullerowa nie
dała się wywieść z cierpliwego milczenia.
- Ja, ja! -
odpowiadała wygładzając niebieski fartuch, jakim była
okręconą, i podnosiła na niego blade, wypełzłe przy
ognisku kuchennym oczy, poruszające się ciężko w
pomarszczonej, martwej twarzy.
Miała na
sobie jakiś barchanowy w kratkę kaftan i chustkę
wełnianą na głowie, zawiązaną pod brodę.
Wyglądała
jak stara kucharka, bo nawet jakiś zapach rosołów i frytur
otaczał ją i rozlewał się po pokoju.
Najlepiej
się przeto czuła w kuchni z pończochą w ręku, która
teraz wyglądała z kieszeni fartucha,
- Jakże
pani zdrowie? - zapytał w końcu z rozpaczą.
- Dobrze, bardzo
dobrze - odpowiadała złą polszczyzną i spoglądała
niecierpliwie na drzwi, którymi miała wejść Mada.
- A pana
żona i dziecka? - zapytała po długim namyśle.
- Jestem jeszcze
kawalerem, łaskawa pani,
- Ja, ja! i mój
Wilhelm jeszcze kawaler. Pan zna moja Wilhelma?
- Mam
przyjemność go znać. Czy już wyjechał?
- Ja, do Berlina
- odpowiedziała z westchnieniem i byłaby się powoli może
rozgadała, ale Mada weszła i tak promieniejąca zadowoleniem,
że stara popatrzyła na nią, obciągnęła jej stanik
i wyszła.
- Widzi pani,
że czasami umiem dotrzymać słowa.
Podał jej
długi spis książek, jaki mu zrobił Horn, który z
literaturą był w bliższych stosunkach.
- A było
panu bardzo trudno? - zagadnęła akcentując słowa na
ostatnich literach.
- Było mi
bardzo łatwo, ponieważ pani sobie tego życzyła.
- Pan nie
kłamie? - zapytała naiwnie.
- Nie, nie! -
odpowiedział z uśmiechem. - Pani myśli, że
mężczyźni zawsze kłamią!
- Ja nie wiem.
tylko Wilhelm to zawsze kłamie. Ja mu nic a nic nie wierzę.
- Ale mnie pani
wierzyć będzie? Zaczynał się bawić tą
rozmową.
- A, jak
pan nigdy nie skłamie, to będę wierzyć.
- Obiecuję
pani to solennie.
- Dobrze. Wie
pan, a tamte książki ciocia mi przywiozła i już czytam.
- Bardzo
panią zajmują?
- Takie są
tam ładne wzruszające kawałki, że płakałyśmy
razem z mamą. Ojciec się z nas śmiał, ale musiałam mu
wczoraj czytać cały wieczór.
- Późno
pani powróciła od państwa Endelmanów?
- Już
było ciemno. Widziałam, jak pan wychodził z salonu.
- Musiałem
wcześniej wyjść i bardzo żałowałem tego.
- Bardzo
ładnie jest u Endelmanów i tak wspaniale przyjmowali.
-
Żałowałem, że nie mogłem porozmawiać
dłużej z panią.
- Ale ja za to
mówiłam o panu z panią Trawińską.
- I bardzo mnie
panie obmawiały?
- O nie, nie! To
tylko panowie nas obmawiają.
-
Przekonała się pani o tym?
- Zawsze, jak
Wilhelm powraca z wizyt i wieczorów, to przychodzi do mnie opowiadać i
wykpiwać ze wszystkich kobiet.
- I myśli
pani, że wszyscy mężczyźni tak robią?
- Jak pan powie,
że nie wszyscy, to ja panu będę wierzyć! -
zawołała prędko, rumieniąc się gwałtownie.
- Zapewniam
panią, że nie wszyscy.
I tak dalej
toczyła się rozmowa w tonie naiwnego szczebiotu o niczym, aż go
znudziła, i zaczął oglądać kwiaty, bardzo starannie hodowane
i przysłaniające szyby okien.
Chwalił je
gorąco.
- Powiem
Gotliebowi, to jemu będzie przyjemnie. - Któż to taki?
- Nasz ogrodnik.
Pan Storch nie lubi kwiatów i powiada, że jakby w tych doniczkach
posadził kartofle, to byłoby więcej pożytku, ale pan Stórch
jest głupi, prawda?
- Pewnie,
że tak jest, skoro pani mówi.
Bawił
się coraz lepiej, a później, gdy się ośmieliła
więcej i rumieńce coraz mniej ją kłopotały swoją
czerwonością, rozmawiała tak rezolutnie, że
spoglądał na nią z pewnym zdziwieniem.
Brakowało
jej znajomości wielu form towarzyskich, bo ojciec był za
świeżym milionerem i wychowywała się pomiędzy
kuchnią a fabryką, w prostym otoczeniu webrów, robotników i takich
samych dorobkiewiczowskich rodzin jak oni, ale zdradzała dużą
żywość umysłu i wiele rozsądku życiowego.
Obłuda
życia towarzyskiego nie starła z niej szczerości, która nieraz
wydawała się śmiesznie dziecinna, ale porywała swoją
prostotą.
Skończyła
nawet jakąś pensję w Saksonii, skąd Muller przybył
przed laty jako zwykły tkacz do tej ziemi, która istotnie stała
się dlań "ziemią obiecaną".
Miała nawet
pewne pojęcie o wartości pieniędzy, bo w rozmowie
powiedziała o wspólnej ich znajomej;
- Pan wie,
że Mania Godfryd zerwała z narzeczonym?
- Nie, czy
panią to oburza?
- Dziwi
mnie tylko, bo ani nie jest piękną, ani nie ma posagu i już z
drugim zrywa.
-
Może woli czekać na bogatego młodego fabrykanta.
