Dawid Halpern
szedł wolno Piotrkowską, rozmyślał o Myszkowskim i
przypatrywał się miastu, które kochał całą swoją
entuzjastyczną duszą.
Nie chciał
pamiętać, że to miasto zabrało mu wszystko, co kiedyś
posiadał po ojcu, że od łat wielu żyje z dnia na dzień,
że wciąż zmieniać musi sposoby zarobkowania, że
wciąż jest tylko na drodze do majątku, który mu się
wiecznie wyślizgiwał z rąk, co sobie tłumaczył brakiem
szczęścia, ale pomimo tego wytrwale zakładał kantory, to
sklepy, to zostawał agentem i zawsze kończył bankructwem, ale
nie tracił nadziei, szedł jednako przez życie, zapatrzony w
Łódź i w jej potęgę, oszołomiony jej
wielkością, zahipnotyzowany milionami, jakie się przewalały
dookoła niego.
Nie miał
dzieci, miał tylko żonę, na którą pracował, aby mogła
corocznie jeździć do Franzensbadu leczyć się, sam zaś
od wielu lat nie wychylał się za Łódź, nie dbał, co
jada, jak mieszka, w czym chodzi, sam nic nie miał, ale był
szczęśliwym, że miasto posiada coraz więcej, że
mógł widzieć ten ruch szalony, przewalanie się towarów, huk
maszyn pracujących, zgiełk na ulicach, zapchane składy, nowe
ulice, milionerów, fabryki, wszystko, co składało się na ten
kolos, który spał teraz pod cichym ciemnym niebem, przez które płynął
księżyc.
Kochał
Łódź, jak kochał fabrykantów i robotników i jak kochał
nawet prostych chłopów, tłumnie ściągających na
każdą wiosnę, bo większa ich liczba na ulicach mówiła,
że znowu przybędzie miastu fabryk i domów, i ruchu. Kochał
Łódź.
A co go
obchodziło, że ta Łódź była brudna, źle
oświetlona, źle zabrukowana, źle zabudowana, że domy
waliły się corocznie na głowy mieszkańców, że w
bocznych ulicach w biały dzień zarzynali się ludzie scyzorykami!
O takich
głupstwach nie myślał, jak i nie myślał o tym, że
tutaj tysiące ludzi marło z głodu, że tysiące ludzi
gniło w nędzy, że tysiące ludzi walczyło całym
wysiłkiem o nędzny byt i że ta walka, cicha i straszna przez
swoją ustawiczność, walka prowadzona nawet bez nadziei
zwycięstwa, zżerała więcej ludzi rocznie niźli
najgroźniejsze epidemie.
- "Z tego robi
się ruch" - tłumaczył ciesząc się, że miasto
wzrastało z szalonym pośpiechem, że mógł podziwiać
olbrzymie cyfry "wywozu i przywozu" a ogólna cyfra obrotów
wzrastała corocznie o całe dziesiątki milionów.
Jego sucha
semicka dusza tonęła w tych cyfrach i lubowała się ich
zwiększaniem.
Z dumą
spoglądał na nowych milionerów i czcił ich całą
duszą; z zachwytem niekłamanym podziwiał z trotuarów przepych
zaprzęgów i mieszkań; z entuzjazmem rozgłaszał po
mieście cyfry sum, jakie różni królikowie bawełniani i półwełniani
wyrzucali na przyozdobienie swoich pałaców i legowisk.
Takim był
Dawid Halpern, który teraz szedł na ulicę Średnią do
mieszkania i rozmyślał o Myszkowskim.
Dla niego,
czciciela pieniędzy, Myszkowski był zupełnie
niezrozumiałym.
Nie mógł
pojąć, jak można nie brać milionów, skoro same
włażą do kieszeni.
Z podobnymi
myślami otworzył cicho drzwi na trzecim piętrze jakiegoś
wielkiego domu, ale nim wszedł, usłyszał przyciszone tony
muzyki, płynące z głębi ciemnego korytarza. Wszedł do
mieszkania.
Żona już
spała, a że mu się zachciało jeść,
przeszukał szafkę i z kawałkiem cukru, bo nic więcej nie
znalazł, poszedł cicho do kuchenki zrobić sobie herbaty,
Samowar był
już zimny, nalał jednak herbaty w filiżankę i
przegryzając cukrem pił spacerując w malutkim przedpokoju,
żeby nie budzić żony i słyszeć trochę tej muzyki
sączącej się przez drzwi.
Znudziło mu
się dość prędko to spacerowanie, bo z filiżanką w
ręku przeszedł korytarz i zapukał bardzo delikatnie do drzwi, za
którymi grano.
- Herein! -
odezwał się głos ze środka.
Wszedł
śmiało, kiwnął życzliwie głową grającym
i usiadł
pod piecem, popijał herbatę małymi łykami i
słuchał muzyki z nabożnym skupieniem.
Horn grał
na flecie, Malinowski na wiolonczeli, Szulc na klarynecie, a na skrzypcach
Blumenfeld, który prowadził całą drużynę, Drugie
skrzypce prowadził Stach Wilczek.
