Dwa wypadki
zaalarmowały Łódź: śmierć Bucholca i podskoczenie cen
bawełny do niebywałej przedtem ceny.
Bucholc
umarł! Ta wiadomość rozlała się lotem błyskawicy
po Łodzi, wywołując głębokie wrażenie.
Nie chciano
wierzyć w tę śmierć, potrząsano głowami z
niedowierzaniem.
Nie, to nie
może być.
Nieprawda,
zaprzeczali niektórzy stanowczo.
Bucholc
umarł?
Ten Bucholc,
który zawsze był, o którym od lat pięćdziesięciu mówiono,
którego każdym krokiem się zajmowano, który niepodzielnie
panował nad Łodzią; ten Bucholc, którego bogactwa
olśniewały wszystkich, ten mocarz, ta dusza Łodzi i jej duma!
ten przeklinany i podziwiany - umarł!
Jakieś
zdumienie opanowywało masy, które nie mogły się pogodzić z
tym prostym faktem śmierci.
Po kantorach,
warsztatach i fabrykach zaczęło się zaraz wysnuwać
tysiące legend o jego życiu, o jego milionach i o jego
szczęściu; ciemne masy robotnicze nie rozumiały jego woli
żelaznej i bezwzględnej, którą naginał dowolnie wszystko i
wszystkich, jego genialności w swoim rodzaju; masy widziały tylko skutek
- olbrzymie bogactwa, które wzrosły w ich oczach, przy nich, gdy oni jak
dawniej nie posiadali nic.
Niestworzone
rzeczy wygadywano na niego. Jedni twierdzili, że miał fabrykę
fałszywych pieniędzy, jeszcze ciemniejsi, niedawno
przedzierzgnięci z bezrolnych chłopów na robotników,
przysięgali, że diabeł mu pomagał, byli i tacy, którzy
gotowi byli przysięgać, że widziano rogi na jego głowie,
iż sam był diabłem, ale wszyscy jednozgodnie nie mogli
uwierzyć w śmierć zwykłą, taką, jaka brała
każdego z nich.
Wieść
jednak była prawdziwą.
Kto chciał,
mógł iść się przekonać do pałacu Bucholca, do
wielkiego przedsionka, zamienionego na pogrzebową kaplicę, obitą
czarnym suknem skropionym srebrnymi łzami, gdzie Bucholc leżał
na niskim katafalku wśród palm, kwiatów, wielkich świec woskowych,
których światła chwiały się od brzmień ponurych
psalmodii, ustawicznie śpiewanych przez liczny kler.
Oczekiwał
na dzień pogrzebu, a tymczasem był pastwą ciekawych,
płynących tłumami, aby zobaczyć, jak wygląda ten
legendowy Bucholc, ten pan życia dziesiątek tysięcy ludzi, ten
milioner!
Ludzie z
trwogą i w cichości smutku dziwnego stawali wobec martwego mocarza,
który leżał spokojnie, ze skamieniałą siną twarzą
w srebrzystej trumnie, zaciskając w rękach czarny krzyżyk.
Leżał
twarzą wprost drzwi otwartych na rozcież i zdawał się
patrzeć zapadniętymi oczami przez poczerniałe powieki na park,
na mury fabryk, na kominy buchające kłębami dymów, na swoje
królestwo dawne, na cały ten świat, wyciągnięty
własną wolą z nicości, który teraz żył pełnią
sił wszystkich, bo słychać było łoskot maszyn,
świsty i sapania pociągów zwożących i wywożących,
całą gamę olbrzymiej produkcji, splatanej z wysiłków
myśli i materii ujarzmionej, jaka huczała w ogromnych gmachach
fabrycznych.
Dwie potęgi
stały wobec siebie - człowiek umarły i żywa fabryka.
Twórca i
ujarzmiciel potęg przyrody został ich niewolnikiem, a z niewolnika
łachmanem wyżętym do ostatniej kropli krwi przez te same
potęgi.
Knoll,
przyjechawszy w sobotę, jak zapowiadał Bucholc, zastał już
trupa.
Kazał
zająć się pogrzebem jednemu ze swoich ludzi, a sam zanurzył
się w pozostawionych interesach. W pałacu zapanowała atmosfera
smutku.
Całe
piętro zajmowane przez nieboszczyka opustoszało zupełnie.