-
Przecież i ten jej narzeczony mógł się dorobić.
Mój
ojciec, jak się żenił, nie miał ani talara, a teraz
przecież jest bogaty.
- A może
panna Godfryd chce zostać starą panną?
- A któraż
by chciała zostać starą panną dobrowolnie! -
wykrzyknęła gorąco.
- Jest pani tego
pewną?
- Ja bym nigdy
nie została. Mnie zawsze bardzo żal starych panien, one są tak
samotne i takie biedne.
- Bo pani dobra,
- A potem ludzie
się z nich śmieją. Gdybym mogła, toby wszystkie kobiety na
świecie miały mężów i dzieci, i...
Zatrzymała
się patrząc, czy Borowiecki się nie śmieje, ale on
stłumił uśmiech i spoglądając na jej złote
rzęsy i twarz mocno zaczerwienioną, powiedział poważnie:
- Dobrze by pani
zrobiła.
- I pan nie
śmieje się ze mnie? - pytała podejrzliwie.
- Podziwiam pani
dobre serce.
- Papa idzie -
zawołała odsuwając się nieco od niego.
Muller istotnie
wyszedł z drzwi prowadzących do pałacu, był w pantoflach
klapiących drewnianymi podeszwami i w barchanowym podwatowanym i mocno
zatłuszczonym kaftanie.
Wyglądał
jak karczmarz z wypasioną czerwoną twarzą, pozbawioną
zupełnie zarostu i świecącą się tłuszczem, tylko
zamiast porcelanowej fajki miał w ustach cygaro, które przerzucał
językiem z jednego kąta ust w drugi.
- A czemu, Mada,
ja nie wiedziałem, że jest pan Borowiecki - zawołał po
przywitaniu się.
- Mama nie
chciała przerywać ojcu roboty.
- Widzi pan, ja
mam duży kłopot. Wyjął cygaro i poszedł
splunąć pod piec do kraszuarki.
- Pan nie
zmniejszy produkcji?
- Muszę
mniej robić, bo tyle gotowego towaru, że mało co się
sprzedaje. Sezon przepadł zupełnie. Kupcy są, ale ci wszyscy
tylko bankrutują i zarywają. W tym roku dosyć straciłem na
nich. Co robić, trzeba czekać na lepsze czasy.
- No, pan
się sezonu nawet najgorszego nie obawia - zauważył z
uśmiechem.
- Ja! ale co
się straci dzisiaj, tego już i najlepszy sezon nie powróci. U
Bucholca nie zmniejszają dnia?
- Przeciwnie, bo
w oddziale białym będą robić wieczorem.
- On ma zawsze
gluck. On ciągle chory? - Niby zdrowszy, bo już próbuje
wychodzić.
- Ale po co ty,
Mada, trzymasz tutaj pana, przecież mamy pałac dla gości. -
Może pan pozwoli dalej? - szepnęła.
- Pójdźmy,
pokażę panu moją chałupę.
- O której cuda
opowiadają w Łodzi.
- Zobaczysz pan;
kosztuje mnie całe sto sześćdziesiąt tysięcy rubli,
ale wszystko nowe. Ja nie kupuję starych gratów jak Endelmanowie, mnie
stać na nowe.
Obciągnął
na dość wydatnym brzuchu kaftan i wydął pogardliwie usta na
wspomnienie starych, bardzo cennych mebli Endelmanów.
Szli
wąskimi schodami, jakie prowadziły ze starego domu na pierwsze
piętro pałacu, bo cały jego parter zajmował kantor
główny fabryki.
Mada biegła
naprzód i otworzyła wielkie drzwi, u których klamki schowane były w
barchanowe futerały.
- Dobrze,
że pan przyszedł - gadał Muller sapiąc i przerzucając
ustawicznie cygaro w ustach.
- Dawno
pragnąłem, ale nigdy mi czas nie pozwalał.
- Ja wiem, ja
wiem! - zawołał klepiąc go w łopatkę.
U nas nudno, to
się pan bał przyjść - szczebiotała Mada
wprowadzając ich do pałacu.
- Niech pan
siądzie na tej ładnej kanapie - zapraszał Muller. Mieszkanie
tonęło w półzmroku. ale Mada popodnosiła .story do góry i
jaskrawe światło dnia zalało szereg pokojów umeblowanych z
przepychem.
- A może
pan zapali dobre cygaro? - Nigdy nie odmawiam.
- Spróbuj pan
tych, mocne, po siedmdziesiąt pięć kopiejek sztuka!
Wyciągnął
z kieszeni spodni mocno zatłuszczonych
i powypychanych
garść zmiętych i pokrzywionych
cygar.
- A te
słabsze, po rublu, spróbuj pan! - dodał wyciągając z
drugiej kieszeni jeszcze silniej zmiętoszone, rzucił je na stolik,
wałkował brudnymi rękami, żeby się poprostowały,
ugryzał końce i podawał.
- Spróbuję
mocniejszych. Zapalił nie bez obrzydzenia.
- Fein, co? -
pytał rozkraczając się na środku pokoju z rękami w
kieszeniach.
-
Doskonałe, ale to, które pan pali, ma inny jakiś zapach.
- Moje
kosztują po pięć fenigów, ja bardzo dużo palę i
przyzwyczaiłem się do nich - usprawiedliwiał się. - Chce
pan obejrzeć mieszkanie?
- Z
całą przyjemnością. Maks Baum dużo mi o nim
opowiadał.
- Pan Maks jest
pana wielkim przyjacielem - wtrąciła Mada.
- To mądry
chłopak, ale jego ojciec to ma coś... w głowie. Zobacz pan
dobrze, oglądaj pan wszystko, to nie żadna tandeta używana, to
wszystko na obstalunek robione w Berlinie.
- Wszystko pan
sprowadzał z zagranicy?
