A teraz go
w grzbiet, a teraz z drugiej strony, a teraz w głowę. Ot i jeszcze
raz, i jeszcze jeden razik, dobrodzieju mój kochany.
- Walisz
ksiądz kartami jak cepem - szepnął z goryczą stary
Borowiecki.
- To mi
przypomina jedno zajście. Było to u Migurskich w Sieradzkiem...
- Cepem, nie
cepem - przerwał ksiądz przymrużając z lubością
oczy - a ślicznymi atucikami, dobrodzieju mój kochany. Chowam ja jeszcze
damusię, żeby grzmotnąć twojego królika, Zajączkowski.
- To się
pokaże! Ale ksiądz ma paskudny zwyczaj przerywania; ust otworzyć
nie można, bo ksiądz zaraz przerywasz. Oto, jak rzekłem, u
Migurskich...
- U Migurskich
czy nie u Migurskich, ale to już słyszeliśmy, dobrodzieju mój
kochany, ze sto razy, nieprawda, panie Adamie? - zwrócił się do
starego.
- E, co mi tu
ksiądz będziesz uwagi ciągle robił. A, jak Pana Boga
kocham, czego za wiele, tego i zanadto. Myślałbyś ksiądz
lepiej o nabożeństwie, a nie o tym, czy kto co mówił lub nie
mówił.
Rzucił
karty na stół i porwał się zirytowany.
- Tomek,
huncwocie jeden, a zakładaj konia - huknął potężnym
basem przez okno na podwórze.
Szarpał
mocno wyczernione wąsy i sapał zapalczywie.
- No, widzicie
go! Smyk jeden, ja mu po ludzku zwracam uwagę, a ten zaraz na mnie jak na
swojego parobka: huru buru! Jasiek, bo mi fajeczka zgasła.
- No,
sąsiedzie, bo pan Baum rozdaje karty.
- Nie
będę grał, jadę do domu. Już mam dosyć
jegomościnych kazań. Wczoraj u Zawadzkich opowiadam o koniunkturach
politycznych, a ksiądz mi zaprzecza publicznie i wydrwiwa - burczał
szlachcic przemierzając wielkimi krokami pokój.
- A boś
jegomość, dobrodzieju mój kochany, gadał rzetelne głupstwa.
Jasiek, a ty smyku jeden, daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
- Ja
gadałem głupstwa! - wykrzyknął Zajączkowski
przyskakując z pasją do księdza.
- A
głupstwa - odszepnął ksiądz pykając z długiej
fajki, którą mu mały chłopak zapalał
przyklęknąwszy na podłodze.
- A, Panie Jezu
Chryste, zmiłuj się nad nami - zawołał ze zgrozą
Zajączkowski rozkrzyżowując ręce.
- Ksiądz
dobrodziej jest na ręku - rzekł Maks Baum, podsuwając mu karty.
- Siedem pik -
zawołał ksiądz. - Zajączkowski, jesteś na ręku.
- Idę na
ciemno - zawołał szlachcic i siadł spiesznie do stolika, ale nie
zapomniał jeszcze urazy do księdza, bo rozejrzawszy się w
kartach mówić zaczął:
- I jak tu
może być co, jak tu ogół może mieć jasne pojęcie
o polityce, kiedy jego naturalni przewodnicy są tak ciemni.
- Osiem trefli,
bez atu - licytował ksiądz.
- Przejdę
się. Dobrze, zaraz ksiądz zobaczysz, co będzie za gra. Bo jak
ksiądz nie masz żołędzi, to ksiedza mocno zaswędzi.
- Zaswędzi,
nie zaswędzi, ale jak ci pan Baum wyciągnie te
żołędziki, jak cię asikiem wytnie, to kichniesz. A co,
syneczku, a co, a nie chwal się. a nie mów amen przed in saecula
saeculorum, dobrodzieju mój kochany, ha, ha, ha! - śmiał się na
całe gardło z miny Zajączkowskiego i tak był rad, że
trzepał cybuchem po sutannie i poklepywał Maksa obok siedzącego.
- Górą miasteczko Łódź, górą fabrykanciki. A niechże
ci, dobrodzieju mój kochany, Pan Bóg bliźniateczki da za to, żeś
tak Zajączka oporządził. Poleżysz bez nóżki,
poleżysz. Jasiek, a daj no, smyku, ogieńka, bo mi fajeczka
zgasła.
- Ksiądz
jak poganin jaki tak się z cudzych nieszczęść cieszysz.
- Już
tam temu daj spokój, a co leżysz, to leżysz. Cały rok nas
obłupiał ze skóry, to niechże teraz grosiki zapłaci.
- Po
dwadzieścia groszy na tydzień wygrywałem. Po dwadzieścia
groszy, słowo honoru panu daję! - szepnął Zajączkowski
przez stół do Maksa.
-
"Poszły panny na rydze! na rydze! na rydze!" - zaczął
nucić stary Borowiecki przytupując do taktu w stopień fotelu, na
którym siedział i jeździł, bo był W połowie
sparaliżowany.
Cisza na
chwilę zapanowała w pokoju.
Cztery
świece stojące po rogach stolika jasno oświetlały zielone
pole walki i twarze walczących.
Zajączkowski
milczał, był zły na księdza, z którym od lat dwudziestu
kłócił się przynajmniej dwa razy na tydzień.
Muskał
wyczernione wąsy i rzucał groźne spojrzenia spod ogromnych
krzaczastych brwi na Maksa, który go "kładł bez trzech", a
czasami trzaskał się ze złością w łysinę, po
której muchy spacerowały.
Ksiądz
wychudłą, ascetyczną i dobrotliwą twarz pochylał nad
stołem, czasem pykał z fajki i okrywał się dymem, a wtedy
zapuszczał ostre spojrzenie czarnych, bardzo żywych oczów w karty
przeciwnika, z czego zresztą nigdy nie korzystał.
Maks ze
skupioną twarzą grał bardzo uważnie, bo przeciwnicy byli
mistrzami w preferansie, i w przerwach leciał oczami po oknach, którymi
księżyc zaglądał i do dalszych pokojów, skąd go
dochodziły głosy Anki i Karola.
Pan Adam
zaś ciągle nucił, wybijał takt, szarpał bujną,
choć przerzedzoną czuprynę i przy każdej nowej grze
wołał:
-
Śliczny kolor, długi kolor. Dam ja wam teraz, basałyki. Król z
damą, a dwór za nią. Zaczniemy bić do ataku."Hej, Mazury,
bijcież z góry, a kosami, osękami, ra, ra, ra, ta, ta!" Szlusuj
z prawego! - komenderował energicznie i z rozpłomienioną
twarzą, ruchem, jakby się rzucał do ataku, bił kartami w
stół.
- A to byś,
jegomość, grał po ludzku. A te twoje przyśpiewki to tylko
rozpusta żołnierska i nic więcej, dobrodzieju mój kochany.
Jasiek, a daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
- To
"szlusuj" - przypomina mi bardzo ciekawe zajście, jakie
miało miejsce...
- U Migurskich,
w Sieradzkiem, słyszeliśmy już i to, słyszeli, dobrodzieju
mój kochany.
Zajączkowski
spojrzał groźnie na uśmiechniętą twarz księdza,
ale nie rzekł nic, tylko odwrócił się do niego bokiem i
grał dalej.
Maks raz jeszcze
rozdał karty i po licytacji poszedł do Karola.
- Jasiek, a
otwórz no okienko, bo tam ptaszeczki boże tak śpiewają.
Chłopak
otworzył okno na ogród i pokój zalały chóry słowiczych
głosów i fale zapachów bzów kwitnących pod oknami.
W pokoju, do
którego poszedł Maks, nie było lamp, natomiast świecił
księżyc sunący po tafli ciemnego szafiru niebios.
Okna były
otwarte i wpływał nimi czerwcowy, rozśpiewany wieczór.
Siedzieli w
milczeniu.
- Ładna
kolekcja mamutów - szepnął Karol do Maksa, bo w pokoju gry znowu
wybuchła burza i Zajączkowski krzyczał przez okno, żeby mu
konie zakładali natychmiast, a pan Adam śpiewał na całe
gardło:
- "A
choć chłodno i głodno, żyje sobie swobodno!"
- Często
grywają ze sobą?
- Co
tydzień i przynajmniej dwa razy na tydzień się kłócą i
rozjeżdżają bez pożegnania, co im zresztą wcale nie
przeszkadza żyć w wielkiej przyjaźni.
- Pani ich
godzić musi nieraz?
- O nie, bo raz
spróbowałam, a ksiądz zaperzony krzyknął na mnie:
"Niech jegomościanka pilnuje udojów!" Zresztą, oni nie
mogliby żyć bez siebie, a będąc ze sobą, nie mogliby
się nie kłócić.
- Ale co twój
ojciec w Łodzi pocznie bez nich? - zwrócił się Maks do Karola.
- A bo ja wiem,
również w ogóle nie wiem, po co ojcu chce się do Łodzi?
- Pan nie
wie?... - szepnęła Anka zdziwionym głosem i byłaby coś
mówiła więcej, ale dzwonek zadźwięczał u furtki.
Wyszła i
powróciła z depeszą dla Karola. Karol apatycznie wziął, ale
nie doczytał do końca, tylko zmiął ze
złością i schował do kieszeni.
- Może
zła wiadomość? - zapytała trwożnie Anka stojąc
przed nim.
- Nie, tylko
głupia!
Machnął
ręką, zniecierpliwiony jej współczującym spojrzeniem i
ciekawością.
Poszedł do
pokoju grających i czytał po raz drugi. Depesza była od Lucy.
- Bardzo
się pan nudzi u nas?
- Ani słowa
nie odpowiem na podobną insynuację. Wie pani, jestem zdumiony
życiem państwa. Nie przypuszczałem, żeby mogło
gdzieś istnieć życie dziwnie spokojne, dziwnie proste i takie
jakieś wyższe. Dopiero u państwa poznałem, że ja nie
znałem Polaków, dopiero teraz rozumiem wiele właściwości
Karola. Szkoda, że się państwo wyprowadzają do Łodzi.
- Dlaczego?
- Bo nie
będę mógł już tutaj nigdy przyjechać.
- A w Łodzi
pan nie zechce nas odwiedzać? - zapytała ciszej i nie wiedziała,
dlaczego serce jej zabiło silniej, jakby obawą, że może on
nie zechce.
-
Dziękuję pani bardzo, uważam to już za zaproszenie,
można?
- A można,
ale za to pozna mnie pan ze swoją matką.
- Kiedy pani
tylko rozkaże.
- Zostawię
pana samego, bo muszę pomagać do .podania kolacji.
Pobiegła do
drugiego pokoju, w którym Jagusia już nakrywała.