Józio Jaskólski
siedział w drugim pokoju przy stoliku i list jakiś przepisywał.
Prócz Horna
wszyscy byli kolegami ze szkoły i zbierali się po dwa razy na
tydzień, aby wspólnie grywać.
Muzyką bronili
się bezwiednie przed stępieniem, jakie dawała codzienna,
ciężka praca, bo pracowali jako technicy, majstrowie lub praktykanci
po fabrykach lub kantorach.
Horn, jako na j
zamożniejszy, bo był tylko w Łodzi na praktyce i miał
bogatego ojca, gromadził ich w swoim mieszkaniu i pokupował
instrumenta. ale duszą tych biesiad muzycznych był Blumenfeld, muzyk
z powołania i wykształcenia, bo skończył konserwatorium,
ale że muzyka nie dawała mu w Łodzi utrzymania, więc
tymczasem pracował w kantorze Grosglika jako buchalter.
Józio Jaskólski
był pomiędzy nimi najmłodszym. grać nie umiał, ale
żył z nimi blisko i często przychodził, bo namiętnie
lubił słuchać ich opowiadań o różnych awanturach
miłosnych. Marzył bowiem o miłości z całą
pasją osiemnastoletniego chłopaka, surowo wychowanego.
Tamci grali, a
on przepisywał sobie list miłosny, jaki mu dał do przeczytania
Malinowski, który z powodu swojej urody dosyć ich otrzymywał
List był
pisany nieortograficznie, ale tak namiętnie. że Józio czerwienił
się co chwila i zamglonymi oczyma wpatrywał się w te szeregi
koszlawych i niezgrabnych liter.
Upajał
się tymi wybuchami dzikiej czułości i równocześnie
gryzło go straszne pragnienie, żeby go kto tak kochał, a raczej,
żeby otrzymywał podobne listy.
Muzyka
skończyła się wreszcie, bo posługaczka wniosła
samowar. Horn pomagał nakrywać stół i sam rozstawiał
szklanki.
- Wilczek, trzy
razy pan sfałszowałeś. Wziąłeś pan C zamiast D,
potem jechałeś pan o jedną oktawę niżej -
zaczął Blurnenfeld.
- Nic nie
szkodzi, bo was dogoniłem prędko - śmiał się Wilczek
chodząc po pokoju, zacierał ręce, a potem bardzo
uperfumowaną chustką obcierał sobie tłustą,
okrągłą twarz, pokrytą rzadkim, niezdecydowanego koloru
zarostem.
- Pachniecie jak
cały skład perfum! - szepnął Horn.
- Mam perfumy w
komis! - usprawiedliwiał się.
- Czym wy
już nie handlujecie? - śmiał się Szulc, który pomimo swojej
baryłkowatości raźno się uwijał, nalewając
herbatę dla wszystkich.
- Choćby
waszym mięsem, Szulc.
- To nie dowcip!
- szepnął Blurnenfeld siadając przy stole i rozgarniał
chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, które
jakby aureolą otaczały jego wysokie, bardzo ładne czoło i
długą, cierpiącą twarz o gorzkim uśmiechu.
- Panie Halpern,
może pan z nami siądzie - zapraszał Horn.
- A dobrze,
napiję się gorącej herbaty. Panowie, gracie coraz lepiej, ten
kawałek, co to podobny do tego, jakby kto bardzo płakał, to mi
zrobił takie wrażenie, że siedzieć nie mogłem.
Śliczny koncert.
- Panie Józefie,
herbata czeka na pana! - wołał Horn.
Józio,
rozczerwieniony jeszcze, przyszedł siadając na końcu, ażeby
ukryć wzburzenie i pomieszanie, jakie w nim sprawił ten list.
Pił
herbatę prędko, parzył się ciągle i milczał,
powtarzając w myśli ogniste frazesy, a chwilami spoglądał z
podziwem na Malinowskiego, że siedzi tak spokojnie i pije herbatę.
- Pijcie
wódkę, a nie oglądajcie zegarka, gdzież wam się spieszy,
Wilczek?
- Idziecie na
dyżur?
Bo Wilczek
pracował w magazynach kolejowych.
- A nie, z
biurem już dzisiaj pożegnałem się na zawsze.
- Co, co?
Wygraliście na loterii?
- Żenicie
się może z Mendelsohnówną?
- Dajecie
może drapaka z kasą kolejową do Ameryki?
Wołali
chórem.
- Nic z tego, bo
mam coś lepszego, interes cudowny, który mnie musi postawić,
zobaczycie, że stanę od razu na czterech nogach.
- Ty zawsze
byłeś czworonogiem! - odezwał się Malinowski i
spojrzał na niego zielonymi oczami, w których była pogarda i
niechęć.
- Ale nigdy nie
byłem wariatem, nie zajmowałem się wynalazkami,
niemożliwymi do urzeczywistnienia.