Bucholcowa
siedziała jak zwykle po dniach całych z pończochą w
ręku, tylko częściej niż zwykle myliła się,
gubiła oczka i pruła robotę i częściej zapadała w
tępą zadumę, i częściej patrzyła przez okno, a
nawet chwilami jej wybladłe, zagasłe oczy napełniały
się blaskiem łez i wtedy cicho przesuwała się przez puste
pokoje, schodziła na dół i z trwogą i ze zdumieniem
przyglądała się martwej twarzy męża - powracała
jeszcze cichsza, jeszcze silniej onieprzytomniona samotnością i
szukała pociechy i zapomnienia w modlitwach, powtarzanych za
pokojówką, która jej czytywać musiała.
W godzinach
śniadań i obiadów, przez siłę długoletnich
nawyknień, poprawiała tualetę i oczekiwała na
męża - nie przychodził jednak; wracała do modlitw i
pończochy, z trwogą nasłuchując ponurych lamentacji
płynących z dołu albo głosu papugi, która chodziła po
mieszkaniu niespokojna, zdenerwowana i ochrypniętym głosem,
czepiając się portier i mebli - wołała:
- Kundel,
kundel?
W tydzień
dopiero odbył się pogrzeb; pogrzeb, jakiego Łódź nigdy
przedtem nie widziała.
Wszystkie
wielkie fabryki stanęły dnia tego i cały ich personel miał
polecone pójść za trumną Bucholca, Piotrkowska ulica na
przestrzeni wiorst kilku literalnie była zapchana ludźmi; cała
ta ludzka czarna fala niosła na grzbiecie swoim, w obramowaniu
złotych sznurów, świec zapalonych, wielki pogrzebowy rydwan, pod
którego baldachimem, osnutym wieńcami palm, leżała srebrna
trumna zarzucona kwiatami.
Przed karawanem,
na tle szarych ścian ulicy i błękitnego nieba, trzepotały
się niby ptactwo różnokolorowe, spowite mgłami krepy,
chorągwie bractw kościelnych, stowarzyszeń wszystkich,
Długi
szereg księży, chóry śpiewaków i zjednoczone orkiestry fabryczne
śpiewały posępny hymn śmierci, płynący
przejmującymi rytmami smutku nad rozkołysanym morzem głów, ku
balkonom i oknom zapchanym widzami, ku słońcu wiszącemu w
bezdniach błękitu.
Orszak
posuwał się noga za nogą z powodu nadzwyczajnej ciżby,
zwiększanej ustawicznie przypływami z ulic bocznych.
Zaraz za
trumną postępowała rodzina, a za nią główna
administracja i zarządy licznych majątków ziemskich, a potem
szły głębokie falangi robotników, ustawione oddziałami
fabrycznymi i płciami, bo mężczyźni i kobiety szli osobno,
szły tkalnie, przędzalnie, apretury, farbiarnie, drukarnie,
wykończalnie, magazyny itd. ze swoimi dyrektorami, technikami i majstrami
na czele.
A resztę,
tłum kilkudziesięciotysięczny, stanowili robotnicy innych fabryk
i cały prawie komplet łódzkich fabrykantów.
- To się
nigdy nie skończy! - szeptał często Szaja Mendelsohn do syna i
towarzyszy, z którymi jechał w karecie za pogrzebem, i spod ściągniętych
brwi patrzył niespokojnie na baldachim, chwiejący się nad
głowami tłumów, opuszczał na chwilę głowę,
skubał nerwowo brodę i znowu wpijał rozgorączkowane oczy w
trumnę, gdzie leżał jego nieprzyjaciel i konkurent.
Nie cieszył
się tą śmiercią, chociaż tyle razy mu jej
życzył całą swoją fanatyczną
nienawiścią, nie radował się tym, że nareszcie
został sam w Łodzi panować niepodzielnie, bo Bucholc umarł,
ale zostały jego fabryki, a przy tym jakiś żal, współczucie
prawie poplątane z delikatnymi włóknami obaw wiło się w
duszy.
Poczuł
jakąś dziwną pustkę dookoła, bo razem z Bucholcem
umarły i w nim wszelkie dawne zawiści, hodowane tak długo i
podsycane ciągłą walką konkurencyjną.
Nie miał
kogo nienawidzieć!
Patrzył z
pewnym zdumieniem w głąb siebie i nie rozumiał tego stanu, nie
mógł zdać sobie sprawy z niego.
- To Bucholc! -
myślał patrząc na trumnę z przykrością
głęboką i niepokojem.
- Mendelsohn, ty
wiesz, co się dzieje z bawełną?
- Co mnie
to obchodzi, mów, Kipman, o tym do Stanisława.