- Wszystko, bo
Huberman powiedział, że tutaj U was nic nie dostanie porządnego.
Karol
zamilkł i oglądał dość pobieżnie garnitury mebli,
ciężkie portiery z jedwabiów i aksamitów, dywany, obrazy, a raczej
wspaniałe ramy, bo na to zwracał uwagę Muller, kandelabry
kosztowne a niesmaczne, piece pękate z niemieckiej rnajoiki, specjalne do
jednego z damskich pokoików sprowadzone zwierciadła w ramach z saskiej
porcelany.
Mada go
objaśniała szczegółowo o każdym sprzęcie, była bardzo
zadowolona z jego obecności i co chwila podnosiła swoje jasne
porcelanowe oczy i p rzykrywała je spiesznie złotawą
strzechą rzęs, bo Karol częste spojrzenia zatrzymywał na
jej białej twarzy, pokrytej drobniutkimi punkcikami piegów, które ją
obsypywały niby puchem brzoskwiniowym, ale nie zaniedbywał przy tym
wykrzykiwań głośno:
-
Wspaniałe, wspaniałe!
Mieszkanie
było istotnie urządzone z dorobkiewiczowską
wspaniałością.
Było w nim
wszystko, co można kupić za pieniądze, ale nie było w nim
życia ani gustu.
Był gabinet
do pracy bardzo paradnie urządzony, w którym nikt nie pracował;
była łazienka wyłożona majoliką białą w
niebieski deseń z wanną marmurową, do której się
schodziło po kilku stopniach pokrytych szkarłatem, sufit był
ozdobiony malowidłami w stylu pompejańskim, ale czuć było,
że tutaj się nikt jeszcze nie kąpał.
Pod
wieżyczką, która wyskakiwała nad dach pałacyku niby gruby
wańtuch wełny, był pokój urządzony po mauretańsku;
okna, ściany i odrzwia pstrzyły się w jaskrawe ordynarne figlasy
rysunkowe, udające styl mauretański, długie, a niskie sofy
pokrywały meblowe barchany w tymże stylu; pokój był
karykaturalny i ordynarny krzykliwością barw, w jakie upstrzono
ściany i okna, a w którym również nikt i nigdy nie siadał pod
mauretańską kopułą, świecącą jak stary
przepalony rondel ceglasto-miedzianymi malowaniami.
- To jest
po hiszpańsku - objaśniał Muller.
- Po
mauretańsku, ojciec się omylił - poprawiała Mada.
- Pan sam
urządzał?
- Ja sam
płaciłem, a Huberman urządzał.
- Panu
się podoba ten pokój? - pytała Mada.
- Bardzo,
jest śliczny i oryginalny. Kłamał z uśmiechem.
- On jest
bardzo drogi! Huberman doliczył mi za niego całe dwa tysiące
rubli. Ja nie lubię głupstw, lubię tylko solidne rzeczy, ale jak
mi zaczął gadać, że w każdym porządnym
pałacu musi być pokój urządzony po chińsku lub po
japońsku, a że i Mada chciała, to on zrobił po
mauretańsku dla oryginalności. Mnie to nic nie szkodzi, niech sobie
będzie po jakiemu chce, ja i tak w tym nie będę mieszkał.
- To
państwo nie mieszkają w pałacu?
- Panie Borowiecki,
żebym ja mieszkał w pałacu, toby się ze mnie tak
śmieli, jak się śmieją z Meyera i z Endelmana. Po co mi to,
kiedy wygodniej w starej chałupie.
- Ale
szkoda trzymać pustką.
- Niech
stoi. Wszyscy stawiają pałace, i ja kazałem postawić,
mają salony, i ja mam salony, mają powozy i konie, i ja mam powozy i
konie. Kosztuje drogo, niech kosztuje i niech sobie stoi, niech ludzie
wiedzą, że Muller może mieć pałace, a woli
mieszkać w starym domu.
Poszli
dalej oglądać.
W
środku mieszkania, z oknem na alejkę prowadzącą do fabryki,
był długi wąski pokój obity ciemną materią.
Pod
ścianami stały niskie sofy pokryte czerwoną w złote kwiaty
skórą, z tyłami sięgającymi do pół wysokości
ścian i poprzegradzanymi na pojedyncze siedzenia jak w coupe drugiej
klasy.
Wąskie
zwierciadła wpuszczone w mur patrzyły mrocznie znad sof i marmurowych
konsol obwiedzionych brązowymi galeryjkami.
Był
to pokój do palenia, jak objaśniała Mada, ale znać było po
niepokalanej nowości sof i stolików niskich, symetrycznie przed nimi
rozstawionych, że tutaj nikt jeszcze nie palił.
Potem
oglądali ogromny salon oświetlony czterema oknami, zupełnie
biały, ze stiukowym sufitem gęsto złoconym, zapchany meblami,
przeładowany masą obrazów, kandelabrów, kolumn, kanapek i
krzeseł, które w wyciągniętych szeregach, owinięte w
białe pokrowce, stały pod ścianami; znać było, że
nikt tutaj się jeszcze nie bawił i nikt nie siadał na tych
meblach.
Były
jeszcze maleńkie gabineciki, wyzłocone i ozdobione jak bombonierki,
pełne gracików, pustych żardinierek, paradnych marmurowych kominków,
na których się wdzięczyły porcelanowe statuetki.
Był i
pokój jadalny połączony windą z kuchnią, cały
wyłożony mahoniowymi kwadratami, ujętymi w cienkie jak ostrza
brązowe listwy, ze stołem ciężkim w pośrodku, z
kredensami w stylu empire, które Muller kolejno otwierał i pokazywał
ich wnętrza zapchane porcelaną i zastawami stołowymi, których
nikt nie używał.