- Co ty wiesz,
co ty możesz wiedzieć prócz tego, żeby okpiwać na kupnie i
na sprzedaży, ty jesteś prosty, ordynarny handełes. Wiedzże
o tym, że wariactwa ludzi genialnych więcej przyniosły dobrego
światu niźli praktyczna głupota podobnych tobie, umiejąca
tanio kupić i drogo sprzedać. Słyszysz, Wilczek?
-
Słyszę i będę o tym pamiętał, gdy
zażądasz nowych kredytów.
- A propos,
sprowadź mi dwadzieścia funtów drutu miedzianego, takiego, jaki
był ostatnio - rzucił spokojnie Malinowski.
Wilczek pomimo
gniewu zanotował obstalunek w notesie.
- Dajcież
spokój z kłótniami i interesami.
- Jedno drugiemu
nie przeszkadza - szepnął Wilczek i chodził po pokoju,
zacierał ręce nerwowo, oblizywał duże, wywinięte usta
i często poprawiał włosy, rozczesane przez całą
głowę i tworzące mu grzywkę nad niskim, brzydko
pomarszczonym czołem. Malinowski powlókł za nim oczami i
szepnął:
- Wyglądasz
jak stara pokojówka!
- Co wam to
przeszkadza!
- Irytuje mnie
widok takiego mebla, przeszkadza patrzeć swobodnie.
- To patrzcie
się w samowar albo w koniec własnego nosa, macie przecież na co.
- Kiedy kufa mi
właśnie przeszkadza patrzeć na samowar.
- Malinowski! -
syknął Wilczek z uśmiechem i jego małe niebieskie oczki,
głęboko schowane, zamigotały gniewem, zaczął
szarpać wielki złoty łańcuszek od zegarka.
- Wilczek! -
uśmiechnął się słodko i słodko patrzył na
Stacha.
- Wam
niedługo trzeba włożyć kagańce, bo się kiedy
jeszcze pogryziecie.
- Powiem wam
wspaniałą rzecz, tylko nie przeszkadzajcie -.zawołał Szulc,
znowu nalewając wszystkim herbatę. - Mówił mi dzisiaj Reck,
który przyjechał z Sosnowca od Dulmana.
- Ciekaw jestem,
co można jeszcze nowego powiedzieć o tym bydlęciu.
- Zaraz się
dowiesz. Miesiąc temu bawił w Sosnowcu przejazdem jakiś hrabia.
Dulman, dawny handlarz świń, dawny oberkelner z Katowic i dawna
kanalia, zaprosił hrabiego do siebie, ale mało, że go zaprosił,
kazał na jego przyjęcie wystawić bramę triumfalną,
wyprawiał wspaniałe obiady, specjalnymi pociągami sprowadzone z
Berlina, sam mu buty ściągał, bo chciał przez
pośrednictwo tego hrabiego dostać jaki pruski order. Hrabia spał
w jego pałacu przez całe trzy dni i odjechał do Vaterlandu. Po
jego wyjeździe w parę dni Dulman przysyła po Recka, który jest
technikiem w jego fabryce, w oddziale stolarskim. A gdy Reck przyszedł,
Dulman każe mu zrobić rysunek wspaniałej skrzyni, jak można
najozdobniejszej. Reck zrobił coś w rodzaju olbrzymiej trumny i
podług jego rysunku wykonano tę skrzynię w Berlinie i
przywieziono do Dulmana. Otóż ten idiota, wobec całej rodziny i
dyrektorów swoich, ustawił skrzynię na honorowym miejscu w salonie, a
do skrzyni wstawił łóżko z całą pościelą i
ze wszystkim, czego używał ów hrabia, skrzynię zamknął
na klucz, a na niej przybito brązową blachę z takim napisem
niemieckim: "W tej skrzyni stoi łóżko, a na łóżku
leży pościel, a w tej pościeli, na tym łóżku dnia X
roku 18... raczył spać trzy razy jaśnie wielmożny graf
Wilhelm Johann Somerst-Somerstein."
- Ależ to
farsa, to niemożliwe! Zaczęli oponować.
- Ja Reckowi
wierzę, on nigdy nie kłamie.
- Ależ to
byłaby głupota potworna!
- Co chcecie,
takiego eks-świniarza olśniła łaskawość grafa.
- To jest
możebne, a bo to w Łodzi mało jest podobnych
śmieszności pomiędzy milionerami! Przecież wszyscy
znają szczegóły pojedynku Stanisława Men-delsohna z tym
inżynierem Myszkowskim.
- A Knaabe
to nie śmieszny? A stary Lehr, który jak siedzi w restauracji, a kto
zawoła głośno: "Kelner!" to się bezwiednie zrywa
z krzesła, bo był przecież kiedyś kelnerem, a Zuker jeszcze
mojej matce przynosił do domu resztki do sprzedania. Lehr, na
przykład, umie się tylko podpisywać, a przyjmuje interesantów w
swoim gabinecie z książką w ręku, a którą mu zawsze
lokaj daje otworzoną, bo były wypadki, że Lehr trzymał
ją przy gościu do góry nogami.