- Ale
warto przeczytać urzędową gazetę - nalegał.
- Ja
jestem trochę niezdrowy dzisiaj, trochę smutny, a ty mi gadasz o
bawełnie.
- Co to
jest: smutny! Bucholc był starszy od ciebie, to i umarł, a ty
żyć będziesz jeszcze długo.
- Daj
spokój, Kipman, mówisz o przykrych rzeczach - szepnął niechętnie
i utonął oczami w ruchomej masie głów, zalewających
całą ulicę.
-
Stanisław, gdzie jest Róża?
- Jedzie z
Grunspanami, zaraz za naszą karetą. Szaja wychylił się
oknem, aby zobaczyć córkę, uśmiechnął się do niej
i cofnął spiesznie, zapadając w długie milczenie, którego
nie śmieli przerywać towarzysze.
Róża
jechała z Melą, Wysockim i starym Grunspanem w otwartym landzie,
zaprzężonym w dwa kare, wspaniałe konie.
Panny
robiły po cichu uwagi nad tłumem, a Grunspan rozmawiał o rynku
bawełnianym z Wysockim, który odpowiadał monosylabami, bo był
zajęty bardziej patrzeniem na Melę, bardzo dobrze dzisiaj
wyglądającą i rozpromienioną.
- To jest
za wiele na raz jeden: cło wyższe, taryfy wyższe od surowej
bawełny i taryfy jeszcze wyższe od gotowego towaru wywożonego do
Cesarstwa. Ja panu mówię, że to jest razem taki bal dla nas
wszystkich, że może się po nim pół Łodzi
położyć na fest. Tfy, żebym ja w złą godzinę
nie wymówił - splunął ze złością.
- Podobno
bawełna już poszła w górę?
- Co to
poszła! ona skacze jak lokomotywa, ona idzie jak balon, bo jej to nic nie
szkodzi, ale Łódź może sobie nadkręcić karku.
- Nie
rozumiem przyczyny tego wszystkiego - mówił Wysocki starając się
jednocześnie słyszeć rozmowę panien.
- Pan nie
rozumie?... To jest proste, to jest takie proste, jakby zwyczajny rabuśnik
wziął pana za kołnierz i powiedział: "Dawaj
pieniądze, bo mnie się robić nie chce i nie mam." To jest
ordynarny geszeft! Jak się pan ma, panie Cohn - zawołał do Leona
Cohn, wyciągając do niego z powozu rękę.
Cohn
oddał uścisk i przeszedł dalej z całą grupą
młodzieży.
- Panie
Halpern, słuchaj pan, co powiem. Bucholc zrobił pierwszą
plajtę i ta mu się nie udała!... ale on się jeszcze wprawi!
ha, ha, ha! - śmiał się z własnego dowcipu.
- Panie
Cohn, śmierć to nie jest wesoła operacja! - odpowiedział
melancholijnie Halpern, bo nie był dzisiaj dobrze usposobiony, szedł
ze wszystkimi i milczał uparcie, wzdychał i tak się
pochylał, że przydeptywał sobie przód surduta, drżał z
wielkiego zdenerwowania i gubił często swój parasol nieodstępny,
podnosił go machinalnie, obcierał poły i w zamyśleniu
przyglądał się twarzom milionerów, zebranych na pogrzebie.
Dopiero kiedy orszak rozlewał się w Nowym Rynku i skręcał w
Konstantynowską, szepnął do Myszkowskiego, idącego obok:
- Bucholc nie
żyje! pan wie?... Miał fabryki, miał miliony, był
całym hrabią i nie żyje! A ja nie mam nic i jeszcze na jutro mam
protestowane weksle, ale ja żyję! Pan Bóg jest dobry, Pan Bóg jest
bardzo dobry!
Wielka,
bezgraniczna wdzięczność zadrgała mu w głosie i smutna
dotychczas twarz zajaśniała głębokim rozradowaniem,
całą rozkoszą świadomą istnienia własnego.
- O jednego
błazna mniej, o jednego za dużo! - odpowiedział Myszkowski
pozostając w tyle, aby się złączyć z Kozłowskim,
który jak zwykle w cylindrze na czubku głowy, z gałką laski przy
ustach, w majtkach zawiniętych po kostki, maszerował wzdłuż
wolno ciągnących się powozów i robił staranny przegląd
wszystkich kobiet.
- Wiesz,
Myszkowski, że ta ruda Mendelsohnówna ma sznyt, ma jakiegoś
diabła w ślepiach.