Była
i biblioteka, bo budowniczy i tapicer o niczym nie zapomnieli; mały pokoik
obstawiony szafkami z białego dębu, w stylu staroniermeckim, w którym
się złociły przez szyby szaf grzbiety dzieł wszystkich
wielkich pisarzów świata, a których tutaj nikt nie tylko nie czytał,
ale i nikt nie znał ich imion.
A na
zakończenie poszli do sypialni; na środku stały dwa olbrzymie
łoża, zasłane jedwabną niebieską pościelą i
przysłonięte takimiż kotarami, niebieski również dywan
zaścielał całą posadzkę i niebieskie obicie miały
ściany.
W rogu
stała wielka marmurowa umywalnia dwuosobowa, tak wielka, że
można by w niej pławić konie, połączona rurami z
fabryką, która dostarczała wody ciepłej.
Nikt nie
sypiał w tej sypialni.
-
Wspaniały pokój do spania! - szepnął Karol.
- To Mady,
jak pójdzie za mąż. Chodźmy do pokoju Mady.
Ale Mada
zaczęła protestować, że jeszcze w nim nie
sprzątnięto.
-
Głupia jesteś - mruknął i wprowadził Karola do bardzo
jasnego pokoju, wybitego białoróżową materią.
Maleńkie
mebelki stały w wielkim nieładzie na jasnym dywanie.
-
Doskonałe miejsce do pisywania liścików - powiedział Karol
przypatrując się maleńkiemu biurku, na którym w wielkim
porządku ułożone leżały pudełka z papierem i
przybory do pisania.
- Cóż
z tego, kiedy zupełnie nie mam do kogo pisywać. A tyle razy
chciałam bardzo pisać list - mówiła ze szczerą
przykrością i zaczęła cmokać na dwa kanarki
rozbijające się w mosiężnej klatce, stojącej na
parapecie okna.
-
Słuchają pani?
- O,
słuchają. Wilhelm przychodził, gwizdał im ciągle i
ponauczał śpiewać.
- Ma pani pokój
jak Goethowska Gretchen.
Nie
wiedziała, co na to odpowiedzieć, ale zarumieniła się po
włosy.
Powracając
na dół Karol raz jeszcze przyglądał się tym licznym
pokojom, które stały w ciszy pustki i sztywności.
Były tak
wspaniałe, tak czyste, świeże, nowe, że robiły
wrażenie wystawy tapicerskiej, urządzonej bardzo bogato, ale
zupełnie bez gustu.
Prócz Mady nikt
nie mieszkał w pałacu, stał na pokaz gościom i dlatego,
żeby Muller mógł powiedzieć: - Mam pałac.
Na dole w
małym pokoiku, przylegającym do kuchni i który służył
za jadalnię całej rodzinie, Mullerowa podała kawę.
Karol
wymawiał się brakiem czasu, ale Muller odebrał mu kapelusz,
wziął go wpół i posadził na krześle.
Pozostał,
bo Mada tak wymownie prosiła go oczami, że nie chciał jej
robić przykrości, tylko się spieszył, gdyż miał
jeszcze być dzisiaj u Bucholca.
Prosił
też Mullera o protekcję do Szai dla Horna.
Fabrykant
przyrzekł uroczyście, że jutro osobiście się tam uda,
i ręczył nawet za skutek, bo żył z Szają w bliskich
stosunkach.
Mullerowa w
milczeniu podsuwała różne ciastka swojej roboty i kilka razy
poprawiała Madzie włosy, które się wysuwały złotymi
kosmykami na czoło bo dziewczyna tak była uradowana i podniecona,
że ciągle się śmiała i na nic nie zważała.
Nie umiała
nawet ukryć tego, że się jej Karol bardzo podobał,
mówiła mu to kilkakrotnie w różny sposób.
Muller był
również rad, brał go wpół, klepał po kolanie i szeroko
opowiadał o swojej fabryce.
Karol, jak
mógł, udawał zajęcie tym, co mu mówiono, słuchał
cierpliwie, odpowiadał, ale w głębi nudził się i
męczył tym przymusem i banalnością tematów, jakie Muller
podnosił.
Dom cały
miał wybitne cechy małego mieszczaństwa w obyczajach i
poglądach, pachniał porządkiem i tą czysto niemiecką
wołową pracowitością.
Wyjątkowi
byli tylko na tym punkcie, że nie popsuły ich miliony i mieli
wymagania i instynkty robotników.
- Jak pan
będzie naszym sąsiadem, to musi pan bywać częściej u
nas.
- A pan
będzie blisko mieszkał? - zawołała Mada rozpromieniona.
- Tak. Widzi
pani ten długi rząd okien za fabryką Trawińskiego? -
pokazywał oknem.
- To stara
fabryka Meisnera!
- Ja
ją kupiłem.
- To pan
będzie blisko? - zawołana radośnie i umilkła nagle
zachmurzona, siedziała już cicho do samego odejścia Karola,
tylko prosiła go, aby przyszedł znowu.
Obiecał
to solennie i tak ścisnął jej rękę na pożegnanie,
że oblała się rumieńcem i długo oknem
wyglądała za nim.
Borowiecki
szedł już prosto do Bucholca, ale szedł wolno, bo go
obciążyła ta serdeczność Mullera i jeszcze
większa Mady.
Uśmiechał
się do jakiegoś obrazu, który w coraz pełniejszych formach
wyłaniał mu się z mózgu.
Czuł,
że Miiller dałby mu córkę bez żadnego wahania.
Roześmiał
się prawie głośno, bo przypomniał sobie tego grubego
czerwonego Niemca, w barchanowym kaftanie, w zatłuszczonych spodniach i w
starych pantoflach, na tle salonów.
Był
śmiesznym, ale co go to obchodziło.