-
Każdemu wolno robić, co mu się podoba, nie widzę potrzeby
wyśmiewania się.
- Ale i
każdemu wolno się z tego śmiać, co jest głupie.
- Ty,
Wilczek, bronisz swojej sprawy, bo i z ciebie się śmieją, z
twojej grzywki, z perfumowania i z twoich łańcuszków i
pierścionków, z twojego szyku.
-
Głupcy śmieją się ze wszystkiego. Ten się śmieje
najlepiej, kto się ostatni śmieje.
- Czyli
jak zrobisz miliony, obiecujesz śmiać się z nas wszystkich.
- Bo
jesteście godni śmiechu.
Halpern
uścisnął im ręce i wyszedł, nie lubił bowiem,
żeby młodzież ośmielała się przekpiwać z
fabrykantów.
-
Dlaczego? powiedzcie no wyraźnie, Wilczek.
- Bo wy
się nie śmiejecie szczerze, wy drwicie ze złości, że
nic nie macie, a oni mają miliony.
- Nowe
rzeczy gada! Myślałem, że powiecie co nowego, a jeśli
chcecie mówić tak dalej, to już lepiej przestańcie.
-
Bądźcie no cicho na chwilę, jest ważna sprawa -
podniósł głos Malinowski. - Józio Jaskólski potrzebuje stu rubli na
jutro wieczór i prosi nas wszystkich o pożyczenie tej sumy, będzie
oddawał po dziesięć rubli miesięcznie. Pieniądze te
są dla niego kwestią życia i śmierci, więc ja jeszcze
od siebie proszę was wszystkich o koleżeńską pomoc. Za
całą sumę ręczę.
- Dasz
ewikcję na swoim wynalazku.
- Wilczek!
- krzyknął rozdrażniony uderzając pięścią w
stół. - Zróbmy składkę pożyczkową, panowie -
dodał łagodniej, kładąc na stole jedyne pięć
rubli, jakie miał. Szulc położył drugie pięć,
Blumenfeld dziesięć.
- Co
będzie brakować, dołożę, bo chociaż dzisiaj nie
mam. ale mogę pożyczyć jutro - mówił Horn. - No, Wilczek,
dajcie no ze dwadzieścia rubli.
-
Słowo honoru, że nie mam trzech rubli nawet przy sobie,
załóżcie za mnie pięć rubli.
-
Dowcipnie kombinujecie - szepnął Horn.
- Na niego
nie liczcie. Musicie, Horn, pożyczyć ośmdziesiąt rubli, bo
jest dwadzieścia, ale koniecznie przed szóstą wieczorem jutro.
- Z
pewnością, niech pan przyjdzie do mnie, panie Józefie.
Józio ze
łzami rozrzewnienia dziękował wszystkim, prócz Wilczkowi, który
pogardliwie się uśmiechał i chodził coraz prędzej po
pokoju. Miał pieniądze, ale nigdy nikomu nie pożyczał.
- Na co ci
potrzeba aż stu rubli? - zapytał Józia.
- Kiedy
nic nie dajesz, to niepotrzebnie się wypytujesz.
- Pozdrów
mamę ode mnie.
Józio nic
się na to nie odezwał, miał do niego wielki żal, bo dobrze
pamiętał, ile ten sam Wilczek zawdzięczał im, a potem
śpieszno mu było lecieć z radosną nowiną do domu, bo
tych pieniędzy potrzebował dla matki, której jakiś piekarz
oddawał w zarząd sklepik, ale pod warunkiem złożenia
storublowej kaucji. Było to niejakie zabezpieczenie od głodowej
śmierci całej rodziny, bo mieszkanie mieli mieć darmo i pewien
procent określony od sprzedaży. Józio wyszedł pośpiesznie,
ale ze schodów wrócił i szepnął do Malinowskiego:
-
Adaś, pożycz mi na parę dni tego listu, ja ci go nie
zniszczę.
-
Możesz go sobie wziąć na własność, nic mi po nim.
Józio go
ucałował i pobiegł.
Zamilkli na
chwilę.
Blumenfeld
nastrajał skrzypce, Horn pił herbatę, Szulc patrzył na
Malinowskiego, który z tym swoim wiecznym uśmiechem wpatrywał
się w formuły algebraiczne. jakie kreślił ołówkiem na
serwecie, a Wilczek wciąż spacerował i rozmyślał o
jutrzejszym interesie, jaki miał go postawić na cztery nogi, a w
przerwach wodził po towarzyszach ironicznym, niedbałym wzrokiem, w
którym było wiele politowania, a jeszcze więcej lekceważenia, a
czasami przysiadał z sykiem i zdejmował kamasz na chwilę, bo
był obuty w lakierki bardzo eleganckie, ale tak ciasne że czuł
je coraz mocniej.
Był ubrany
z wielką a przesadną elegancją kantorowicza.
- Szulc,
odkryłem bezwiednie tajemnicę waszego młodego Kesslera! -
zaczął nakładając znowu but i spacerując po pokoju.