Maks
spacerował wzdłuż pokoju, ale dlatego, żeby
przechodząc obok drzwi otwartych spojrzeć na Ankę.
Patrzył z
podziwem na jej wysmukłą, doskonale uformowaną figurę, gdy
się pochylała nad stołem; na jej twarz o niezbyt regularnych
rysach, ale pełną dziwnego wdzięku i ciepła,
zakończoną szerokim czołem o gładko rozczesanych
pośrodku włosach kasztanowatych. Szarobłękitnawe oczy
patrzyły spod zupełnie czarnych brwi jasno, spokojnie, ale z
pewną surowością.
Maks
przypatrywał się jej z wielkim zajęciem i tak mu się bardzo
podobała, że poczuł prawie niechęć do Karola, gdy
tamten przyszedł.
- Jutro
wieczorem jechać do Łodzi muszę - powiedział szorstko.
- Po co ci tak
pilno. Trzy święta mają robotnicy, to i my użyjmy
odpowiednio Zielonych Świątek.
- Jeśli
czujesz się tutaj dobrze, zostań, ale ja muszę wyjechać.
- Pojedziemy
razem - mruknął Maks siadając na parapecie okna.
Było mu
tutaj tak dobrze, że się zdumiewał nad sobą, a ten chce go
stąd zabierać.
Patrzył z
gniewem i żalem na Karola.
- Mam bardzo
pilne interesa i mam dosyć wsi, za wiele nawet - mówił i chodził
wzburzony, zaglądał do pokoju grających, zamieniał po kilka
obojętnych słów z Anką, ale rozdenerwowania i niepokoju, który
był nudą zarazem, stłumić nie umiał.
A do tego
przybył jeszcze ten telegram Lucy, o której myślał z
trwogą, bo mu zapowiadała w najbardziej stanowczych słowach,
że jeśli się we wtorek nie pokaże, to ona potrafi go
znaleźć i u narzeczonej, niechaj się co chce stanie potem.
Wiedział,
że Lucy dotrzymuje słowa swoim namiętnościom, więc
jechać musiał.
Tak mu
ciężył ten stosunek, tak znienawidził już i jej
piękność, i te więzy miłości, że mu
życie brzydło.
A potem Anka.
Czuł,
że mu jest najzupełniej obojętną, że zaczyna chwilami
nienawidzieć, gdy spotykał się z jej jasnym, ufającym
wzrokiem.
A musiał
udawać miłość, musiał zmiękczać ton
głosu wtedy, gdy mu się kląć chciało, musiał
być uprzejmym, uśmiechniętym, przewidującym, słodkim,
jak przystało na narzeczonego.
Ta rola
była mu wstrętna nad wyraz, a grać ją musiał dla ojca;
grał ją i dla niej, i dla siebie już, bo użyciem posagowych
pieniędzy Anki związał się na zawsze.
-
Ożenię się prędko i wszystko się skończy -
myślał. - Przecież tyle małżeństw zawiera
się bez miłości! - kończył apatycznie, ale
równocześnie jego dumna ambicja pożerała mu duszę.
Burzyło
się w nim wszystko na myśl, że przez to
małżeństwo zejdzie do roli pionków, że jeśli zechce co
mieć, to musi pracować lata całe, musi wyciskać maszyny,
ludzi, wszystko, żeby coś wycisnąć dla siebie - i to teraz!
Teraz, gdy mu
stary Muller dosyć wyraźnie powiedział, że mu odda
Madę i zarząd fabryki, od razu milionową fortunę, od razu
wielkie interesy i możność robienia jeszcze większych.
Od pewnego czasu
czuł wstręt do małych interesów, czuł wstręt do tej
własnej fabryki, jaką od wiosny budował, do tych
oszczędności groszowych, których rezultatem były setki rubli
zaledwie.
Tyle lat
chodził w kieracie pracy, ciągłej walki i twardego zdobywania
każdego rubla, tyle lat tłumił w sobie najrozmaitsze zachcianki
i pragnienia, których nie mógł zaspokoić, tyle lat był
głodnym szerokiego, niezależnego życia - i teraz, kiedy to
wszystko mógł mieć żeniąc się z Madą -
musiał się ożenić z Anką i przez to musiał
wrócić do jarzma mierności...
Buntował
się przeciwko tej konieczności wszystkimi siłami.
I gdy Anka
przyszła prosić na kolację, spojrzał na nią gniewnie i
nic nie odpowiedziawszy na jej zapytanie poszedł przysunąć ojca
z fotelem do jadalnego pokoju.
Kolacja
była bardzo ożywiona, bo ksiądz z Zajączkowskim
kłócili się o politykę, pomagał im pan Adam i Karol, który
drwił niemiłosiernie z Zajączkowskiego i z jego koniunktur
politycznych, drwił z optymizmu księdza i ze złością
zrobił uwagę ojcu, że spraw dzisiejszej polityki nie
rozstrzygają armaty, a rozum stanu.
- Ta, ta, ta! -
przedrzeźniał stary z gniewem. - Ty mi tego nie mów, bo ja cię
zawsze przekonam, że ten miał rację, kto miał armat
więcej i wojska. Rozum państw - to wielkie armie, gotowe do
wyruszenia w pole, to ich dusza, która rządzi.
- Nie, panie
Adamie, duszą państw jest sprawiedliwość, jaką
się rządzą.
- Państwami
kieruje żołądek i jego wymagania - zawołał Karol
umyślnie, aby sprawić przykrość księdzu, który
się rzucił na te słowa i zaczął dowodzić, że
wszystko wypływa z woli Bożej i że ta wola jest
sprawiedliwością i że na tym stoi wszystko.
Karol już
nie odpowiadał, bo go znudziły te bezpłodne rozumowania, ale gdy
ksiądz, ojciec i Zajączkowski zaczęli mu dowodzić, że
wszystko się dzieje za wolą Boga, nie mógł już
wytrzymać i zawołał z gniewem:
-
Tłumaczycie, panowie, sobie świat przy pomocy katechizmu; nie
przeczę, że to łatwe, a miejscami dowcipne nawet.
- Bluźnisz,
dobrodzieju mój kochany, bluźnisz i obrażasz nas. Jasiek, smyku
jeden, daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła! - wołał
drżącym z oburzenia głosem i fajka latała mu w ręku ze
wzruszenia.
Pykał, ale
że nie mógł dociągnąć się dymu, bo chłopak
nie mógł zapalić, trzasnął go cybuchem przez plecy i znowu
zaczął przekonywać, ale teraz już z całą
pasją.
- Nie
będzie pani żal opuszczać tego raju, jaki sobie pani
stworzyła w Kurowie? - mówił cicho Maks do Anki, bo oboje nie
mieszali się do rozmowy ogólnej.
Maksa nic nie
obchodziły poruszane kwestie, a Anka była smutna.
Karol był
taki inny przez te kilka dni, tak jej prawie unikał, że
dziewczynę zaczął trapić głuchy niepokój, przeczuwanie
jakiegoś nieszczęścia, więc teraz nie odpowiedziała
Maksowi, tylko pochylając się nad stołem zapytała cicho,
nie podnosząc oczów:
- Nie wie pan,
czy Karola nie spotkało co złego?
- Nie. Czy pani
co zauważyła?
- Tak mi
się zdawało. Prawda, zapomniałam, że musi mieć
dosyć kłopotów z fabryką, prawda... - dodała ciszej, jakby
dla siebie, jakby dla stłumienia
podejrzeń i
niepokojów.
Podniosła
głowę i oczami pełnymi troski serdecznej ogarnęła jego
twarz schmurzoną i gryzące spojrzenia, jakie rzucał na
księdza.
- A co
państwo robią z ziemią?
- Dziadek
chciał sprzedać, ale pan Karol opiera się temu, za co jestem mu
bardzo wdzięczna, bo tak się zżyłam z tym domem, że
nie mogłabym bez przykrości pomyśleć, że to już
nie nasze. Prawie wszystkie drzewa w ogrodzie, wszystkie żywopłoty
sadziła albo matka pana Karola, albo ja. Więc niech pan pomyśli,
jak by to było ciężko rozstawać się z tym na zawsze.
- No,
przecież można gdzie indziej kupić ładniejszą
posiadłość.
- Tak,
można, ale ona nie będzie Kurowem - odpowiedziała
dotknięta, że nie rozumiał i nie odczuwał jej
przywiązania do tego kawałka ziemi, na którym się
wychowała.
Umilkli, bo
kłótnia zawrzała znowu pomiędzy Zajączkowskim i
księdzem, który zirytowany bił cybuchem w podłogę i
zawołał:
- Dobrodzieju
mój kochany, ja ci tylko powiem,
że ty
jesteś Zajączkowski, herbu barania skórka. Jasiek, ognia!
- A, Panie Jezu
Chryste, co ten ksiądz wygaduje. Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj
konie - ryknął do kuchni, gdzie jego stangret jadł kolację,
i nie żegnając się wybiegł, ubrał się w ganku i
poleciał, ale powrócił za chwilę, bo zapomniał czapki,
której szukał po wszystkich pokojach, a znalazłszy ją
przybiegł do stołowego pokoju, huknął
pięścią w stół i zawołał wściekle:
-
Jegomość podziękuj Bogu, że cię ochrania sukienka
kapłańska, bo inaczej ja bym jegomościa nauczył, co to jest
mówić: Zajączkowski herbu barania
skórka, ja bym
nauczył - krzyczał bijąc raz po raz w stół.
- Nie wylewaj
waść herbaty, dobrodzieju mój kochany - rzekł spokojnie
ksiądz Szymon.
-
Usiądźcie no, o co tu się gniewać, no, siadajcież,
sąsiedzie - zapraszał pan Adam.
- Nie
usiądę! Noga moja tutaj więcej nie postoi, gdzie mnie
obrażają.
- Nie wylewaj
waść herbaty i jedź z Bogiem - szeptał ksiądz
unosząc swoją szklankę, która tańczyła po stole,
wstrząsanym uderzeniami pięści.
- Jezuita, jak
Boga jedynego kocham! - wrzasnął Zajączkowski, huknął
raz jeszcze w stół i poleciał.
Na podwórzu i na
drodze jeszcze słychać było jego głos łączący
się z turkotem bryczki, którą odjeżdżał.
- Rozgrzana
pała, o! Słyszane to rzeczy, żeby się o byle słowo tak
obrażać!
- A bo mu
też ksiądz dojechałeś do żywego mięsa.
- To czego gada
głupstwa.
- Każdemu
wolno mieć swoje zdanie.
- Pod warunkiem,
żeby było poparciem naszego - odezwał się ironicznie Karol.