- Mada ma
dużo naturalnego wdzięku i okrągły milion w dodatku! Do
licha - mruknął. - A jednaki - myślał i zaczął
stawiać pewne przypuszczenia i kombinacje, ale rychło się ich
pozbył, bo przypomniał sobie Ankę i list jej, jaki rano odebrał
i którego jeszcze nie przeczytał.
- Zawsze
coś staje w poprzek, zawsze człowiek Jest niewolnikiem! -
szepnął wchodząc do kantoru Bucholca.
Bucholc po
ostatnim ataku prędko uczuł polepszenie i już nie tylko
przesiadywał w kantorze jak dawniej, ale zaczynał wychodzić do
fabryki i łaził po niej z pomocą kija lub którego z robotników.
Z Borowieckim
był na dobrej stopie, pomimo że ten wymówił mu miejsce i że
kłócili się po kilka razy dziennie.
Ufał mu we
wszystkim i potrzebował go teraz, nim Knoll powróci, bo zięć na
wezwanie do powrotu, z powodu choroby teścia, odpowiedział telegraficznie,
że gdyby stary umarł, to przyjedzie a inaczej nie myśli sobie
psuć interesów.
Bucholc
przeglądał wielką księgę, którą mu August
podtrzymywał, i tylko spojrzał na wchodzącego, kiwnął
mu głową i dalej sprawdzał pozycje budżetu.
Karol w milczeniu
zabrał się do klasyfikowania korespondencji, a później
rozpatrywał plany i kosztorysy nowych urządzeń w farbiarni,
jakie sam zaprojektował; robota była pilna, bo na nowych maszynach
miał się drukować towar już na następny sezon zimowy.
Wieczór
robił się prędko i przez okna kantoru park czerniał coraz
bardziej i zaczynał szumieć nagimi drzewami, które kołysane
wiatrem zaglądały do okien, trzęsły się chwilę w
świetle i cofały.
Robota szła
mu niesporo, bo co chwila przypominał się Muller, odkładał
wtedy sztywne karty pełne rysunków, cyfr i notat i zapadał w
zadumę.
Cisza
zupełna panowała w kantorze, wiatr tylko się wzmagał na
dworze, harcował po drzewach, tłukł nimi o ściany i okna i
dudnił głucho po blaszanych dachach.
Elektryczne
światło drgało i ślizgało się po czarnych
szafach, w których stały uszeregowane olbrzymie księgi, mające
na grzbietach białe cyfry lat, z jakich pochodziły.
Bucholc
oderwał oczy od księgi i zasłuchał się w dalekich
tonach harmonijki, jakie płynęły z wiatrem gdzieś od domów
familijnych.
Usta mu
dragały nerwowo, okrągłe jastrzębie oczy, bardziej czerwone
niż zwykle, powlekły się jakby smętkiem, słuchał
długo, a w końcu rzekł cicho:
- Nudno tutaj,
prawda?
- Jak w
kantorze.
- Mam
dziwną chęć usłyszenia muzyki, tylko głośnej
bardzo, gwaru wielkiego: a nawet chciałbym widzieć dużo ludzi.
-
Zdążyłby pan prezes jeszcze do teatru. Dopiero dziewiąta.
Bucholc
nic nie odpowiedział, położył głowę na grzbiecie
fotelu i zapatrzył się przed siebie, i z wolna zaczęło mu
twarz powlekać jakieś ostre zniechęcenie i nuda.
- Jak
się pan prezes czuje dzisiaj? - spytał Kafol po chwili.
- A
dobrze, dobrze! - odpowiedział stłumionym głosem i ostry, gorzki
uśmiech okolił mu sine usta.
Nie, nie
było mu dobrze; serce wprawdzie biło spokojnie i normalnie, bóle nóg
przeszły, mógł się dosyć swobodnie poruszać, ale
czuł, że nie jest mu dobrze.
Czuł
dziwną ociężałość w sobie, nie mógł
myśleć bo co chwila rwała mu się przędza
świadomości i zapadał w głuchy stan apatii; nudziła go
robota, cyfry zyski i straty, wszystko stawało mu się zupełnie
obojętnym dzisiaj.
A
głęboko pod linią świadomości, poprzez tę
szarą ciężką mgłę nudy wyrywały się
błyski pragnień nieokreślonych, zachcenia tak mgnieniowe,
że w drodze do uświadomienia przepadały i zalewały mu mózg
mrokiem, a serce smutkiem zniechęcenia.
-
Strasznie pusto w całym domu - powiedział cicho i rozglądał
się po kantorze, po tych szafach, po oknach, patrzył na Augusta,
który oparty grzbietem o framugę drzwi wyprostował się nagle i
czekał rozkazu.
Przypatrywał
się wszystkiemu dziwnie badawczym wzrokiem, jakby oglądał po raz
pierwszy, i opadł w fotel bezwładnie, zwiesił głowę na
piersi i dyszał ciężko, bo mu duszę ścisnął
jakiś mocny, bardzo bolesny spazm strachu niewytłumaczonego,
czepiał się jeszcze oczami czarnych punktów cyfr na białej
karcie książki, błyszczenia światła na brązowym
wielkim kałamarzu, to wieszał się jakby na tym coraz
słabiej dźwięczącym odgłosie harmonijki, na szumie
parku i na dalekim, głuchym odgłosie turkotów ulicznych, ale dusza
ześlizgiwała się bezwładnie z tych krawędzi i
zapadała w ciemnię, pełną strasznej ciszy.
Przed
dziesiątą Karol skończył robotę i podał papiery,
tłumacząc obszernie każdą pozycję.
- Dobrze,
dobrze! - mówił od czasu do czasu Bucholc, nic prawie nie
słysząc.
Nic go to
nie obchodziło, bo coraz głębiej czuł tę pustkę i
osamotnienie, w jakim żył, coraz mocniejszym kołem
zaciskało mu duszę zniechęcenie i niemoc.