- Co mnie to
obchodzi, chodź, pójdziemy na piwo, bo mi już w gardle zaschło
od tej parady milionerskiej.
- Pójdę na
cmentarz, bo, widzisz, zobaczyłem tu w jednej karecie coś cacanego.
Spojrzałem raz - ona patrzy; spojrzałem drugi - patrzy.
- No i
spojrzałeś trzeci raz, a ona także patrzy.
- Ba, ale jak
patrzała, ma oczy tak smolne, żem Się do nich przylepił.
- Bądź
zdrów i niech cię od nich nie odlepią kijem czasami, bo, widzisz,
tutaj w Łodzi nie znają się na oczkowaniu.
Opuścił
go i znowu przysunął się do znajomych, upatrując ponurym
wzrokiem, kto by tu chciał z nim iść na piwo.
- Pan
słyszałeś o bawełnie, panie Cohn?
- Ja na tym
potrzebuję trochę zarobić, panie Horn.
- Czy to prawda,
że Bucholc zostawił wielkie zapisy na cele publiczne?
- Śmiej
się pan z tego, Bucholc nie był głupi!
- Welt, jak
się masz? - wołał Kurowski spostrzegłszy Moryca.
- Tak się
mam, jak dzisiaj bawełna.
- To znaczy,
że dobrze!
- Brylantowo -
akcentował dobitnie Moryc Welt, witając się ze znajomymi.
- Kiedyś
przyjechał?
- Wczoraj w
nocy.
-
Czytałeś ogłoszenie o taryfach?
- Od trzech
tygodni umiem je na pamięć, od trzech tygodni.
- Nie blaguj, bo
przed dwoma dniami dopiero ogłoszono.
- Zostaję
przy swoim.
- Cicho! -
zawołał ktoś z boku, bo Moryc podnosił glos zbyt mocno.
Umilkli na
chwilę, śpiew księży wzniósł się jakby
zapytaniem, na które odpowiadał chór śpiewaków i orkiestry, których
potężne głosy ściśnięte wysokimi murami
huczały głęboko.
- Jak to,
wiedziałeś i nie skorzystałeś?
- Nie
skorzystałem? Za kogóż mnie masz? Spytaj się, ile mamy z
Borowieckim bawełny w składach, ile już na stacji, a ile jeszcze
przyjdzie z Hamburga w tych dniach, to ci odpowiem grubą sumą pudów.
- Jesteś za
sprytny, Moryc, możesz się nie dochować.
- Dochowam
się, bo potrzebuję zarobić na taki pogrzeb, jak ma Bucholc.
- Ale
gdzież się podział Borowiecki?
- Nie wiem,
był przy nas, jak wchodziliśmy w Rynek.
Moryc Welt
obejrzał się dookoła, ale nie spostrzegł nigdzie, bo
Borowiecki pozostał przy karecie Lucy, zatrzymanej wraz z innymi na Rynku,
bo w wąskiej uliczce tłum nie mógł się pomieścić
od razu.
- Karl,
nachylił się lepiej, bliżej! - szeptała Lucy.
- Tak dobrze? -
pytał również szeptem Karol, wsadzając pół głowy w
okno karety.
- A czy tak
dobrze? - szeptała całując go silnie w ucho.
- Bardzo!...
Cofnął
głowę i stał oparty ramieniem o drzwiczki karety.
- Czemu oni nie
ruszają? - jęczała z głębi karety ciotka,
towarzysząca Lucy.
- Muszę
już panią pożegnać.
- Jeszcze
chwilę, proszę o rękę.
Rzucił
oczami na sznur powozów stojących w jednej linii i podał ją
nieznacznie, zasłaniając sobą ten ruch.
Podniosła
ją szybko do ust, ucałowała mocno i pogłaskała sobie
brodę i szyję jego palcami.
- Wariatka? -
szepnął odsuwając się od okna na dozwoloną
względami towarzyskimi odległość.
- Kocham
cię, Karl! Przyjdź dzisiaj koniecznie, chcę ci coś
powiedzieć bardzo ważnego! - szeptała cicho i purpurowe usta
płonęły jej i wysuwały się do pocałunków, a oczy
błyszczały promiennie.
- Do
widzenia paniom! - wyrzekł głośno.
-
Mąż mój przyjeżdża jutro, może pan o nas nie zapomni!
Przyjdź!
-
Przyjdę! - rzucił szeptem, kłaniając się z
powagą.
Odnalazł
przyjaciół i zwrócił się zaraz do Moryca.