- Dobrodzieju
mój kochany, a to ten smyk naprawdę odjechał. Jasiek, kanalio, daj no
ogieńka - zawołał oburzony i poszedł do ganku
wyglądać za Zajączkowskim. - No, widzicie, co to za awanturnik.
Nakrzyczał, nawymyślał mi i pojechała sobie bestia.
- Wróci,
przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz - odezwała się Anka.
- Hm, wróci?
jużcić, że wróci, ale zawsze co sobie o nas pomyśli pan
Baum.
- Pomyśli,
że panowie dobrze śpicie, dobrze się odżywiacie i dużo
macie czasu, skoro go zużywacie na takie dziecinne kłótnie -
szepnął ironicznie Karol.
Ksiądz
popatrzył na niego groźnie, ale oczy mu się rychło
rozjaśniły, wytrząsnął popiół z fajki, nabił
w nią tytoniu i podstawiając do zapalenia Jaśkowi,
szepnął:
- Drażnią
cię kły, dobrodzieju mój kochany, to na pluchę...
Pożegnał
się wkrótce i poszedł do domu.
Milczenie
długie zapanowało.
Stary
drzemał na swoim fotelu.
Anka ze
służącą sprzątała ze stołu, a Karol
zatopił się w głębokim fotelu i palił papierosa
spoglądając z ironią na Maksa, który biegał
błyszczącymi oczami za każdym ruchem Anki.
Zaraz się
też rozeszli spać.
Maks miał
łóżko w saloniku od ogrodu.
Noc była
cudowna, słowiki rozśpiewywały się coraz tęskniej,
aż im zaczęły odpowiadać z nadrzecznych gąszczów kosy,
i polał się wtedy nieporównanie piękny deszcz
dźwięków, który się rozlewał w tej cichej, czarownej nocy
czerwcowej, pełnej ciepła bijącego z rozgrzanej ziemi, gwiazd na
niebie i zapachu bzów, których były pełne klomby, stojące przed
oknami.
Maks nie mógł
spać. Otworzył okno i patrzył w okręcony mgłami
świat.
Myślał
o Ance, gdy naraz usłyszał przyciszony jej głos.
Wychylił
się oknem i zobaczył ją siedzącą w oknie swojego
pokoju, w oficynie przystawionej do dworu pod kątem prostym.
- Czemu mi nie
chcesz powiedzieć, co cię męczy? - prosił głos
zwrócony do okna naprzeciw.
- Nic mnie nie
męczy, jestem zdenerwowany - odpowiedział głos drugi.
- Zostań
dni kilka, to się trochę uspokoisz. Niewyraźne mruknięcie
było odpowiedzią. Potem głos pierwszy mówić
począł tak cicho, że Maks nic słyszeć nie mógł,
natomiast usłyszał chór żab rechoczący gdzieś w
łąkach i turkot wozów jadących szosą, i głosy ptaków
śpiewających coraz głośniej.
Księżyc
świecił tak jasno, że powłóczył warstwą
srebrnawą mokre od rosy liście, a mgły czynił podobne do
zwojów srebrnej gazy.
- Jesteś
romantyczka - rozległ się znowu głos męski z akcentem
gniewu.
- Czy dlatego,
że cię kocham? Czy dlatego, że każdą twoją
troskę biorę w serce tak mocno, mocniej niż swoje własne,
że chciałabym, abyś był zupełnie
szczęśliwym?
- Nie, nie
dlatego, ale dlatego, że bez względu na możliwy katar chce ci
się ze mną mówić przez okno, prawda, że to i przy
księżycu, i przy śpiewie słowika.
- Dobranoc.
- Dobranoc pani.
Okno
trzasnęło i biała firanka zasłoniła wnętrze pokoju,
rozświecone teraz.
Karol nie
odszedł, bo rozległ się trzask zapałki i cienka struga
sinego dymu wypłynęła z pokoju i darła się o
słomiany okap dachu, palił papierosa.
Maks
również zapalił, ale po cichu, żeby nie zauważono, iż
słucha.
Był bardzo
ciekawym, czy Anka wróci jeszcze i co mówić będą.
Gniew Maksa na
Karola rósł co chwila.
Ale okno Anki
wciąż było zamknięte, dostrzegł tylko, że za
firanką cień jej się ukazywał co chwila i przystawał
przy oknie, byłby może nawet usłyszał szelest jej kroków,
ale słowiki przeszkadzały i wiatr, który wstał gdzieś z
łąk i bagnisk, przyczołgał się po zbożach, co
stały czarną ścianą, wdarł się pomiędzy
drzewa i zaczął szumieć i trząść bzami, i
dmuchał w słomiane poszycie domu, i owiewał mu twarz wilgotnym,
przesyconym zapachem zbóż i ciepła oddechem.
- Jutro
będzie Karczmarek, ten, co chce kupić od nas - odezwał się
znowu głos.
Maks
zapatrzył się tak w ogród, że nie widział otwierania okna.
- Przecież
ojciec nie sprzeda.
- Ale tobie
może potrzebne te pieniądze.
- Tak, potrzeba
mi milion - zaszemrał głos drwiący.
- Karczmarek
chce wydzierżawić chociażby, potrzebuje majątku dla
zięcia.
- To się
jutro umówimy.
- Cugowe konie
weźmiesz do Łodzi czy sprzedasz?
- A po cóż
bym brał stare klaki.
- Ale dziadek
się do nich tak przyzwyczaił - mówił smutnie sopran.
- To się
odzwyczai. Dzieciństwa zawsze ci się trzymają. To może i
przeflancować pół ogrodu do Łodzi, może byś
chciała zabrać i krówki swoje, i kureczki, i gąski, i prostaczki
- byłby cały komplet.
- Jeśli
sądzisz, że drwiny powstrzymają mnie od zabrania tego, bez czego
obyć bym się nie mogła, to się mylisz.
- Nie
zapomnijże zabrać i portretów rodzinnych. Senatorom Rzeczypospolitej
musi być tęskno, tam na strychu, do znalezienia się w Łodzi
- brzmiał szyderczy głos.
Sopran nic nie
odpowiedział.
Słychać
było jakby bardzo ciche łkanie, ale tak ciche, że wydawało
się Maksowi jakby bełkotem strumienia płynącego za ogrodem.
- Anka, przebacz
mi! Nie chciałem robić ci przykrości. Taki jestem zdenerwowany.
Przebacz mi, Anka, nie płacz.
Maks
ujrzał, że Karol wyskoczył do ogrodu, no i to również
zobaczył, że dwa białe ramiona wyciągnęły
się do niego z okna i że ich głowy bardzo blisko były
siebie.
Nie patrzył
i nie słuchał więcej.
Zamknął
okno i położył się spać, ale sen nie przychodził;
przewracał się na wszystkie strony, klął, palił
papierosy, ale zasnąć nie mógł, bo słowiki tak
głośno śpiewały w bzach i ciągle mu się
wydawało, że słyszy głosy Anki i Karola.
- Co oni
mogą sobie opowiadać tak długo? - myślał irytując
się coraz bardziej, i aby się przekonać, czy są jeszcze,
wstał.
Karol stał
pod oknem Anki, ale rozmawiali tak cicho, że nic słychać nie
było.
- Spać
nawet nie można od tych amorów - mruknął ze
złością i zatrzasnął okno z hukiem.
Nie
usnął jednak, nie dała mu spać ta noc czerwcowa,
kipiąca potężnym życiem wiosny.
Księżyc
wisiał wprost okien, napełniał pokój niebieskawym pyłem i
rozlewał potoki łagodnego światła na uśpione
miasteczko, na puste uliczki i na szerokie pola, pokryte lekko falującymi
zbożami, nad którymi rozwłóczyły się szkliste mgły i
wisiały spokojnie; z łąk i oparzelisk podnosiły się
białawe opary niby dymy z kadzielnic i biły kłębami ku
granatowym przestrzeniom; a z mgieł, ze zbóż sennie szumiących,
operlonych rosą, wznosił się coraz potężniej
chrzęst świerszczyków polnych, płynący przytłumionym i
rozdrganym na miliony dźwięków rytmem bezustannie
rozbrzmiewającym w powietrzu; odpowiadały im chóry żab, które
podnosiły z bagnisk rechot i wołały ostro: "Rade, rade,
rade!"
Milkły po
chwili, aby dać głos innym chórom, usadowionym na dalszych
błotach, po stawach zarośniętych, przebłyskujących
lustrami wody, przez które wlokły się promienie księżyca
niby ostrza złote; po brzegach strumieni obrośniętych pochylonymi
pod ciężarem rosy tatarakami, po rowach pełnych
żółtych kaczeńców i niebieskich niezapominajek, nad którymi
stały popróchniałe wierzby o wielkich głowach, pokrytych niby
włosem gęstymi młodymi pędami.
Ze wszystkich
stron zrywały się hymny, śpiewane z upojeniem w tę noc
wiosenną, pełną czaru nieopowiedzianego, krzyków
głębokich, śpiewów, drgań ledwie odczutych i
miłości.
Słowiki
śpiewały w każdej kępie bzów i odpowiadały im
tysiączne głosy ptactwa, klekot bocianów zrywający się
czasami z wielkiego modrzewiu, stojącego w szczycie dworu, krzyki
jękliwe czajek na moczarach, słodki szczebiot jaskółek po
gniazdach, chrzęsty zbóż, huczenie chrabąszczów goniących
się po drzewach, ryki krów po oborach i rżenie dalekie koni
pozostawionych na noc po pastwiskach.
A chwilami
milknął świat i robiła się cisza tak głucha a
przeogromna, że słychać było kapanie rosy
spływającej z liścia na liść i bełkot
rzeczułki za dworem, i jakby głęboki oddech ziemi.
Ale po tej
chwilowej ciszy wszystkie głosy zerwały się w tym mocniejszym
chórze, wszystkie drzewa, trawy i stworzenia śpiewały przejmujący
hymn miłości i jakby wyciągały do siebie gałęzie,
kwiaty, ramiona i oddawały się sobie z pożerającym
uniesieniem.
Cała ziemia
we wszystkich głosach śpiewów, bełkotów i szumów, we wszystkich
tętnach roślin i tworów, we wszystkich skrzeniach blasków i promieniowań,
we wszystkich zapachach przenikających powietrze -
skłębiała się w przeogromny, nabrzmiały
żądzą miłości wir, który jakby porwany rozszaleniem
tej wiosennej nocy i pożerającą tęsknotą
wieczności, rzucał się na oślep w objęcia bezdni,
zewsząd rozwartej, ciemnej, błyszczącej zimną rosą
gwiazd i miliardami słońc i planet, głuchej, tajemniczej,
strasznej.
Nie, Maks
usnąć nie mógł.