- Po co ja
się tym zajmuję. Kosztuje tyle czy tyle, to kwestia kasjera -
powiedział niechętnie. Borowiecki zabierał się do wyjścia.
-- Idziesz
pan już?
-
Skończyłem robotę na dzisiaj. Dobranoc panu.
Uścisnął mu rękę i wyszedł, a Bucholc nie
mógł się zdobyć na prośbę, aby pozostał, bo w
ostatniej chwili wstyd mu się zrobiło tej dziecinnej
słabości..
Słuchał
słabnących w oddali jego kroków i byłby bardzo wiele dał,
gdyby Borowiecki powrócił.
- August,
pójdźmy na górę - szepnął podnosząc się z miejsca
i poszedł bez pomocy lokaja, który gasił światła i
zamykał drzwi.
Drugi
lokaj czuwający w przedpokoju szedł przed nim ze świecą, a
Bucholc wolno wlókł się przez olbrzymie, ciche i puste mieszkanie.
Tak mu
się dziwnie pustym wydawało dzisiaj, tak mu ciężyła ta
samotność, że poszedł zajrzeć do żony, ale
żona spała, zakopana w betach, że tylko kawałek jej
żółtej woskowej twarzy widać było na poduszce, nie
obudziła się na odgłos jego wejścia, tylko papuga,
przebudzona blaskiem światła, zeskoczyła z klatki i uwieszona
pazurami, na firance zakrzyczała żałośnie:
- Kundel,
Kundel!
Cofnął
się zawiedziony i poszedł prosto do siebie.
- August!
- zawołał półgłosem.
Lokaj
stanął w oczekującej postawie, ale mu Bucholc nic nie
powiedział, siedział w fotelu przed piecem, poruszał
nieodstępnym kijem dogasający ogień i z dziwną, po raz
pierwszy odczuwaną, obawą myślał. że musi zostać
sam.
-
Pozamykaj okiennice - rzekł w końcu i sam sprawdzał, czy dobrze
zamknięte są żelazne wewnętrzne okiennice, rozebrał
się, położył i próbował czytać, ale oczy
miały ciężar ołowiu, nie mógł nimi poruszać.
- Czy
mogę już iść? - zapytał szeptem lokaj.
-
Idź, idź! - odpowiedział gniewnie, a gdy August już
dochodził do drzwi, zawołał:
- August!
Lokaj
zawrócił i stał czekając, wtedy Bucholc zaczął
się go pytać powoli o żonę i o dzieci, a pytał tak
łaskawie, że August odsunął się na bezpieczną
odległość od jego kija i odpowiadał nieśmiało,
zaniepokojony tą niesłychaną dobrocią.
Bucholcowi
szło o to, aby go zatrzymać jak najdłużej w pokoju, a nie
mógł powiedzieć mu prosto w oczy, aby został.
Ta dziwna
rozmowa prędko go zmęczyła i w końcu skinął,
żeby sobie szedł spać.
Pozostał
sam i te obawy samotności, te jakieś dziwne, ciemne trwogi
zaczęły mu przenikać duszę coraz ostrzejszymi
włóknami.
Nasłuchiwał
pilnie odgłosów z ulicy, ale ulica spała, a słabsze echa nie
były w stanie przedrzeć się przez żelazne, obite
wojłokiem okiennice.
Uniósł
się na łokciu i z zapartym oddechem, kurczowo ściskając
rewolwer, słuchał długo, bo mu się wydało, że
słyszy coraz bliższy i wyraźniejszy odgłos kroków przez
puste pokoje,
Nikt
jednak nie szedł, tylko odgłos bijącego zegaru
doszedł
go jękliwym dźwiękiem z któregoś z pokojów.
To mu
się wydawać znowu poczynało, że ciężka aksamitna
portiera, zasłaniająca drzwi, wydyma się tak dziwnie, jakby
się za nią krył człowiek.
Uśmiechnął
się z własnego złudzenia i znowu leżał Spokojnie,
przytłumiwszy światło.
Nie mógł
jednak zasnąć.
Godziny
płynęły tak strasznie wolno, że wydawały mu się
nieskończonością.
I nie
uspakajał się zupełnie, a nawet to zdenerwowanie i te wszystkie
obawy wzrastały stopniowo i z wolna zamieniały się w jedną
obawę śmierci.
Zdawało
mu się, że zaraz umrze, i tak jasno to zobaczył, tak nim ta
straszna myśl zatrzęsła, tak go oszołomiła, że
zerwał się z łóżka, jakby chciał uciekać,
trząsł się cały z trwogi i zaczął gwałtownie
dzwonić na dyżurnego lokaja, śpiącego na dole.
- Idź
prędko, niech tutaj zaraz przyjdzie doktór - wołał sinymi
ustami.
A gdy po
pewnym czasie przyszedł Hamerstein, rzekł mu:
- Mnie
coś jest! Obejrzyj no mnie i zaradź.
- Nic nie
widzę - odpowiedział zaspany doktor, obejrzawszy go dosyć
starannie.
Bucholc
zaczął mu opowiadać swój stan.
- Jak
się pan prezes wyśpi, to i wszystko przejdzie.
-
Głupiś! - odparł mu porywczo Bucholc, ale wielką dozę
chloralu zażył i wkrótce zaraz zasnął.
Borowiecki,
zmęczony nadprogramową pracą, pojechał do miasta na
herbatę.
U
Roszkowskiego pusto było już w tej godzinie, tylko w ostatnim pokoju
cukierni za lustrem siedziało trzech mężczyzn: Wysocki, Dawid
Halpern i Myszkowski, inżynier z fabryki barona Meyera.
Przysiadł
się do nich, bo znał dwóch ostatnich, a z Wysockim zaraz go
poznajomili.