-
Może byśmy pojechali zaraz z cmentarza na kolej, co?
- Bawełna
przyszła rano! Masz pieniądze?
- Mam, chcę
zaraz wykupić.
- Kiedyż
uwalniasz się od Knolla?
- Jestem
już wolny zupełnie. Jutro pójdziemy szczegółowo obejrzeć
budynki.
- Dobrze, bo na
jutro zamówiłem majstra, za kilka dni będzie można już
wziąć się do murowania.
- Gdzie Maks?
- Matka mu
bardzo chora, obawiam się, że znowu będziemy mieli pogrzeb.
-
Śmierć ma jednak swoje dobre strony - zauważył Kurowski.
- Chyba tylko
bezmyślność, z jaką zamiata mechanicznie potrzebnych i
niepotrzebnych.
- Co to dzisiaj
ludzi odpoczywa za darmo.
- Mylisz
się, Knoll zapowiedział, aby z list płacy wykreślono im
połowę dnia. Uznał, że mogą wypoczywać z
wdzięczności dla zmarłego.
- Odbiją
sobie część kosztów pogrzebowych. Muszę to samo
polecić testamentowo swoim spadkobiercom. Cóż, Myszkowski, tak
dumacie?
- Że jest
głupio.
- Nie martwcie
się, bo i bez was było tak samo. Umarł, cóż robić!
"Ząb śmierci dotknął go palcem swoim", jak mówi
Eklezjasta. Śmierć to jest "passives genie".
- Nie o to mi
chodzi, Bucholc jest już ausgespilt! - pociągnął
ręką po gardle - a mnie się chce iść na piwo i nie mam
z kim.
- Nie pójdziecie
i ze mną, bo ja zaraz jadę do domu.
- Może
jeszcze kogo znajdę.
Rozeszli
się w różne strony, a i orszak wchodził w długą
uliczkę, wysadzoną topolami, wiodącą do cmentarza.
Uliczka
była nie brukowana i pokryta grubą warstwą czarnego błota,
które rozbijane tysiącami nóg, ochlapywało wszystkich i wszystko i
powstrzymało z połowę ludzi, zawracających przed nim do
miasta.
Rzędy
nagich jeszcze topoli, obłamanych przez wiatry, poodzieranych z kory,
półżywych od trujących ścieków, jakie
płynęły głębokim rowem od fabryk, stały
wyciągniętą linią kalek ohydnych, trzęsących
smutnie resztkami gałęzi i resztkami życia, jakby wygrażały
za swoją nędzę temu wspaniałemu orszakowi, który od czasu
do czasu wybuchał ogromnym chórem głosów, rozlewających się
w szerokiej przestrzeni pól czarnych, przeszklonych wodą, naznaczonych
grupami nagich drzew, małymi domkami, kominami cegielni i konturami kilku
wiatraków, które niby potworne motyle, nadziane na szpilkę, migotały
się czarnymi skrzydłami na błękitnym tle przestrzeni.
Orszak z wolna
wypływał z miasta, rozwłóczył się po błotnistej
drodze, wzdłuż pokrzywionych, nędznych domostw i z wolna
tonął ciężką fałą głów w bramach
cmentarza, i rozlewał się wśród grobów i ulic - tylko w
głębi, poza murami, pomiędzy gąszczem drzew bezlistnych i
krzyżów czarnych, zaczęły błyskać barwy chorągwi,
światła świec i długie szeregi ludzi, ponad którymi
chwiała się srebrna trumna Bucholca, niesiona na ramionach.
Zapanowała
cisza, śpiewy pomilkły, głosy przycichły, dźwięki
muzyk przygłuchły, tylko było słychać ciężki
tupot nóg i suchy chrzęst drzew rozkołysanych. Dzwony biły
głucho - mocno - żałobnie.
Przy trumnie
zaczęła się ostatnia komedia śmierci - jakiś mowca,
stanąwszy na podwyższeniu, patetycznie przypominał cnoty i
zasługi zmarłego, drugi mówca rozbolałym, przełzawionym
głosem żegnał zmarłego i płakał nad
ludzkością osieroconą; trzeci mowca zwracał się do trumny
w imieniu rodziny, w imieniu przyjaciół niepocieszonych; czwarty
mówił w imieniu tych rzesz wynędzniałych stojących
dookoła - w imieniu tych pracowników spędzonych tutaj
groźbą - dla których zmarły miał być ojcem,
przyjacielem, dobroczyńcą.