Słowik,
który śpiewał pod oknem, tak go rozdrażnił, że
chciał go spłoszyć - ale ptak nie słyszał,
siedział na kołyszącej się pod nim gałązce i
śpiewał cudowne trele, lał całe potoki dźwięków,
rozsypywał tony jak perły, które spływały na ogród, na
kwiaty, niby kaskada rozsiewająca czar niewysłowiony. Samiczka
gdzieś z głębi drzewa odpowiadała mu sennym i apatycznym
ćwierkaniem.
- Ażeby
cię diabli wzięli z twoim piskiem! - zawołał zirytowany i
rzucił kamaszem w krzak, ptak sfrunął na inny krzew, a gdy Maks
zamknął okno i powrócił do łóżka, słowik
powrócił na dawne miejsce i śpiewał dalej, co Maksa tak
rozgniewało, że odwrócił się do ściany,
głowę okręcił w kołdrę i zasnął dopiero
nad ranem.
Prócz pana Adama
nikt dobrze nie spał tej nocy we dworze kurowskim.
Szczególniej
Anka, której ta długa rozmowa z Karolem nie uspokoiła, a przeciwnie,
zaczęła budzić w niej jeszcze ciemne podejrzenia, że
coś przed nią ukrywa - ale ani przez mgnienie nie przypuszczała,
że ukrywał obojętność, że już z trudem i
wysiłkiem udawał miłość.
Nie
podejrzywała go, bo sama kochała całą potęgą
namiętnego, dwudziestoletniego serca.
A potem i
dlatego spać nie mogła, że marzyła - marzyła o tym
łódzkim życiu, o przyszłości niedalekiej, o tym, że za
miesiąc opuścić musi Kurów, gdzie tyle lat przemieszkała.
- Co ja w
Łodzi będę robić? - snuło się jej uporczywie w
myśli, ale rano przerwały jej te majaczenia na pół senne
hałasy podwórza, wypędzanie krów na pastwisko i krzyki gęsi.
Wstała
zaraz.
Pan Adam
już jeździł na swoim wózko-fotelu, popychany przez wyrostka;
jeździł po podwórzu, zaglądał do obór, krzyczał na
pastucha, pogwizdywał na gołębie, które całą
bandą opadły z gołębnika na niego, siadały na
ramionach, wisiały na poręczach, trzepały się nad nim
rozgruchaną, hałaśliwą chmurą i wydzierały sobie
groch, jaki im sam codziennie rozsypywał.
-
Waluś, stać w szeregach! Razem do ataku! ..Jeden ruchu, drugi
ruchu" tra la la la - podśpiewywał i komenderował
śnieżnej rozgruchanej hołocie, która ze wszystkich stron
zlatywała się do niego.
-
"Miała babuleńka kozła rogatego. Tych bych, tych bych,
kozła rogatego."
-
Waluś, do ogrodu! - komenderował ostro, oganiając się od
gołębi kapeluszem, bo leciały za nim i opadały na wózek. -
A ruszaj no się, bestio!
-
Adyć się rucham! - odpowiadał sennie wyrostek wtaczając
wózek do ogrodu, pomiędzy szereg jabłoni pokrytych kwiatem tak
gęstym, że na tle trawników stały podobne do olbrzymich
stożkowych bukietów, owianych różowym pyłem i chmarą
roz-brzęczonych pszczół, co jak rdzawe kule przelatywały z
kwiatu na kwiat.
Wilgi
śpiewały na wiśniach, a bocian stał w gnieździe,
przewracał szyję aż na grzbiet i klekotał zawzięcie.
-
Waluś, a jabłuszka będą, co?
-
Juźcić, że być będą.
- A ruszaj
no żwawo.
-
Adyć się rucham!
- A
gruszeczki będą, co?
- A
będą, co ni mają być.
- A
oberwiesz, bestio, co?
- Ja tam
nie obrywam - burknął chłopak, nierad z przypomnienia.
- A
przeszłego roku kto to zjadł "panny", he?
- Franciszków
Michał, a nie ja!
- Wiem, wiem, bo
dostałbyś tak, że niech cię ręka boska broni!
"Miała babuleńka kozła rogatego." Kosiu, kosiu! -
zawołał i zaczął gwizdać na kosa, siedzącego w
klatce na zewnątrz okna.
Kos
wyjął głowę spod skrzydła, otrzepał się,
nasłuchiwał chwilę to jednym, to drugim uchem, skoczył na
wyższy pręcik i wesoło odgwizdywał swojemu panu, ale
umilkł zaraz, bo się rozlewał w powietrzu świegotliwy,
dźwięczny głos sygnaturki z klasztoru, którego wieże i
szereg okien widać było z ogrodu nad płaskimi dachami
miasteczka.
- Waluś, do
klasztoru! odwiedzimy księdza Liberata, a żwawo, bestio.
- Adyć
się rucham, jaże mi kulasy stergły.
Pojechali
ścieżką, biegnącą z ogrodu nad rzeką,
pomiędzy łąkami, znad których zwłóczyły się resztki
mgieł niby poszarpane strzępy muślinów, wskroś których
migotały fantastyczne skręty jaskółek, świergocących w
szalonym locie.
Drugi bocian
chodził z wielką powagą po łąkach i raz po raz
zanurzał ostry dziób w zielonej trawie, wyciągał żabę,
podnosił szyję do góry i połykał z namaszczeniem.
Rzeczka
płynęła bystro wąskim pasem błękitu, po którym
rozpryskiwały się co chwila srebrne łuski drobnych fal i
obmywały długie linie żabieńców i niezapominajek, co
żółtymi i błękitnymi oczami patrzyły w wodę, na
korowody płowych kiełbików goniących się na mieliznach, na
wąskie zielonawe grzbiety i ostre głowy szczupaków, przyczajonych pod
liściami grzybieni, co jak zielone ręce leżały na wodzie,
na tych łupieżców cichej rzeczki, które, niby kule, leciały
wskroś rybiego tłumu, połykały w przelocie kiełbia lub
płotkę i nim gromada zdążyła się rozbiec,
znikały w gąszczach brzegów, pomiędzy czerwonawymi liściami
pomórników, pod cieniem rozkwitłej czeremchy, duszonej przez ramiona
dzikiego chmielu, które drgały na wartkim prądzie niby rozsypane
zielone warkocze.
Potem jechali
tyłami miasteczka, ścieżką biegnącą przez zagony
ogrodów warzywnych i sadów, pełnych kwitnących drzew i zapachów
cebuli, gdzie na miedzach pasły się brodate kozy, a na krzewach
zielonego agrestu, na połamanych płotach wietrzyła się
pościel.
Przejechali
ogród, jaki się rozciągał tuż za murami otaczającymi
klasztor, i Waluś pchał wózek do wnętrza klasztoru, na korytarz.
W klasztorze
pusto było i cicho.
Oknami
wdzierał się wiatr i zaglądały zielone gałęzie
krzewów, bo w pośrodku murów był niewielki ogródek.
Kilka drzew
orzechowych pięło się do słońca i zaglądało
do cel pierwszego i drugiego piętra, a resztę ogródka zajmowały
trawy i chwasty, na tle których migotały białe, smutne główki
narcyzów.
- Niech będzie
pochwalony! - zawołał pan Adam przystając przy jednym z okien.
- Na wieki
wieków! - odpowiedział Liberat, który w swoim biało-czarnym habicie
dominikańskim, chudy, zgarbiony, wlókł się nad ścianą.
Podniósł
wybladłe i jakby nieprzytomne oczy, patrzył długo, nim
poznał, kto do niego zagadał.
- Jakże
zdrowie? Bo wczoraj mówił ksiądz Szymon, że ojciec zdrowszy.
- Nie, nie...
nie zdrowszy - szeptał ksiądz bladymi ustami.
Jego szara
wyschnięta twarz, podobna w tonie do tych otaczających murów,
rozjaśniła się jakby uśmiechem.
- Może
ojciec będzie łaskaw przyjść dzisiaj do nas na obiad?
- Nie, nie! Nic
już jeść nie mogę, żyję oczekiwaniem, bo
dziś lub jutro umrę...
- Co też
ksiądz mówi - zaprotestował energicznie pan Adam, ale ksiądz
Liberał uśmiechnął się i głaszcząc się
po twarzy gałązką bzu kwitnącego, odetchnął tym
zapachem i szepnął głucho:
-
Śmierć już stoi przy mnie! Śmierć już jest we
mnie! - powtórzył mocniej, aż się pan Adam cofnął
nieco, a Waluś przeżegnał się ze strachu.
- Był u
mnie dzisiaj w nocy przeor - dodał cicho.
- Jezus, Maria!
Przywidzenie, mój ojcze, i nic więcej. Przeor, toż on umarł z
piętnaście lat temu.
- Był.
Widziałem go! Modliłem się na chórze i kiedym schodził do
celi, zobaczyłem, jak szedł przede mną korytarzem, do
każdej celi pukał i z każdej celi odpowiadał mu głos
jakiś, a on szedł dalej, jakby zwołując wszystkich.
Zniknął mi na zakręcie, a gdym się już
położył, usłyszałem pukanie. Podniosłem się
i otworzyłem drzwi: stał na środku korytarza, rękę
podniósł do góry, patrzył na mnie długo i powiedział:
- Pójdź!
Poszedłem
za nim, wiódł mnie przez wszystkie korytarze, a ze wszystkich cel
wychodzili ojcowie i szliśmy razem do refektarza, tam już było
pełno i ciągle wchodzili nowi, wszyscy, jacy byli od samego
początku naszego klasztoru. Jakiś bardzo stary ojciec odczytywał
z wielkiej księgi nazwisko, wywoływał po kolei, po kolei
podchodzili do niego, a on wtedy kartę z nazwiskiem wydzierał i
rzucał w powietrze, zapalała się i kula ognista
wypływała oknami w świat, a każdy wyczytany znikał.
Zostałem tylko sam, a on przeczytał moje imię: Ojciec Liberat.
- Pójdź! -
szepnął mi przeor.
- Ostatni! -
zawołał czytający i wolno wydzierał moją kartę,
tak wolno, że czułem, iż mi wydziera życie.
- Ostatni! -
powiedział przeor, popatrzył na klasztor, na mnie,
pocałował mnie w czoło i szepnął:
- Pójdź!
- Idę, o
Panie! kiedy mnie wołasz do siebie.
Idę!... -
szeptał ksiądz zapatrzony w płat błękitu wiszący
nad ogródkiem, skrzyżował ręce na piersiach i stał, podobny
ze swej siności do posągów.
Jaskółki
biegały nad nim jak szalone, wróble ćwierkały po drzewach, nie
słyszał nic i nic nie widział, zatopiony w modlitwie i w wizji
tej przeczuwanej śmierci.
Cały zakon
wymarł i on, ostatni z szeregu niezliczonego, czuł, że umiera.