Dawid
Halpern, pochylony nad stolikiem, bił w niego chudymi rękami i prawie
krzyczał:
- Pan,
panie Myszkowski, nie wie, co daje ta praca w Łodzi, bo pan wiedzieć
nie chce, ale ja pana zaraz przekonam, ja panu pokażę rezultaty!
Wyjął
z pugilaresu kilka wycinków z "Kuriera" i podsuwając mu pod oczy
czytał:
-
Słuchaj pan: "Od dnia 22 do 28 wywieziono z Łodzi: wyrobów
żelaznych 1791 pudów, przędzy 11 614 pudów, wyrobów bawełnianych
22 852 pudów, wyrobów wełnianych 10 309 pudów." To panu nic nie mówi,
to się samo zrobiło! A ja panu pokażę, co przez ten
tydzień robiono w Łodzi.
- Nie
nudź pan swoją statystyką. Chłopiec, kawy trzy! Pan
Borowiecki napije się z nami?
- Ja tylko
parę cyfr panu przeczytam, słuchajcie, panowie, bo to tyle warto co
Biblia, a może i trochę więcej: „Przywóz następujący:
wełny 11 719 pudów, przędzy 12 333, żelaza 7303, maszyn 4618,
smarów 8771, mąki 36 117, zboża 8794, owsa 18 685, drzewa razem
36850, bawełny surowej 120682, węgla kamiennego l 032 360 pudów."
Takie cyfry głośno dzwonią, to jest ładny papier taki
wykaz; Łódź musi mieć dobry brzuch, żeby to wszystko
przetrawić, to trzeba trochę pracować, a pan mówi, że tylko
głupi pracują.
- I
bydło, pędzone batem - mówił spokojnie Myszkowski popijając
kawę.
- Aj, aj,
co pan wygaduje! Jakim batem, gdzie bat! Ludzie muszą robić, no,
powiedz pan, co by robił taki prosty cham, żeby on nie musiał
robić! On zgniłby z próżniactwa i zdechłby z głodu.
- Daj pan
pokój! Pan się zachwycaj pracowitością Łodzi,
wysławiaj pan dalej swoje cudowne miasteczko, całuj pan po rękach
każdego, który tylko zechce zostać milionerem, i gadaj pan, że
ci milionerzy mają dlatego miliony, że najwięcej pracowali.
- Bo oni
dlatego właśnie mają, skąd by inaczej je wzięli! -
krzyczał zaperzony.
- Bo
są głupsi od swoich robotników i dlatego mają pieniądze.
- Ja już
nic pana nie rozumiem. Jak pana szanuję, panie Myszkowski, ja nic nie
rozumiem, co pan mówi. Ja dotychczas wiedziałem, że jak kto pracuje,
to ma, a jak kto pracuje i jest mądry, to ma jeszcze więcej, a jak
kto jest bardzo mądry i bardzo pracuje, to robi miliony! - krzyczał
głośno Halpern.
- O co panom
idzie? - zapytał Borowiecki nie mogąc się połapać.
- Ja
twierdzę, że wszyscy milionerzy, wszyscy pracujący całym
wysiłkiem swoich i cudzych mięśni i władz - są
głupcami, są kretynami. Pan Dawid Halpern dowodzi przeciwnie.
Wygaduje bajeczne brednie na czegć pracy i stawia na ołtarzu
bydlęta gnijące na podściółce z pieniędzy i każe
mi ich podziwiać.
- A prawda musi
być w pośrodku! - wtrącił milczący dotychczas Wysocki.
- Idź pan
do nieba z tą swoją średnią prawdą. Jest się
bydlęciem zupełnym albo człowiekiem, przejść nie ma w
naturze, chyba we łbach zidiociałych ideologów.
- Panie
Myszkowski, ja muszę pana przekonać, że fabrykant, że
człowiek, który chce zrobić miliony, robi więcej sto razy niż
robotnik i że jego trzeba szanować.
- Daj mi pan
spokój z głupcami, którzy się zapracowują na to, aby zrobić
pieniądze, mów mi pan lepiej o wszelkich boskich stworzeniach, które
pracują tyle tylko, żeby wyżyć, one mają rozum.
- Panie
Myszkowski, żebyś pan miał miliony, tobyś pan inaczej
mówił.
- Szanuję
pana, ale mogę panu powiedzieć głupstwo, jak pan będziesz
gadał rzeczy, których pan nie rozumie. Miałem dosyć
pieniądzy i puściłem je, ot tak! - dmuchnął dymem w
oczy Halpernowi.
- Spytaj
się pan Kurowskiego, myśmy razem je puszczali. Ja dbam o
pieniądze tyle co o deszcz wczorajszy. Pan mnie masz, panie Halpern, za
głupca! Nie, panie Dawidzie, ja dlatego, żeby zarobić rubla
więcej, niż potrzeba, nie wstanę pięć minut
wcześniej, niż mi się chce, a dlatego, żeby zrobić
nawet miliardy - nie poświęcę przyjemności pełnego
człowieczego życia, nie wyrzeknę się patrzenia na
słońce, spacerów po powietrzu, swobodnego oddychania, myślenia
nad trochę większymi rzeczami niż miliardy, kochania itd., itd.
Ja nie
będę robił, robił, robił! bo ja chcę
żyć, żyć, żyć! Nie jestem bydlęciem
pociągowym ani maszyną. jestem człowiekiem. Tylko głupiec
chce pieniędzy i dla zrobienia milionów poświęca wszystko,
życie i miłość, i prawdę, i filozofię, i
wszystkie skarby człowieczeństwa, a gdy się już tak nasyci,
że może pluć milionami, cóż wtedy?