Głuchy
pomruk przeleciał nad tłumami, tysiące westchnień się
zerwało, tysiące spojrzeń zamigotało krwawych, morze
głów zakołysało się jak fala.
Wreszcie
skończyła się ceremonia, trumna spoczęła we
wspaniałym grobowcu, na podwyższeniu podobnym do tronu, z którego,
przez złocone kraty drzwi, widać było miasto spowinięte w
mgły i dymy, huczące tysiącami fabryk potężny hymn
życia.
Robotnicze
falangi podchodziły kolejno do tego tronu i na marmurowych stopniach
składały wieńce - ostatni hołd poddańczy, i
rozpraszały się z wolna, aż w końcu pozostał sam jeden
w srebrnej trumnie i pod stosami wieńców zmarły król łódzki.
Tylko Stach
Wilczek nie czekał końca i gdy usłyszał dzwony,
szepnął:
- Wesoła
parada - mieć tyle milionów i zdychać! - Splunął ze
złości i wyszedł z Józkiem Jaskólskim, który szedł w
milczeniu i wzdychał.
- Czegóż
się mazgaisz!
- Smutno mi! -
szepnął Józio, wzdrygnął się i obtulił szczelnie
w mizerny paltocik, przerobiony z uczniowskiego szynelu.
- Józiu,
puść kantor Bauma, ja potrzebuję człowieka zaufanego,
wziąłbym cię, wyrobiłbyś się przy mnie.
- Nie mogę,
muszę pozostać u Bauma.
- Ależ on
lada dzień się "położy", nie bądź
głupi, dam ci pięć rubli więcej miesięcznie.
- Nie mogę,
nie wypada mi opuszczać teraz Bauma, kiedy tak źle stoi i kiedy
zostałem prawie sam jeden w kantorze.
-
Głupiś! Żebym był tak sentymentalnym, to chodziłbym
jak i ty bez butów i całe życie parobkowałbym wszystkim! -
Obrzucił go pogardliwym spojrzeniem i pożegnał na Piotrkowskiej.
- Hołota!
Pogniją wszyscy po fabrykach! - pomyślał o towarzyszach z
politowaniem.
On dzisiaj
już wiedział, że nie zgnije na marnej posadzie, że nie
będzie tylko parobkiem cudzym, kółkiem w mechanizmie.
Szedł wolno
i .rozkoszował się poczuciem własnej siły,
wyższości i rozumu, tym, co już zrobił, i tym, co
zrobić jeszcze zamierzał.
Dzisiejszy
dzień liczył do najlepszych w swoim życiu i przełomowych -
bo dzisiaj zrobił pierwszy wielki interes, który musiał go
postawić na nogi.
Kupił kilka
morgów gruntu, z dwóch stron otaczającego fabrykę Grunspana,
kupił cichaczem i był pewnym wielkiego zarobku, gdyż z
pewnością wiedział, że Grunspan ma rozszerzać swoje
fabryki i musi od niego kupić place po cenie, jaką tylko
naznaczyć zechce.
Uśmiechnął
się z głębokiego zadowolenia!
Istotnie,
interes przedstawiał się świetnie, obliczenia zawieść
nie mogły.
Grunta były
dawno do sprzedania i Grunspan przez całe lata je targował,
dorzucając corocznie po kilkadziesiąt rubli, nie spiesząc
się i będąc pewnym, że go nikt podkupić nie może.
Wilczek
zwęszył interes, oplątał dotychczasowego posiadacza
całą siecią podstępów, uprzejmości, pożyczek
gwałtem wciskanych - aż w końcu stał się
właścicielem.
Dzisiaj rano
został już prawym posiadaczem ziemi.
Wyobrażał
sobie wściekłość Grunspana i bawił się tym
doskonale.
Podnosił
głowę coraz wyżej i coraz dumniej, a coraz drapieżniej
spoglądał na miasto, na wypakowane towarami składy, na fabryki -
jego nienasycona chłopska chciwość budziła się coraz
potężniej na widok bogactw.
Postanowił
je zdobyć i był już pewnym, że zdobędzie.
Mniejsza o
sposoby i środki - wszystkie były dobre, jeśli prowadziły
do celu, do pieniędzy.
Stach Wilczek liczył
się tylko z kodeksem, z policją.
Na resztę
uśmiechał się wzgardliwie i z politowaniem.
Opinia, etyka,
uczciwość! Kto się z tym w Łodzi
liczył!
Komu tutaj podobne głupstwa mogły przychodzić do głowy! Co to wreszcie jest
ta uczciwość!