- Wy macie
specjalną zdolność śledczą.
- Bo dobrze
patrzę.
- Czasem
się opłaca taki dobry wzrok!
- Malinowski! -
zawołał siadając, bo kamasz palił go jeszcze więcej.
- Nie
przerywajcie sobie popisów własnego sprytu i przenikliwości,
będziemy słuchać cierpliwie i może buciki trochę
zmiękną - szydził Adam.
- Spotkałem
wczoraj rano na Wschodniej bardzo ładną dziewczynę,
poszedłem za nią, żeby się jej przyjrzeć lepiej, bo
znałem skądsiś jej twarz. Weszła do jednego z domów na
Dzielnej i zniknęła mi w podwórzu. Trochę strapiony szukam
stróża, aby się od niego dowiedzieć, gdy natykam się na
młodego Kesslera, wchodzącego do bramy. Wydało mi się to
podejrzanym, bo przecież wiadomo, że Kessler wciąż się
włóczy za dziewczynami. Zaczekałem przed domem i po kilkunastu
minutach doczekałem się, że wyszedł, ale nie sam,
wyszedł z tą dziewczyną, tylko tak ubraną wspaniale,
że z trudem ją poznałem. Wsiedli do powozu czekającego o
kilka domów dalej i pojechali w kierunku kolei. Tę dziewczynę,
Malinowski, musisz znać?
-
Skądże takie przypuszczenie? - zapytał spokojnie na pozór.
- Widziałem
cię z nią przeszłej niedzieli, wyszedłeś z domów
familijnych Kessiera i prowadziłeś ją nawet pod rękę.
- To nieprawda!
to nie mogła być... - zawołał gwałtownie,
połykając jakieś imię.
- Jestem
najpewniejszy, że to ona. Brunetka, bardzo żywa i bardzo ładna.
- Dajmy pokój,
co mnie to obchodzi - szepnął niedbale i czuł, że mu
jakaś ręka wsunęła się do wnętrzności i
szarpie je strasznie.
Z tego jednego
szczegółu poznał, że to była Zośka, jego siostra.
Nie, nie
mógł w to uwierzyć, siedział w milczeniu i chciał
iść, lecieć do domu, ale się nie ruszył, nie
podniósł nawet oczu na towarzyszów, bo się bał spotkać z
ich wzrokiem, żeby mu nie wyczytali tajemnicy.
Ochłonąwszy
nieco, najspokojniej ubrał się i wyszedł nie czekając na
kolegów.
Pobiegł do
rodziców, mieszkających w domach familijnych Kesslera.
Wielkie
trzypiętrowe czworoboki, podobne do koszar, w których się
gnieździło kilkaset osób, stały ciemne i ciche, tylko w jednym
oknie błyskało światło. Dom spał zupełnie, bo
nawet na korytarzach, którymi biegł Malinowski, było ciemno i pusto,
a tylko jego kroki huczały po całym domu.
W mieszkaniu
zastał matkę i młodszego brata, który siedział w kuchence i
okręcony w chustkę, zatykając uszy rękami, kiwał
się i monotonnym głosem wbijał sobie w pamięć
jutrzejszą lekcję.
- Dawno ojciec
poszedł do fabryki? - zapytał szukając oczami Zośki w
drugim pokoju.
Matka nie
odezwała się, klęczała przed złocistym obrazem
Częstochowskiej, który stał na komodzie w oświetleniu purpurowej
lampki, modliła się półgłosem, szybko przesuwając
ziarnka wielkiego różańca.
- A gdzie
Zośka? - zapytał, znowu drżąc z niecierpliwości.
- "... I
błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus, Amen!" - Ojciec
poszedł już dawno. Zośka jeszcze wczoraj pojechała do cioci
Olesi.
Ciągnęła
dalej przerwany pacierz.
Adam nie
wiedział, co robić; chciał matce powiedzieć o swoich
podejrzeniach, ale zobaczywszy ją w takim nabożnym skupieniu, tak
rozmodloną, nie śmiał.
Żal mu
było zamącać tego spokoju, jaki panował W mrocznym, cichym
mieszkaniu.
Siedział
czas jakiś, patrząc na starą, zmęczoną twarz matki, na
jej siwe włosy pokryte krwawym refleksem lampki, to na dwie doniczki
kwitnących hiacyntów, postawionych z boku obrazu, które roztaczały po
pokoju duszący zapach.
- Rivus -
strumień, terra - ziemia, mensa - stół, nautilus - marynarz -
powtarzał z monotonnym uporem brat, kołysząc zawzięcie
nogami.
- Naprawdę
Zośka pojechała do ciotki? - zapytał ciszej.
- Mówiłam
ci. Herbata jeszcze będzie gorąca, Józiek niedawno wodę
przynosił z fabryki jeśli chcesz, to ci zrobię herbaty, co?
Nic nie
odpowiedział, wyszedł spiesznie, nie zwracając uwagi na
wołania matki, aby powrócił; poszedł do fabryki Kesslera, gdzie
ojciec pracował jako mechanik przy głównym motorze.