Zdycha na
materacu wypchanym tytułami własności. Wielka pociecha,
zupełnie tej samej wartości, jak gdyby zdychał na gołej
ziemi. A gdyby go później spytano, jak żył? powiedziałby:
Robiłem. Po co? Zrobiłem miliony! Na co? No, żeby mieć
miliony, żeby ludzie podziwiali, żeby jeździć powozem i
imponować głupcom i żeby zdechnąć w połowie
życia, zdechnąć z wycieńczenia pracą, ale na
milionach! Tfu, z taką głupotą.
- Porusza pan
ważną kwestię, o której można by wiele mówić.
- To sobie
mówcie, ja idę do domu, ale podejmuję się kiedy indziej w
stosownej chwili przekonać pana, panie Borowiecki, że wam wszystkim
zaszczepili strasznego baccilusa pracy, który toczy cały organizm
ludzkości, i myślę, że jeśli się nie
opamiętają, to ludzkość prędzej zginie, niż to
przewidują geologowie. Szli pustym trotuarem w górę ulicy.
Wysocki po
długim milczeniu zabrał głos i zaczął namiętnie
dowodzić, że złe nie tkwi w tym, że wszyscy pracują za
wiele, a w tym, że nie wszyscy pracują.
Myszkowski nic
nie odpowiedział, bo zaraz się z nimi pożegnał i
poszedł do domu.
Borowiecki
sennym wzrokiem patrzał w uśpioną cichą ulicę.
Halpern
podchwycił to spojrzenie i zaczął:
- Pan się
przypatruje miastu? Pan sprawdza, że Myszkowski racji nie ma, bo jakby
robili, jak on chce, toby tutaj nie stały te domy, te pałace, te
fabryki, te składy, tu nie byłoby Łodzi! Byłby ładny
kawałek lasu, gdzie by sobie mogli obywatele wyprawiać polowanie na
dzikie świnie!
- Nam nic nie
szkodziłoby to, panie Dawidzie.
- Panu może
nie, panu Wysockiemu, to nie wiem, ale dla mnie potrzebną jest
Łódź, mnie potrzeba fabryk, wielkiego miasta i wielkiego handlu! Co
ja robiłbym na wsi? co ja robiłbym z chłopami -
wykrzyknął.
-
Byłbyś pan pachciarzem - rzekł zimno Borowiecki
oglądając się za dorożką.
- I
pomiędzy nimi. jest taka konkurencja, że z głodu umierają.
- Tylko ci, co
nie umieją oszukiwać chłopów i obywateli.
- To jest
gadanie? to jest tylko antysemickie gadanie, w które pan nie wierzy, bo pan
dobrze wie, że płotkę zjada duży kiełbik,
kiełbika zjada okoń, a okonia zjada szczupak, a szczupaka? Szczupaka
zjada człowiek! A człowieka zjadają drudzy ludzie, jedzą go
bankructwa, jedzą choroby, jedzą zmartwienia, aż go w końcu
zjada śmierć. To wszystko jest w porządku i jest bardzo
ładnie na świecie, bo z tego robi się ruch.
- Pan masz
talmudyczną filozofię, panie Dawidzie.
- To jest
filozofia patrzenia, a ja na świat patrzę bardzo dawno, panie
Wysocki. Panie dyrektorze, co pan myśli o Myszkowskim? - zapytał
przytrzymując go za rękę, bo Karol zaczął się z
nim żegnać.
- Bardzo dobry
człowiek, bardzo! - szepnął wymijająco.
- On jest
genialny człowiek! on ma w głowie miliony i nie chce ich stamtąd
wyciągnąć. Pan wie, że on zrobił nowe odkrycie u
Meyera? Nowy sposób blichowania białego towaru. Meyer zarabia na tym
pięćdziesiąt procent, a co, pan myśli, ma z tego
Myszkowski? On nic nie ma! Jemu za ten wynalazek, który wart milion, dali dwa
tysiące rubli pensji rocznej, on wziął i jeszcze chodzi do
fabryki, i pracuje w laboratorium! Ja go bardzo szanuję, ale żeby nie
chcieć majątku, żeby się śmiać z tego, że
drudzy robią pieniądze, tego nic nie rozumiem, to jest trochę
ciemne. Stuknął
się w czoło.
- Dobranoc panom
- rzekł Karol.
- Miałem do
pana interes i załatwię go w kilku słowach - zaczął
Wysocki. - Nie znając pana, miałem jednak być u niego z
prośbą za jednym człowiekiem.
- Szuka pan
zajęcia dla kogo?
- Tak, znam
jednego biedaka, który od dwóch lat na próżno poszukuje pracy.
- Specjalista?
- Eks-obywatel
ziemski, ale człowiek uczciwości nieposzlakowanej.
- To razem tyle
kwalifikacyj, że może szukać miejsca jeszcze drugie dwa lata z
takim samym skutkiem.
- Bardzo biedny
i bardzo obarczony rodziną, umierają wprost z głodu.
- Nie
wyjątkowy wcale, bo takich nie brakuje w Łodzi.
- Może by
pan pomógł. Jakiekolwiek miejsce, jakkolwiek płatne, najprostsze,
byłoby dla niego prawdziwym dobrodziejstwem. Niechaj mi pan daruje,
że prawie nieznajomy i zaraz z prośbą się udaję.
-Nie w tym
środek kwestii, tylko że nie wiem, co panu odpowiedzieć. Miejsc
lepiej płatnych nie ma nigdy wolnych, ponieważ na każdą
opróżnioną posadę zgłasza się dwudziestu kandydatów, i
to przeważnie samych specjalistów.
- Mnie idzie o
najzwyklejszą pracę, więc jeśli pan może...
Borowiecki
dał mu swój bilet wizytowy.
- Niechaj ten
protegowany pański przyjdzie do mnie z tym biletem jutro po południu
do fabryki. Miejscami nie rozporządzam, ale będę się
starał coś zrobić dla niego, tylko że panu nie
ręczę za skutek.
Rozeszli
się zaraz w różne strony.
|