Pan Adam przynaglał do pośpiechu Walusia, bo
chciał jak
najprędzej znaleźć się w domu. Ksiądz Liberat
przejmował go strachem zawsze, a dzisiaj zatrząsł nim do
głębi opowiadaniem tego widzenia nocnego.
Pan Adam
oddychał powietrzem pól i kwiatów, patrzył na zieleń i na ludzi,
próbował gwizdać i przyśpiewywać, ale głos mu
wiązł w gardle, oglądał się za siebie jakby z
obawą, że ujrzy te umarłe korowody zakonne, i krzyczał:
- Waluś, a
ruszaj no się, bestio!
- Adyć
się rucham.
Na ganku
zastał Ankę; siedziała na niskim stołeczku, otoczona
chmarą młodziutkich kurcząt, którym dawała jeść.
Maks stał w drzwiach i z podziwem przypatrywał się sielankowej
scenie.
- Gdzie ojciec
był?
- U księdza
Liberata.
- Zdrowszy?
- Ale, on
już zupełnie mente captus, zupełnie.
Opowiadał
mi niestworzone rzeczy i twierdzi, że dzisiaj lub jutro najdalej umrze.
- Czy to ten
ksiądz, który był wczoraj u państwa? - zapytał Maks.
Nie. Ksiądz
Szymon jest naszym proboszczem, a ten zaś, to ostatni z dominikanów, jacy
byli w naszym klasztorze. Ojciec Liberat to człowiek wielkiej nauki i
pobożności, ale... chory. Prawie obłąkany. Przez całe
tygodnie nieraz nie sypia, nie jada, od ludzi stroni, a tylko modli się
rozciągnięty na podłodze dawnego chóru zakonnego i nocami
odwiedza puste cele i rozmawia z dawno umarłymi. A przy tym wszystkim...
Nachylił
się do Maksa i coś szeptał, ale Anka mu przerwała.
- Tasiuchny,
taś, taś, taś! - wołała na stado kacząt,
trzepiących się zapamiętale w sadzawce, nie zważając
na rozpaczliwe krzyki i bieganinę kury, która je wysiedziała.
Kwoka
krzyczała jakby na ratunek, podfruwała na wodę i cofała
się z przestrachem.
- Pani
codziennie i sama karmi wszystek drób?
- Codziennie.
- Przecież
to duża praca!
- Skoro się
samo nic nie robi, więc trzeba robić - odpowiedziała wesoło
i zwoływała przed ganek coraz nowe stada, które
ściągały ze wszystkich kątów podwórza, rzucały
się na żer chciwie i napełniały powietrze wesołym
krzykiem.
Anka siadła
na progu ganku i raz po raz czerpała ze stojących obok niej przetaków
to garść kaszy jaglanej, to jęczmienia, to pszenicy i rzucała
na ruchliwą, rozkrzyczaną hołotę ptasią,
kłębiącą się zapamiętale i bijącą
się pomiędzy sobą.
Były
kurczątka pokryte żółtym puchem, które różowymi dziobkami z
nadzwyczajną zwinnością wybierały jagły i co chwila
biegły do kwoki, raz wraz nawołującej dzieci do nowego
żeru, jaki odkrywała na ziemi; były indyczki wysmukłe,
białe, na zielonych niby z brązu nóżkach, delikatne,
kapryśne, które biegnąc podnosiły krótkie skrzydełka i
krzyczały jękliwie; były kaczęta już w pierzach, ale
tak brudne, umazane w błocie, że nie miały barwy, te szły
gromadą zbitą i hurmem w milczeniu rzucały się na żer
i połykały łapczywie, trzęsąc dziobami w powietrzu,
nadziewając się po prostu kaszą; przyszła na końcu
banda gęsiąt z gąsiorem, które kołysały się
niezgrabnie, trzęsły obwisłymi brzuchami i gęgały
niespokojnie, ale pierwsze rzuciły się na jęczmień i
tratowały własne dzieci; ta gromada robiła najwięcej
wrzawy, bo co chwila podnosiły dzioby, wyciągały żmijowate
szyje i krzykliwie rozmawiały ze sobą, a gestor szczypał kwoki
podskakujące niezgrabnie, gonił za kaczorami, syczał na indyczki
i przybiegał do gęsi, głośno ciesząc się ze
zwycięstwa.
Potem
zrobił się przed gankiem pisk i zamęt, bo wszystko się
pomieszało ze sobą i zaczynało się bić.
Stare gęsi
syczały na indyczki, które z rozczapierzonymi skrzydłami
błyskały groźnie ślepiami i jeszcze groźniej,
bulgotały, a indor w tęczy rozwachlarzonego ogona, o
rozczerwienionych od gniewu koralach, skakał ostrymi pazurami na kaczorów
o zielonych, pawich łbach, które chyłkiem uciekały, po drodze
porywając jedzenie.
Na domiar
złego gołębie, zwabione piskiem ptasim widokiem pana Adama,
krążyły nad domem i jak kule śnieżne spadały w
środek stada, gruchały, kręciły się odważnie,
kradły ziarna spod dziobów, uciekały gonione przez kwoki i od syków
gęsich i powracały niestrudzenie, uwijając się
zapamiętale.
Anka bawiła
się wesoło tą walką, jaka wrzała u jej nóg, i
wciąż sypała nowe garście ziarn na głowy i
skrzydła ptactwa.
- Podobna
jest teraz pani do Mickiewiczowskiej
Zosi.
- Z
tą wielką różnicą, że Zosia bawiła się
gospodarstwem, karmiła drób dla przyjemności.
- A pani robi to
dlaczego?
- Aby dobrze
wykarmione sprzedać w Łodzi. Mniej się to panu podoba,
co?
-
Więcej jeszcze, bo mogę podziwiać pani prak-tyczność.
Praktyczność
z musu.
- Nigdy
prawie ta praktyczność nie powstaje dla czego innego. Ale pani
dziwnie umie łączyć praktyczność z czymś
zupełnie innym, z czymś, czego nazwać nie umiem, bo...
Przerwał
mu pan Adam, bo zaczął gwizdać prze-ciągle, i natychmiast
indory nastroszyły się i zaczęły bulgotać, gęsi
krzyczały głośno, a kwoki ogarniały swoje małe,
rozstawiając nogi i skrzydła, i kwakały zestrachane jakby przed
jastrzębiem, gołębie wzbiły się w górę i jak
obłąkane uciekały do gołębnika, wpadały do
stodół, a nawet kilka uciekło do ganku, a w całej gromadzie
podniósł się taki krzyk, pisk, rwetes, tak wszystko uciekało,
tratowało się, że pan Adam śmiał się na całe
gardło.
- A co,
tom zrobił figla! - wołał.
- Cóż
ta za gęsia idylla? Spać nie mogłem przez nią -
zawołał Karol wchodząc na ganek.
-
Wyśpisz się w Łodzi.
- W
Łodzi mam co innego do roboty - szepnął niecierpliwie, zimno
przywitał Ankę i znudzonym wzrokiem przyglądał się
niebieskim dymom, bijącym wielkimi słupami nad miasteczkiem.
-
Koniecznie musicie panowie jechać dzisiaj? - zapytała
nieśmiało Anka.
-
Koniecznie i chociażby zaraz.
-
Więc jedźmy, jestem już gotowy - powiedział ostro Maks,
zirytowany tym "koniecznie".
- Nie, nie.
Pojedziecie panowie po południu, teraz ja nie pozwalam. Pójdziemy do
kościoła na sumę. musimy odwiedzić księdza Szymona.
Potem zjemy obiad. bo umyślnie prosiłam na niego pana
Zajączkowskiego i księdza, a wreszcie musi się pan, panie
Karolu, rozmówić z Karczmarkiem, ma być o trzeciej. A przed wieczorem
odprowadzimy panów.
- Dobrze,
dobrze! - rzucił prędko Karol i poszedł do pokoju jadalnego, bo
podano śniadanie, po czym narzekając na gorąco wyniósł
się do ogrodu i siedział pod kwitnącymi jabłoniami,
obsypywany co chwila lśniegiem płatków padających za
najmniejszym powiewem wiatru.
Pszczoły
brzęczały na jabłoniach jak w ulu, a po całym ogrodzie
rozpływał się słodki, duszący zapach bzów.
jabłoni i głosy wilg śpiewających.
Pan Adam
poszedł się przespać, jak zwykle to robił po
śniadaniu, bo wstawał o świtaniu; Anka ubierała się do
kościoła, a Maks chodził zarośniętymi trawą
alejkami, okrążał ze wszystkich stron Karola, czasem się
zapuszczał na drugą stronę dworu od rzeki i powracał, a
przechodząc obok niego nie mówił nic, unikał nawet jego wzroku i
szedł w głąb ogrodu, bo mu się wydało, że tam
mignęła jasna sukienka Anki, a przekonawszy się, że to
różowieje jabłoń pokryta kwiatami, stanął przy
parkanie i patrzył na szeroką roztocz zbóż zielonych,
kołyszących się z jednostajnym szmerem, przez które ścieżyną
biegnącą od dalekiej wsi snuł się długi
łańcuch czerwono ubranych kobiet i chłopów w białych
kapotach, dążących do kościoła; patrzył a
nasłuchiwał chciwie, czy się też nie odezwie gdzie
głos Anki.
Nie mógł
zdać sobie sprawy, co się w nim działo.
- Nie
wyspałem się czy co? - myślał ściskając sobie
głowę rozbolałą. - Do diabła ze wsią.
Poczuł
się tak raptownie zdenerwowanym, że poszedł do Karola.
- Nie
moglibyśmy wyjechać wcześniej?
- I ty masz
już dosyć?
-
Rzeczywiście, że wyleciałem ze wszystkich trybów, czuję
się jak kalosz rozdeptany. W nocy spać nie mogłem, teraz nie
wiem, co robić ze sobą.
-
Połóż się na trawie, oddychaj wonią kwiatów, nasłuchuj
szmerów traw, rozkoszuj się śpiewem ptaków, pław się w
słońcu, a w interwałach myśl o piwie albo o czarnej Antce -
drwił Karol.
- Daję
słowo, że nie wiem. co ze sobą robić. Dwadzieścia razy
obejrzałem ogród; no i cóż? widzę, że piękny, że
drzewa kwitną, że trawa zielona, ale co to dla mnie za
"papier"? Byłem na łące - prześliczna.
Byłem w
stajni, byłem wszędzie, wszystko widziałem, ale mam tego
już dosyć. Panna Anka zachwalała mi las - zobaczyłem,
że drzewa wielkie, że wilgoć i że nie ma na czym
usiąść.
- Czemuś
nie powiedział, byłaby ci kazała tam zanieść
kanapkę.