Szwajcar
przepuścił go bez trudności na wielki ciemny dziedziniec, obstawiony
z trzech stron olbrzymimi gmachami, które połyskiwały setkami okien i
wrzały nieustannym głuchym hukiem maszyn pracujących, bo
oddziały tkackie i przędzalniane z powodu nawału roboty
szły już od miesiąca dniem i nocą.
Z czwartej
strony, zamykającej ten długi czworobok przed olbrzymim kominem,
stał wysoki trzypiętrowy budynek, podobny do wieży, przez
którego słabo oświetlone okna majaczyło w szalonym ruchu
olbrzymie koło rozpędowe.
Przeszedł
obok niskich, bezczynnych teraz pawilonów, gdzie były farbiarnie
włóczki i mydlarnia, bo z olejów otrzymywanych przy odtłuszczaniu
wełny prócz potażu robiono i szare mydło; szedł obok pieców
z daleka już czerwieniących się wielkimi ogniskami, które
rzucały krwawe smugi światła na kupy węgla leżące
niedaleko.
Kilku półnagich,
czarnych od pyłu ludzi zwoziło nieustannie węgiel wózkami, a
kilku innych wrzucało go do palenisk, i wszedł do wieży.
Na razie nie
spostrzegł nic w półmroku, w którym główne koło, niby
jakiś gad potworny skręcony w kłębek, z
szybkością szaloną rozpryskując stalowymi błyskami,
wypryskiwało z ziemi, gdzie było do połowy zanurzone,
rzucało się w górę z szaleństwem, jakby chcąc
rozbić te więżące je mury i uciec, zapadało z wściekłym
świstem, wyrywało się znowu i biegło bezustannie i z
taką szybkością, że nie można było uchwycić
jego kształtu, widać było tylko drżącą
mgłę błysków, odpryśniętych od stalowej polerowanej
powierzchni, która srebrnawą aureolą pędziła za kołem
i przepełniała ciemną wieżę miliardami ostrych iskier.
Kilka olejnych
lampek, przyczepionych do ścian, drżącymi płomykami
oświetlało tłoki, które niby stalowe, grube jak drzewa ręce
pracowały również nieustannie z jednostajnym, przeszywającym
świstem, jakby usiłowały z nadaremną
wściekłością pochwycić to koło, już
oburącz trzymane i wiecznie się wymykające.
Stary Malinowski
chodził z oliwiarką w ręku dokoła mosiężnej
barierki otaczającej maszynę i co pewien czas sprawdzał na
manometrze ilość produkowanej siły.
Spostrzegł
syna, ale obszedł maszynę, powycierał jej pewne
części, zbadał wzrokiem funkcjonowanie i dopiero przyszedł;
nabił fajkę tytuniem, zapalił i spojrzał pytająco na
syna.
-
Przyszedłem ojcu powiedzieć, że Zośka prawdopodobnie jest
kochanką Kesslera.
-
Głupiś! Widziałeś?
Malinowski
zaczął mu opowiadać, co słyszał od Wilczka, ale
mówił szeptem, gdyż w tym roztrzęsionym, piekielnym szumie i
głos armaty zginąłby bez echa.
Stary
słuchał uważnie, jego bure oczy podobne do stalowych
błysków koła, które wznosiło się i zapadało
bezustannie, poczynały świecić i drgać.
- Dowiedz
się wszystkiego, wszystkiego - szeptał nachylając ku niemu
suchą, szarawą twarz o ostrych jakby z kamienia ciosanych rysach.
- Ja się
dowiem, ale jeśli tak jest, to już mu się na zawsze odechce
uwodzić swoje robotnice, na zawsze - dodał z naciskiem i jego
zielone, słodkie oczy strzeliły ogniem zawziętości, a
słodkie karminowe usta posiniały, odsłaniając długie i
ostre jak u wilka zęby.
- Suka! -
rzucił stary przez zęby zaciśnięte, przypychając
palcem tytuń.
- Co ojciec o
tym myśli? mamie nie mówiłem jeszcze nic.
- Sam jej
powiem. Dowiedz się tylko dobrze, to już się z Kesslerem
załatwię.
Poszedł do
maszyny i powrócił po chwili.
- Czemu nie
byłeś u mnie cały tydzień? - zapytał;
miękko, z
wielką miłością w głosie.
- Robiłem
koło swojej maszyny. Stary spojrzał na niego spod oka, ale się
nic nie odezwał, chociaż nienawidził całą duszą
tę maszynę, którą od roku już stwarzał Adam, nie
żałując czasu ani pieniądzy.
- Późno,
idź spać, Adaś. Dobrze, żeś powiedział. Przekonaj
się zupełnie i powiedz mi, w domu nie mów nic. Jeśli jest, jak
przypuszczasz, to ja sarn się z nimi załatwię. Kessler ma
miliony, ale radę mu dam.