Czy
był uczciwym Bucholc? Któż się o to pytał! Pytano się tylko,
ile zostawił milionów!
Mieć
miliony, czuć je w swoim ręku, otoczyć się nimi,
panować nad nimi.
Rozmyślał
skręcając ku stacji i duszę mu przepełniło szalone,
dochodzące do bólu pragnienie pieniędzy, użycia, panowania.
Jak pies
zgłodniały patrzy na mięso - tak on łakomie patrzył na
fabryki, domy, zbytek bogaczów, piękne kobiety, pałace.
Miał
szalony apetyt użycia, który obiecywał sobie zaspokoić.
Był
głodnym od wieków i przez tyle pokoleń poniewieranym, tratowanym
przez mocniejszych, odpychanym od stołu życia, przepracowanym,
łaknącym - teraz przyszła kolej na niego, podnosił
głowę, wyciągał chciwie ręce, chwytał zdobycz i
nasycał głód odwieczny.
- Odbiję
sobie wszystko i za wszystko! - myślał i z nienawiścią przypominał
sobie lata dzieciństwa, pasanie krów, posługi, jakie czynił w
klasztorze, kije, jakie odbierał, nędzę całej rodziny,
upokorzenia, jakie znosił w gimnazjum, upokorzenia, jakie odbierał
razem z pomocą od swoich dobroczyńców, upokorzenia, jakie znosiła
cała rodzina.
- Odbiję
sobie wszystko! - mruknął z szaloną zawziętością
w sercu.
Ale tymczasem
dopiero zdobywał środki, handlował, czym mógł,
zarabiał, na czym się tylko dało.
Zarządzał
składami Grosglika, a prócz tego handlował węglem na
własną rękę, handlował drzewem, handlował
resztkami bawełnianymi, handlował jajami, które sprowadzał za
pośrednictwem rodziny, brał w końcu różne artykuły -
próbował wszystkiego.
Mówiono, że
kupuje "czerwony towar", tj. wyniesiony z podpalonych fabryk,
mówiono, że trudni się lichwą, że z Grosglikiem do
spółki robi jakieś bardzo ciemne interesa - tak mówiono.
Wiedział,
co o nim mówią, i uśmiechał się pogardliwie.
- Mocno Blinie
to obchodzi! - szepnął myśląc o tym, skręcił na
boczną uliczkę ciągnącą się wśród parkanów,
poza którymi wznosiły się szeregi składów drzewa budulcowego,
cementu, żelastwa, wapna i węgli. Ulica była nie brukowana, bez
trotuarów i stanowiła jedno głębokie morze błota, przez
które przekopywało się setki wozów, ciężko
naładowanych.
Składy
węgla rozciągały się po lewej stronie ulicy, u podnóża
wysokiego nasypu kolejowego, na którym tłoczyło się tysiące
towarowych wagonów, nakrytych chmurą czarnego pyłu, jaki się
wznosił z wyładowywanego węgla.
Wilczek
mieszkał przy składzie, w ohydnej budzie zbitej z desek i obryzganej
po płaski dach czarnym błotem, która służyła za
kantor.
Przebrał
się spiesznie, wciągnął długie buty i zabrał
się do roboty...
Ale nie
mógł robić spokojnie, czuł się zdenerwowanym,
roztrzęsła mu nerwy radość dzisiejszego kupna, to znowu przypomnienia
pogrzebu lub huk głuchy sztosujących na nasypie wagonów tak go
drażnił, że odrzucił pióro i zaczął
spacerować po kantorze, wyglądając raz po raz okienkiem na
zapchane pryzmami węgla i wozami składy.
Wozy co chwila
wjeżdżały na wagę z takim turkotem, aż cała buda
się trzęsła; ogromny zgiełk splątanych głosów
ludzkich, turkotów, kwików końskich, gruchotu wyrzucanych z wagonów
węgli, świstów maszyn bił przez otwarte drzwi i rozlewał się
po brudnej, odrapanej izbie, po której Wilczek spacerował w zadumie.
- Tam
jakieś panowie czekają przy wagonach! - zameldował robotnik.
Na nasypie
kolejowym, czekał Borowiecki i Moryc. Wilczek wyczekująco
wyciągnął rękę do przywitania. Moryc mu
uścisnął dłoń, a Borowiecki udał, że nie
widzi.
- Potrzebujemy
natychmiast platform przewozowych!
- Ile? pod co?
skąd? - zapytał krótko, podrażniony zachowaniem Karola.