- A przy
tym jestem niespokojny o matkę i... - urwał i nie
dokończył, tylko ze złością rozbijał nogą
kretowisko świeżo wytoczone na trawniku.
- Pociesz
się, pojedziemy, muszę tylko tę całą przykrą
pańszczyznę odbyć przecież przykładnie.
-
Pańszczyznę? - zapytał zdziwiony Maks. - Narzeczona i ojciec -
to pańszczyzna?
- Nie
miałem ich na myśli, a tylko tych bałwanów, którzy mają
być na obiedzie, i wizyty - zacierał gorąco niebacznie
powiedziane słowo, ale Maks, jakby na przekór, zaczął go
przekonywać, że Zajączkowski jest niesłychanie sympatyczny,
ksiądz bardzo rozumny itd., aż Karol zdziwiony podniósł na niego
oczy.
- Cóż
ty za koziołki wyprawiasz? Wczoraj zachwycałeś się
wsią, dzisiaj ziewasz i chcesz uciekać do Łodzi; wczoraj tych
dwóch nazywałeś ludźmi z operetki, dzisiaj zaś bronisz ich.
- Bo mi
się tak podoba! - zawołał rozczerwieniony Maks i ruszył w
głąb ogrodu, ale zawrócił natychmiast pośpiesznie, bo Anka
z ganku wołała:
- Panowie,
czas iść do kościoła.
Zapomniał o
zdenerwowaniu, o złości, o nudzie,
tylko
patrzył na Ankę, która stała na ganku i naciągała
długie białe rękawiczki.
Była
dzisiaj prześliczną w jasnokremowej sukni bardzo lekkiej, zarzuconej
niesłychanie delikatnym deseniem bladofiołkowym, pasek i
kołnierz miała tak
samo
bladofiołkowe, kapelusz wielki, płaski, ubrany niezapominajkami i
gazą białą.
Była tak
prześliczna, takim dziwnym urokiem młodości, siły i
szlachetności promieniały jej szare oczy, że Maks nie
wiedział, co mówić dalej.
Szedł obok
czas jakiś i uspokoiwszy się nieco, obrzucił wzrokiem fabrykanta
jej suknię i szepnął bardzo poważnie:
- To twoja
"Brylantyna", Karol! Doskonała w kolorze.
- I
świetnie się pierze - dodała Anka, rozśmieszona jego
słowami.
Poczuł
się dotkniętym jej śmiechem, więc się
odsunął nieco i patrzył na szeroką uliczkę miasteczka,
przez którą szli do kościoła.
Miasteczko
było nędzną osadą, zamieszkałą przeważnie
przez Żydów tkaczów, bo co okno prawie stał warsztat tkacki, a po
sieniach długich, zabłoconych, czarnych siedziały stare
Żydówki i zwijały na kołowrotkach przędzę; suchy
monotonny turkot warsztatów bił od każdego okna i drżał w
cichym, przesłonecznionym powietrzu.
Nędzne
sklepiki miały drzwi poprzywierane, jakby broniły się od
kłębów kurzawy.
Na środku
głównej ulicy czerniały wielkie kałuże nigdy nie
wysychającego błota, po których gromadami żerowały kaczki.
Na wprost
klasztoru, w rynku, który stanowiła piaszczysta wydma obstawiona szczytami
domów wspartych na drewnianych kolumnach, było kilka domów
świeżo spalonych, z których tylko wśród rumowisk i ścian
porozdzieranych sterczały nagie kominy.
Przez
porozpadane mury ogrodzenia klasztornego, zarośnięte chwastami i kępami
popielatego ligustru i obsadzone wielkimi brzozami o zwisłych
gałęziach i białej korze, widać było odrapany fronton
kościoła i wysmukłą dzwonniczkę, ukrytą w rogu
cmentarza.
Pod samym murem,
w cieniu brzóz, stało kilkadziesiąt chłopskich fur i bryczek,
nieco dalej, na środku rynku, pod płóciennymi dachami tuliło
się kilkanaście straganów, a poza tym pusto było zupełnie,
bo słońce prażyło coraz mocniej.
Zostali na
cmentarzu, bo z powodu natłoku nie było możebnym dostać
się do wnętrza kościoła.
Anka usiadła
na schodach prowadzących do zakrystii i modliła się, Maks
zaś i Karol poszli pod brzozy i przysiedli na jakiejś starej
ozieleniałej płycie grobowej, których cały szereg tulił
się pod murami.
Nabożeństwo
było już rozpoczęte. Z wnętrza kościoła przez pootwierane
drzwi brzmiały przytłumione dźwięki organów, a czasem
wznosił się głos organisty, czasem chór głosów
dźwięczał uroczyście, czasem słaby głos
księdza przedarł się po tej ruchomej fali głów, jaka
parła się od drzwi, biła o kraty prezbiterium i cofała
się ze szmerem modłów, westchnień i kasztan; a czasem
przycichało wszystko i wtedy ostre i przenikliwe głosy dzwonków
śpiewały spiżem i odpowiadało im wielkie,
głębokie westchnienie, wyrwane ze wszystkich piersi, a wszyscy
znajdujący się na cmentarzu przyklękali, bili się w piersi
i powracali znów pod brzozy i w rumowiska murów, gdzie siedzieli.
- Nasze chustki!
- szepnął Maks wskazując na kilka kobiet, które jak maki
jaskrzyły się na piasku i słońcu, siedząc z
podwiniętymi nogami i przesuwając ziarna różańca.
- Już
wypełzłe - odpowiedział z ironią nieco Karol.
- Te
wypełzłe to pabianickie; mówię o tych amarantowych z zielonym
deseniem, te nigdy nie wypełzną, można wygotować w
słońcu i nie wygryzie.
-
Wierzę, ale co mnie to obchodzi?
-
Dzień dobry panom! - rozległ się przytłumiony głos z
boku.
Stach
Wilczek, z cylindrem w ręku, elegancki, pachnący, stał przy nich
i wyciągał rękę jak dobry znajomy.
- Co pan
robi w Kurowie? - zapytał Maks.
-
Przyjechałem na święta do rodziny. To mój rodzic w tej chwili
dudli na organach - powiedział
z
pogardliwą pobłażliwością i bawił się
przekręcaniem licznych pierścionków na palcach.
-
Długo pan tu zabawi?
- W nocy
wyjeżdżam, bo mój Żyd nie dał mi dłuższego
urlopu.
- A
gdzież pan teraz pracuje?
- W
kantorze Grosglika, ale to chwilowo tylko.
-
Puścił pan węgiel?
- Nie. Mam
kantor na Mikołajewskiej, bo Grosglik swój czarny interes sprzedał
Kopelmanowi, a u tego parcha nie chciałem być. Czy panowie macie
już dostawę węgli do swojej fabryki? - zapytał ciszej,
pochylając się ku Karolowi.
- Jeszcze
nie - odpowiedział Maks.
- Jakie
pan daje warunki? - zapytał Karol chłodno.
Stach
przysiadł na grobie obok niego i szybko zaczął pisać w
notesie i obliczać, aż w końcu podsunął papier pod
jego oczy.
- Za
drogo! Brauman o siedm i pół kopiejki daje taniej na korcu.
-
Złodziej i oszust! Da panu za to na wagonie dziesięć korcy mniej
- zawołał cicho Stach.
- Pan
myślisz, że się tego węgla nie będzie sprawdzać u
mnie, czy co?
-
Wyważy się nawet więcej, bo przecież Brauman nie na
próżno zlewa węgiel wodą przed wysyłką.
- Być
może, ale kto mi zaręczy, że pan tego samego nie będziesz
robić?
- Dobrze,
dam panu po cenie takiej, jaką Brauman deklarował. Nie zarobię
prawie nic, ale idzie mi bardzo o tę dostawę. Mówiłem już o
tym z panem Weltem, ale mi powiedział, że pan Borowiecki decyduje.
Więc jakże? - zapytał uprzejmie, nie zważając na
poprzednie słowa Karola i na jego chłodny, pogardliwy ton mowy.
-
Przyjdź pan jutro do nas, to się rozmówimy.
- W jakiej
mniej więcej ilości będziecie panowie potrzebowali węgla? -
pytał Maksa.
Nie
usłyszał odpowiedzi.
Umilkli
wszyscy, bo przy odgłosie dzwonów bijących poważnie i
śpiewów całego ludu procesja wyszła z kościoła i niby
długi wąż o czerwonej głowie baldachimu, pod którym
szedł ksiądz, wysuwała się z wielkich drzwi i migotała
łuską czerwonych, żółtych i białych ubiorów kobiet,
popstrzonych czarnymi kapotami chłopów i złotymi płomykami
świec zapalonych, pełzała pomiędzy szarymi murami kościoła
a zielonym
wałem brzezin i okręcała długim ciałem
kościół.
Ogromny chór
głosów bił w rozpalone powietrze i rwał się do
białawego nieba, aż chmury gołębi zrywały się z
wieżyc kościoła, ze zrujnowanych dachów klasztoru i
kołowały wysoko.
Procesja
wróciła do kościoła, głosy umilkły, tylko liście
brzóz szemrały i chwiały się sennie w rozpalonym powietrzu, od
zabudowań klasztornych dochodziły gęgania gęsi, a
wnętrze kościoła rozbrzmiewało głosami śpiewów,
dzwonków i organów.
Upał
potęgował się coraz bardziej, słońce lało
ogień na gontowe dachy miasteczka i jakby wypijało wszelką moc,
taka cisza bezwładna leżała w rozdrganym powietrzu, nad
obręczą pól zielonych, ogrodów stojących bez ruchu,
łąk zielonych, jakby przysłoniętych opaloną
mgłą, i nad lasami, co wstęgą ciemną opasywały
miasteczko i żółciły się łysinami piasków i wydm górzystych.
- Nie
słyszał pan, czy Neuman położył się? -
zapytał Maks Stacha.
-
Już.
-
Zupełnie?
- Nie,
boczkiem tylko, na jakie trzydzieści procent. Panowie tracą?
- Mamy na
nim cośkolwiek - i machnął niecierpliwie ręką.
-
Może bym znalazł kogo, co by pańskie pretensje nabył, ma
się rozumieć, jeśli tanio i z dobrym procentem dla mnie.
-
Cóż, u diabła, we wszystkim pan "robi"?
- I w
niektórych innych rzeczach! - zawołał głośniej i ze
śmiechem Wilczek.
- Pan
dobrze zna Kurów? - zagadnął Maks, aby odwrócić rozmowę z
interesów, bo Karol niechętnie spoglądał na Wilczka i
milczał uparcie.