Mówił z
chłodnym, prawie okrutnym spokojem, tak samo jak kiedyś w
Zabajkalskim kraju, gdy chodziło o zakład na szarego
niedźwiedzia z toporem w ręku.
Ścisnęli
sobie ręce i popatrzyli w oczy.
Stary znowu
zaczął chodzić dookoła maszyny, naoliwiać,
czyścić, patrzeć na manometr, a chwilami opierał się
grzbietem o trzęsącą się ścianę i zapatrzony w
ten wir błysków, drgań, cieniów i świstów, pokrywający
szalony ruch koła, szeptał jakby z żałością:
- Zośka!
Adam
powrócił do mieszkania z pewną ulgą w duszy.
Horn już
spał, więc przymknął drzwi od jego pokoju i zabrał
się do rozbierania tej maszyny, która mu wypijała życie, bo
robił ją od roku i nigdy skończyć nie mógł.
Miała to
być maszyna dynamo-elektryczna o tak prostej konstrukcji i tak tanim
motorze, że zrobiłaby przewrót w świecie, gdyby się tylko
udała, gdyby go tylko nie zawodziły ciągle obliczenia, gdyby mu
ciągle coś nie stawało na przeszkodzie.
Był
ciągle bliskim zwycięstwa, codziennie sobie obiecywał, że
to już jutro zwycięży, a te jutra tworzyły długie
miesiące i zwycięstwa nie było.
Siedział
tak długo, że nad ranem Horn się obudził i zobaczywszy
światło zawołał:
- Adam,
idźcie spać.
- Zaraz -
mruknął i rzeczywiście zgasił światło i
położył się do łóżka.
Świt szary
zaczął zaglądać oknem i napełniać pokój tym
dziwnym światłem, w którym ludzie i rzec/y mają wygląd
trupów, a świat wygląda jak pustka.
Adam
patrzył w okno, w gwiazdy, które bladły coraz bardziej i kolejno
zapadały w jasności zalewającej świat. Spać nie
mógł, po kilka razy wstawał i sprawdzał obliczenia lub
głowę wychylał przez lufcik na surowy powiew poranku i
ślizgał się po tysiącach czarnych lśniących
dachów, zaledwie słabo wyłaniających się z mroku.
Miasto
spało w zupełnej, absolutnej ciszy, nie zmąconej najmniejszym
dźwiękiem.
Setki kominów,
niby las kolumn czarnych, chwiały się w tych ruchomych mgłach,
co wstawały z pól rozmiękłych i z wolna niby białawym
obłokiem zwłóczyły się na miasto i darły się o
ostre szczyty.
Położył
się raz jeszcze, ale teraz znowu przeszkodziły mu spać
myśli o Zośce i ten chór gwizdań, jaki wkrótce zaczął
się rozlegać nad cichym miastem.
Gwizdawki
piały przenikliwie i ze wszystkich stron: z południa i z
północy, ze wschodu i zachodu miasta zrywały się ryki metalowych
gardzieli, łączyły w jeden chór, rozdzielały na pojedyncze
tony, a darły zgrzytem powietrze.
Horn, który od
czasu zerwania z Bucholcem nic nie robił i czekał na rezultat
starań, jakie czynił Borowiecki, aby go umieścić u Szal,
wstał dzisiaj tak późno, że nim wypił herbatę, czas
było już iść na obiad, a nim zaszedł do
"kolonii", gdzie się stołował, już tam byli
wszyscy po obiedzie i nie zastał Borowieckiego, z którym się
chciał zobaczyć.
Kama zajęta
była fryzowaniem piór, a kilka pań i panien szyło w
stołowym pokoju, przemienionym na pracownię.
- Pan z
pewnością jest chory, ja to widzę - wykrzyknęła Kama,
bo miał ze znużenia i bezczynności bardzo
nieszczęśliwą minę.
- Dobrze Kama
widzi, bo jestem chory rzeczywiście.
- Ja wiem,
wczoraj pan u nas nie był, bo poleciał pan na łobuzerkę.
- Graliśmy
cały wieczór w domu.
- A nieprawda,
był pan na bibce, bo ma pan oczy podsiniałe, o! - zaczęła
paluszkiem wodzić mu pod oczami.
- Pewnie
umrę, Kama, pewnie umrę - mówił robiąc tragiczną
minę.
- Tak nie trzeba
mówić, ciociu, no, ja nie chcę! - zawołała, bo
zamknął oczy, głowę przechylił na poręcz
krzesła i udawał trupa.
Karna
uderzyła go piórem po twarzy i udawała mocno rozgniewaną, bo
połowa jej wichrowatych włosów opadła na czoło i
zasłoniła oczy.
Horn po obiedzie
siedział w milczeniu i umyślnie nie zwracał uwagi na jej minki,
jakie stroiła do niego. udawał obojętnego, a w istocie był
znudzonym i leniwie przypatrywał się szeregowi portretów familijnych,
tym wielkim głowom szlachciców z XVIII wieku, które spod wygolonych
czupryn zdawały się patrzeć surowo, groźnie prawie na setki
dachów i kominów fabrycznych, roztaczających się za oknem, to na te
znękane, blade, wycieńczone nadmierną pracą bezbarwne
twarze prawnuczek, zajętych pracą ciężką na chleb
powszedni.