- Jak
najwięcej, bawełna, kolej, do mnie - odpowiedział Moryc.
Szybko
załatwili interes i rozstali się.
- Szlachcic! -
mruknął Wilczek ze złością, bo na pożegnanie
Borowiecki wsadził ręce w kieszenie i kiwnął mu
głową bardzo łaskawie.
Nie mógł
zapomnieć tej obrazy, jego mściwe serce zanotowało sobie jeszcze
to jedno upokorzenie, tym boleśniejsze, że niezasłużone.
Ale nie
było czasu na rozczuwanie krzywdy, bo z powodu kończącego
się dnia ruch w składach zapanował szalony.
Co chwila
maszyny parowe podciągały sznury ładowanych wagonów,
krzyżowały się, wyciągały puste, buchały
kłębami dymów i ze świstem, hukiem, szczękiem
sztosowań przewijały się wskroś dymów i pyłów lub
odczepione od pociągów leciały z dzikim krzykiem do remiz.
A niżej, ze
składów nakrytych czarną kurzawą biło tysiące
splątanych gorączkowych głosów, konie kwiczały dziko,
świsty batów, krzyki woźniców, turkoty ulic i głuchy,
potężny szum miasta, stojącego dokoła, nakrytego dymami.
Wilczek
uwijał się gorączkowo, biegał do kantoru, do kup
węgla, na nasyp, do ludzi wywożących, na stację;
przemykał się pomiędzy wozami, człapał po błocie,
zmęczył się w końcu śmiertelnie i aby
odpocząć, usiadł na brzegu jednego z pustych wagonów.
Mrok się
już robił - pozachodnie zorze rozlały się po niebie
strugami purpury i okrwawiały cynkowe, błyszczące dachy, po
których staczały się kłęby rudych dymów; noc
gęstniała, szarość ponura, zmącona zalewała
ulice, pełzała po murach, czaiła się po zaułkach,
zacierała kontury, gasiła barwy, wypijała resztki dnia,
okręcała miasto brudnymi łachmanami zmroku, z którego
zaczęły z wolna wybłyskiwae światła.
Noc
zapadła, miasto pokryło się łunami, szumy się
podniosły, łoskoty stały się wyraźniejsze, turkoty
się wzmogły, krzyki spotężniały - aż w końcu
wszystkie dźwięki zlały się w przeogromny dziki chór,
śpiewany głosami maszyn i ludzi, od którego drżało
powietrze i trzęsła się ziemia!
Łódź
pracowała nocną, gorączkową pracą -
- Resztki szlacheckie!
wezmą was diabli niedługo! - mruknął Wilczek, który jeszcze
nie mógł zapomnieć Borowieckiego, splunął pogardliwie,
podparł brodę rękami i zapatrzył się w niebo.
Zbudził go
dopiero głos lecący z opustoszałej ulicy.
A na rynku
Gajera
Znalazła se frajera
ta ra ra, bumdera!
Śpiewał
jakiś głos i zginął w oddaleniu i nocy.
Wilczek
zeszedł do kantoru, pozałatwiał resztę spraw, wyprawił
ostatnie wozy.
Kazał
pozamykać wszystko, zjadł kolację, jaką mu przygotował
robotnik, i poszedł na miasto.
Lubił
włóczyć się bez celu, przyglądać się ludziom,
fabrykom, węszyć po mieście, lubił oddychać tym
rozdrganym, przesyconym węglem i zapachami farb powietrzem.
Olśniewała go potęga miasta, olbrzymie bogactwa nagromadzone w
składach i fabrykach zapalały mu w oczach płomienie
chciwości, rozpalały duszę marzeniami strasznymi,
przepełniały coraz potężniejszą żądzą
panowania i użycia; ten szalony wir życia, ta struga złota, jaka
przepływała przez miasto, upajały go swoją
potęgą, hipnotyzowały, przejmowały drżeniem
żądzy nieopowiedzianej, dawały siły do walki, do
zwyciężania, do grabieży.
Kochał
tę "ziemię obiecaną", jak kocha zwierzę
drapieżne głuche puszcze pełne łupów. Uwielbiał
tę "ziemię obiecaną" płynąca złotem i
krwią, pożądał jej, pragnął, wyciągał
do niej ramiona chciwe i krzyczał głosem zwycięstwa -
głosem głodu: - Moja! Moja! - I już chwilami czuł, że
ją posiadł na zawsze i że nie puści zdobyczy, póki nie
wyssie złota wszystkiego.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
|