- Ja
się tutaj urodziłem, tutaj pasałem ojcowskie gęsi i
bydlątka, tutaj brałem po grzbiecie postronkiem, ksiądz Szymon
mógłby o tym obszerniej pomówić. A, pan może nie wierzy, że
ja pasałem bydło? - zapytał ironicznie, widząc
zakłopotaną minę Maksa.
- Trudno mi w to
uwierzyć patrząc na pana.
- Ha, ha, ha! to
mi pochlebia. Pasało się bydlątka, pasało! brało
się postroneczkiem po plecach, kalikowało się ojcu na organach,
czyściło się ojcom w klasztorze buty, zamiatało się
nie tylko kościół! różnie bywało. Nie wstydzę się
tego zupełnie, bo i co to pomoże, fakt pozostaje faktem, a
zresztą, doświadczenie to kapitał umieszczony na procent
składany.
Maks nic
się nie odezwał, a Karol dość lekceważąco
oglądał go ze wszystkich stron i uśmiechał się
ironicznie, bo był wyelegantowany przesadnie, a nawet śmiesznie;
jasne kratki, lakierki, jedwabna kamizelka biała, jasny krawat z ogromnym
brylantem, wykwintna żakietka, cylinder błyszczący, długi
złoty łańcuszek od zegarka, złote binokle, których nie
używał, kilka kosztownych pierścionków na palcach, którymi
bawił się ustawicznie - nie harmonizowały z jego
pucułowatą twarzą pokrytą pryszczami i małymi oczkami
chytrze świecącymi ani z tym niskim, pofałdowanym czołem,
nad którym leżały rozczesane na środku dużej płaskiej
głowy włosy nieokreślonego koloru; długi ostry nos i
wywinięte tłuste wargi robiły jego twarz podobną do pyska
mopsa, którego ucharakteryzowano na bociana.
Nie
zważał, że mu nie odpowiadali, uśmiechał się
chwilami patrząc na ich głowy jakimś uśmiechem
wyższości i politowania, a gdy po nabożeństwie tłumy
zaczęły się wylewać z kościoła i przechodzić
obok nich, prostował swoją kwadratową figurę,
przysunął się bliżej do Karola i dumnie a chłodno
patrzył na szeregi łyczek i łyków kurowskich, na swoich
rówieśników i przyjaciół z pastwiska, którzy spoglądali na niego
z podziwem i nie śmieli podejść do przywitania.
Przyszła i
Anka, przywitał się z nią uniżenie, a gdy go
zapraszała na obiad, rozczerwienił się z radości i
głośno, bardzo głośno, żeby go słyszeli
przechodzący, dziękował:
- Muszę
być w domu, bo wszystkie moje siostry się zjechały. Bardzo mi
szczerze żal, że muszę się pozbawić takiej
przyjemności, ale to już chyba kiedy indziej.
- Idziemy teraz
do księdza Szymona - szepnęła Anka.
-
Odprowadzę tam państwa, bo i ja muszę go odwiedzić.
Szli wolno przez
zatłoczony cmentarz. Grupy chłopów w cajkowych kapotach i w czapkach
ze świecącymi daszkami i kobiet wiejskich w jaskrawych chustkach i wełniakach
- kłaniały się im uniżenie, ale przeważająca
część tłumu, złożona z robotników fabrycznych
przybyłych na święta do rodzin, stała twardo i
wyzywająco patrzyła na "fabrykantów", jak ich nazywano.
Ani jeden
kapelusz się nie uchylił przed Karolem, chociaż poznawał
twarze wielu robotników z dawnego swego oddziału u Bucholca.
Tylko do Anki
często podchodziły kobiety, całowały ją po rękach
lub - jak niektóre - podawały tylko rękę i zamieniały po
słów kilka.
Karol szedł
za nią i oczami roztrącał tłum, Maks ciekawie się
przypatrywał, a Wilczek szedł na ostatku i głośno,
łaskawie mówił do niektórych:
- Jak się
macie? Jak się macie?
Ściskał
wyciągające się do niego ręce i zapytywał to o
robotę, to o dzieci, to o zdrowie.
Kłaniali mu
się prawie wszyscy i patrzyli na niego z życzliwością i z
dumą, że przecież oni tego pana znają jeszcze z tych
czasów, gdy na tym samym miejscu bijał się z nimi lub pasał
bydło, i że to ich człowiek.
- Ależ oni
wszyscy pana znają - powiedział Maks, gdy weszli do
księżego ogrodu.
- Znają.
Pana Wilczka całe miasteczko kocha, szczycą się nim -
ozwała się Anka.
- Tyle
skorzystałem na tej miłości, że moje jasne rękawiczki
przez tę przyjaźń brudne i spocone na nic.
To mówiąc
ściągnął i ostentacyjnie rzucił je w krzaki.
- Z powrotem je
zabierze - zauważył półgłosem Karol.
Wilczek
usłyszał uwagę i przygryzł usta ze złości.
Ksiądz
Szymon mieszkał w klasztorze na dole, w kilku narożnych pokojach,
przerobionych z cel zakonnych, których okna wychodziły na wielki i
doskonale utrzymany ogród owocowy,
Duży ganek
drewniany, niedawno wystawiony, bo drzewo było jeszcze żółte,
prowadził do mieszkania.
Wino
zasłaniało całą ścianę i zwieszało się
zieloną frędzlą nad oknami, a olbrzymie krzaki bzów stały
tak blisko, że wielkie bukiety kwiatów zaglądały do wnętrza
mieszkania.
Ksiądz
Szymon ledwie co wrócił przez klasztor i przyjmował ich z
całą serdecznością w narożnej salce wybielonej wapnem,
spod którego przebijały się przymglone barwy i roztarte kontury
dawnych fresków, pokrywających sklepienia,
W salce panował
ton fioletowozielony od bzów rozkwitłych i od zieleni ogrodu.
Chłód,
przejęty wilgocią, owionął ich na samym wstępie.
- Jak się
masz, Stachu? A cóż to, smyku, nie byłeś wczoraj u mnie, he?
- Nie
mogłem, przyjechały moje siostry i ani na krok nie ruszałem
się z domu - tłumaczył się Wilczek całując
księdza w rękę.
- Mówił mi
twój ojciec. Nie mogłeś go to zastąpić na chórze, he? Stary
ledwie nogami włóczy. Jasiek,
Jasiek! a daj
no, smyku, fajeczkę i papierosików dla panów.
-
Zapomniałem grać zupełnie, ale jeśli ksiądz pozwoli,
to już umyślnie nauczę się jakiej pięknej mszy i wtedy
przyjadę ją zagrać.
- A dobrze,
dobrze!... Anka, Anusiu! a chodźże do mnie, dziecko, pomagać
przyjąć gości. Widzisz ją, myślała, że jej
pozwolę próżnować - śmiał się ksiądz krzątając
po pokoju i wysuwając stół na środek.
- Pan dawno zna
księdza? - zapytał Wilczka Maks.
- Od dziecka.
Pierwsze litery razem z pierwszymi cybuchami wziąłem od księdza
i nie zaprzeczam, że było tego dosyć - śmiał się
Stach.
- Przesadzasz,
dobrodzieju mój kochany, przesadzasz, tych cybuchów nie było wcale za
wiele.
- Przyznaję
otwarcie, że było ich znacznie mniej, niż mi się
należało.
- A widzisz!
Sprawiedliwy jesteś dla siebie, to będzie jeszcze z ciebie
człowiek, ho, ho, człowieczek niezgorszy! Jasiek! Jasiek! gdzież
ten smyk się podział.
A nie mogąc
się go doczekać, sam przynosił z drugiego pokoju różne
specjały i rozstawiał na stole.
- Moje dzieci,
moi dobrodzieje kochani, panie Karolu, panie Baum, Stachu, po kieliszeczku
wiśniaczku. Ma sześć lat, słodki jak miód, a co za kolor,
to proszę patrzeć - czysty rubin.
Podsunął
kieliszek pod światło, w którym istotnie wiśniak mienił
się czysto rubinowym fioletem.
- Zagryźcie
no teraz tym placuszkiem z serem, mówię wam, że rozpływa
się w ustach. No, jedzcież, bo obrazicie Ankę, ona go
robiła sama i przysłała mi.
-
Księże Szymonie, przecież zaraz idziemy na obiad.
- Nie masz
głosu, dziewczyno, bądź cicho. Widzisz ją, będzie
się tu rządzić jak szara gęś. Pijcież, panowie.
- Czekamy na
księdza dobrodzieja.
- Nie piję,
moi dobrodzieje kochani, nie piję. Anusia, wyręcz no mnie,
dziewczyno.
Wybiegł i
po chwili powrócił z dosyć dużym gąsiorkiem pod pachą,
zapinając równocześnie sutannę, która mu się odpinała
ustawicznie.
- A teraz na
zakończenie napijemy się winka, no, napijemy się, i basta. Patrz
no, dziewczyno, to poziomkowe, to samo, któreśmy razem trzy lata temu
robili. Patrzcie, jaki ma kolor. Czyste słońce o zachodzie, czyste
słoneczko, a jaki zapach, o, powąchajcie no!
I podtykał
im pod nos butelkę, która buchała zapachem poziomek.
- Ależ,
księże! Ksiądz mi tak gości uraczy, że nie
będą mogli jeść obiadu.
- Cicho, Anka, z
bożą pomocą zjemy i twój obiadek, zjemy! Słuchajcie no,
dzieci... a gdybyśmy tak spróbowali wędlinek, co? tak z majowymi
grzybkami, he? No, moi dobrodzieje kochani, moje dzieciątka. zróbcie mi
tę przyjemność. Nie przyjmę was ananasami, bo nie mam,
biedny sługa Chrystusów jestem, ale co mam, to bierzcie. Anka, a
prośże za mną. Stachu, bo cię cybuchem przemierzę, jak
będziesz taki niemrawy, ruszajże się, chłopcze.
- Ale
ksiądz ma takie zapasy, że nie powstydziłaby się ich i
najlepsza gospodyni.
- A to
twoja Anka zrobiła wszystko. No, nie piecz raczków, dziewczyno, nie
wstydź się. Nic nie miałem, mój dobrodzieju kochany, ale to nic,
niech Stach powie, żyło się czasem na bórg, ale jak mi
dziewczyna zaczęła dogadywać: "A sadź ksiądz
drzewa owocowe, a prowadź pszczoły, a pilnuj ogrodu, a rób to, a rób
tamto" - tak i wyterkotała wszystko, bo któż się oprze
niewiastce! Ho, ho, Anka to złoto! Żebym ja wam pokazał
zakrystię, co tam bielizny kościelnej, jakie kapy, jakie ornaty,
jakie stuły, to i katedralny kościół nie powstydziłby
się, a to wszystko ona własnymi rękami robiła, ona, moje
dzieciątko kochane!