- Czy mam
prosić, aby pan raczył przemówić do nas słówko?
- Kiedy mi
się nie chce mówić.
- Ale pan nie
chory, prawda? - zapytała cichutko, z niepokojem patrząc mu w oczy. -
A może pan nie ma pieniędzy? - dodała prędko.
- Nie mam i
jestem bardzo biedna sierota - żartował.
- Ja panu
pożyczę, naprawdę panu pożyczę! Oho, mam
czterdzieści rubli.
Ujęła
go za rękę i wyprowadziła do saloniku, gdzie biały Picolo
zaczął szczekać na nią i ciągnąć za
sukienkę.
- Naprawdę
panu pożyczę - zaczęła nieśmiało. - Mój
złoty panie, mój drogi, mój kochany - szczebiotała wspinając
się przed nim na palce i gładząc go po twarzy - niech pan
pożyczy ode mnie. To są moje własne pieniądze, ja sobie uskładałam
na kostium lotni, ale to mi pan jeszcze na czas odda, no! - błagała
go prawie, z wielką serdecznością.
-
Dziękuję, Kama, bardzo dziękuję, ale pieniędzy mi nie
potrzeba, mam!
- Nieprawda.
Proszę pokazać pugilares. A gdy się wzbraniał,
wyciągnęła mu szybko pugilares z kieszeni i zaczęła w
nim przewracać, ale jeszcze szybciej spostrzegła w nim swoją
fotografię.
Patrzyła na
niego długo i słodko, rumieniec z wolna powlókł jej szyję i
twarz, oddała mu pugilares i szepnęła bardzo cicho:
- Ja pana
kocham za to, kocham! Ale fotografię wziął pan z cioci albumu, aha!
- Kupiłem u
fotografa.
- Nieprawda!
- Kiedy pani nie
wierzy, to wychodzę.
Dopędziła
go przy drzwiach i zastąpiła mu drogę.
- Ale pan nikomu
nie pokazuje tej fotografii?
- Nikomu.
- I zawsze pan
ją nosi przy sobie?
- Zawsze, ale
nigdy na nią nie patrzę, nigdy.
- A nieprawda! -
wykrzyknęła energicznie. - Weźmie pan pieniądze?
- Czasem tylko
patrzę, ot tyle, o! Ujął jej obie rączki i obie gorąco
obcałowywał. Wyrwała się zaraz, uciekła do drzwi
saloniku, rozczerwieniona i zadyszana wołała:
- Pan jest taki
mocny jak niedźwiedź! nie cierpię pana, nienawidzę.
- I ja Kamy nie
cierpię i nienawidzę - wołał wychodząc.
- Aha!
Usłyszał
wątpiący głos za sobą i chociaż go nienawidziła,
pobiegła do salonu i lufcikiem patrzyła, jak wyszedł z bramy i
szedł środkiem Spacerowej, posłała mu kilka pocałunków
na palcach i na wyścigi z Picolem pobiegła do przerwanej roboty.
Horn kilka
godzin chodził po znajomych, zanim zdołał pożyczyć
potrzebnych mu pieniędzy dla Józia Jaskólskiego, a potem poszedł do
Borowieckiego.
Prawie już
przed samą fabryką dopędził go Sierpiński, znajomy z
"kolonii".
Szlachcic
był ubrany w długie do kolan buty, w brązową czamarę,
suto ozdobioną czarnymi potrzebami, i z fantazją trzymał na
siwej głowie granatową maciejówkę, zamaszyście
wywijając okutym kijem.
- O tej godzinie
na ulicy, a fabryka? - zawołał zdumiony Horn.
- Fabryka nie
ucieknie, panie dobrodzieju, nie zając.
- Gdzież
pan się wybrałeś?
- A bo,
uważasz pan, słońce tak przygrzewa od rana, tak wiosną
pachnie, że mnie rozebrało na amen, nie mogłem już wytrzymać
w fabryce, jakoś się tam wykpiłem od południa i macham
sobie, panie dobrodziejski, trochę za miasteczko, w polu zobaczyć,
jak tam, tego i owego, oziminki wyszły spod śniegu. Uważa pan
dobrodziejski, jakie to już diabelskie ciepłe słońce, to by
człowiek łykał z radości, tego i owego.
- A cóż
pana obchodzą wszystkie oziminy razem!
- Jak to nie
obchodzą! No tak, tak, ja już nie sieję, nie orzę, tak,
juści, jestem fabrycznym parobkiem, służę u Żyda, ale
widzi pan - obejrzał się i po cichu szepnął mu do ucha -
mnie już ta Łódź gardłem wyłazi, to wszystko razem,
tego i owego, świństwo i psiakrew, panie dobrodziejski! -
Zaklął raz jeszcze bardzo energicznie, podał mu rękę i
spiesznie poszedł stukając laską po trotuarze.
|