Rozczulił
się, objął ją za głowę i pocałował w
zarumienione czoło.
- Tylko
tego nie mogłam zrobić, żeby sobie ksiądz nową
sutannę kupił.
- A po co mi to!
Cicho, dziewczyno! Jasiek, a daj no ogieńka, bo fajeczka zgasła -
zakrzyczał, zarumieniony jak panna i silnie stukał cybuchem w
podłogę.
-
Siedźcież sobie, panowie, a ja idę do domu szykować obiad.
Niechże ksiądz długo ich nie trzyma i jak najprędzej
przyprowadzi.
Zaraz
poszła.
Wilczek
także się pożegnał i poleciał do domu, bo
przyszedł po niego młodszy brat.
- To zuch
chłopak - szepnął ksiądz po jego wyjściu.
- Doskonała
łódzka kanalia.
- Za ostro,
panie Karolu. Muszę się przecież ująć za moim
wychowankiem. Ja go znam od dziecka. Twarda sztuka, nie da się
zjeść w kaszy, dobrodzieju mój kochany. Wola jak stal,
przebiegły, sprytny, ale poczciwy, bo swoją rodzinę kocha
namiętnie.
- Co mu wcale
nie przeszkadza drwić z niej.
- To już
natura taka przekorna. Wyśmiewał się kiedyś jeszcze w
dzieciństwie z jakiejś biednej chorej kobieciny. Przekropiłem go
za to cybuchem i chciałem zmusić, aby ją przeprosił. Gdzie
tam! Cybuchy przyjął, ale z przeproszeniem ani rusz. Później
się dowiedziałem, że chłopak matce
ściągnął kaftan i spódnicę i zaniósł babie. Z
własnej woli zrobi wszystko, przez mus - nic. Kpi on ze swoich, co
jużcić że nie jest pięknie, ale cóż mu mówić,
kiedy wszystkim pomaga. Młodszego brata utrzymuje w gimnazjum, rodzicom
pomaga, będzie jeszcze z niego pociecha.
- Dla
kryminału - szepnął Karol, którego irytowały te
pochwały księżowskie.
- No, to
już chodźmy na obiad, bo panna Anna musi się niecierpliwić.
- Chodźmy.
Idźcie, jegomoście, ja was dogonię, zajrzę tylko do
księdza Liberała.
- Nieoceniony
ten wasz ksiądz Szymon, nigdym jeszcze podobnego nie spotkał.
Ależ to uosobienie poczciwości, dobroci i abnegacji.
- Bo w Kurowie
najlepszy interes robić można na poczciwości, a szczególniej
jeszcze wtedy, gdy ta poczciwość obleczona jest w sutannę.
Spróbuj żyć tutaj ze szwindlów.
- Mówisz jak
Moryc - rzekł niechętnie Maks.
- Chłopaki,
dobrodzieje moi kochani, a zaczekajcie no. A to smyrgacie jak jelonki,
gonię i gonię, ażem się zakasał - wołał
ksiądz pędząc za nimi z sutanną w garści, żeby mu
nie przeszkadzała.
Poszli razem,
ale milczeli.
Ksiądz
miał twarz posmutniałą, wzdychał chwilami i z
melancholią spoglądał w przestrzeń.
Widok
księdza Liberata omroczył mu duszę smutkiem.
W ganku
kurowskiego dworu zastali już Zajączkowskiego, który coś pilno
opowiadał panu Adamowi.
- A, jest ten
bisurmanin - szepnął ksiądz. - Jak się masz, dobrodzieju
mój kochany! - a co to, do kościoła nie chodzisz, o swoim proboszczu
już zapomniałeś, he?
- Nie
zaczynałbyś ksiądz na nowo, bom i tak zły -
mruknął szlachcic niechętnie.
- A to
ugryź psa w ogon. Widzisz go, będzie mi tu złością
parskał jak kot.
- A, Panie
Jezu Chryste, jeżelim zaczynał, bijże mnie - krzyknął
rozkładając ręce Zajączkowski.
- No,
cicho, cicho. Daj gęby, dobrodzieju mój kochany.
- I
chodźcie, panowie, bo obiad na stole - zapraszała Anka.
- Nie
mogłeś, dobrodzieju, zaczynać od tego, ale z księdza
wieczna przekora.
Ucałowali
się i w największej zgodzie siedli przy sobie do obiadu, który
ciągnął się w milczeniu, bo Anka posmutniała i
goniła oczami spojrzenia Karola milczącego uparcie, Maks
przyglądał się obojgu, pan Adam nawet mówił niewiele, a
ksiądz z Zajączkowskim zajęci byli jedzeniem.
- Ostatni
to raz jemy obiad w Kurowie w takim towarzystwie - zauważył stary
dość smutno.
- Ale
możemy jeszcze jadać w Łodzi w takim samym komplecie.
Sądzę, że ksiądz proboszcz ani pan Zajączkowski nie
zapomną o nas - powiedział Karol.
- O, nie, nie,
przyjedziemy obaj. Poświęcę ci fabrykę, dobrodzieju mój
kochany, bo kto z Bogiem, z tym Bóg, a potem dam wam ślub, a potem
przecież nie kto inny będzie wam dzieciąteczko chrzcił,
tylko ja. O, Anka uciekła, wstydzi się, a rada by, żeby to jak
najprędzej. Anka, Anusiu - wołał rozbawiony.
- Nie
wstydźże mi ksiądz dziewczyny.
- Mój
dobrodzieju kochany, panny się takich rzeczy tyle wstydzą co
koziołeczek w kapuście. Jasiek, a nałóż no fajeczkę.
- Panie Karolu,
może pan przyjdzie do ganku, bo tam czeka Socha i koniecznie chce się
z panem widzieć.
- Socha? Czy to
ten protegowany pani, którego umieściłem u Bucholca?
- Tak,
przyszedł z żoną.
- Anka, czemu to
tak wielkie rumieńce? - zapytał idąc z nią do ganku.
- Niedobry -
szepnęła odwracając głowę, ale ją objął
ramieniem i zapytał szeptem:
- Bardzo
niedobry? no, powiedz, Anka, bardzo niedobry?
- Bardzo
niedobry, bardzo niegodziwy i bardzo...
- I co bardzo? -
pytał przechylając jej głowę i całując w
przymknięte oczy.
- I bardzo
kochany - szepnęła wysuwając mu się z objęć i
weszła na ganek, przed którym stali Socho-wie, ale tak zmienieni, że
nie poznał ich na razie.
Socha zamiast
białej kapoty miał czarny surdut, pokapany woskiem na połach,
czarne za krótkie spodnie, wyciągnięte na cholewy, czapkę z
daszkiem, gumowy kołnierzyk, który mu zjeżdżał na kark i
odsłaniał brudną szyję.
Zapuścił
brodę, która mu niby ostra szczecinowa szczotka pokrywała
szczęki i łączyła się przy uszach z krótko
obciętymi włosami, wysmarowanymi pomadą.
Z
żółtej, pomiętej i zmizerowanej twarzy patrzyły
dawne
niebieskie, poczciwe oczy. Pochylił się również po dawnemu do
kolan Karola.
- Ledwiem was
poznał, wyglądacie jak fabrykant.
- I...
ściarachał się ino człowiek między ciarachami, i tyla.
- Robicie
wciąż u Bucholca?
- A robi,
wielmożny derektorze, robi, ino...
- Cicho, kobito,
ja rzeknę - przerwał jej z powagą. - Powiadali w miasteczku
Łodzi kolegi, co wielmożny dziedzic otwiera fabrykę, tośwa
z żuną tak wykalkulowali...
- Coby nas
wielmożny derektor, a nasz dziedzic kochany, wziun do siebie, bo
zawżdy...
- Cicho,
żuno, bo zawżdy milej robić u swojaka. Jo robotę znom i
przy parówce, i w falbierni, i czy w lapryturze, ale jakby dziedzic
potrzebował do kuni, to dopraszałbym się łaski
pańskiej, bo mi do bydląt ckno.
- Z kuniami
się zna, co i wielmożna paninka zaświadczyć może, bo
bez tyle...
- Zawrzej gembe
- burknął - bo bez tyle roków człowiek się wzwyczaił
do kunisków, to mu tera przez nich nijak.
- I nie szpiluje
mu fabrykanckie życie, bo bez te fetory...
- Bo bez te
fetory to mam bolenie w piersiach i cięgiem mi odmiata i jak nieraz
zamroczy, to jakby me kto cepem zdzielił w łeb. Wielmożny
dziedzicu nasz kochany - zawołał rozrzewniony obejmując go za
nogi.
- Sirotyśmy
bidne! Niechta i paninka wstawi się za bidnymi - szeptała przez
łzy kobieta i calowała ich po rękach i obejmowała za nogi.
- No,
dobrze, przyjdźcie na święty Jan, to się rozmówimy.
Przyjmę was do koni.
Zaczęli
raz jeszcze dziękować z uniesieniem.
- Jak oni
się zmienili! - szepnęła Anka przyglądając się
Sochowej, bo kobieta zrzuciła wełniak i cały strój wiejski.
Miała
na sobie niebieską bawełnianą suknię, czerwony stanik do
figury, przez który jej nieforemny korpus zdawał się przelewać,
mosiężna broszka pod szyją, żółta chusteczka na
głowie zawiązana pod brodę, i duża ruda parasolka w
ręku.
- Trzy czy
cztery miesiące i Łódź ich przerobiła na innych ludzi.
- Nie,
panie Karolu. Łódź ich tylko przebrała w inną
garderobę. Dać im dzisiaj z dziesięć morgów gruntu, to za
tydzień najdalej ani śladu w nich nie pozostanie łódzkiego
życia.
Wrócili do
pokoju stołowego akurat na kłótnię, jaka wybuchnęła
pomiędzy księdzem Szymonem a panem Adamem, który bił nogą w
stopień fotelu i krzyczał:
- Gorgoy
zdrajca! zdrajca od paznokcia do łysiny! Łajdak, pieski syn, psubrat.
- A ja ci
mówię, dobrodzieju mój kochany, że nie zdrajca, tylko człowiek
dalej widzący niż rurę swojej strzelby. On przecież
uratował Węgry.
- I
sprzedał po judaszowsku.
- Te, te,
te! u ciebie rozsądni zawsze są zdrajcami i Judaszami. Co mu
pozostawało, jak nie ocalić resztę?
- Bić
się do ostatniego tchu, do ostatniego żołnierza.
- Już
was nie było, boście przedtem uciekli! Jasiek, a daj no ogieńka,
smyku, bo mi fajeczka zgasła.
- Co, co?
Myśmy uciekali? Na rany Chrystusowe, co ksiądz mówisz! Myśmy
uciekali, kiedy, my? - krzyczał unosząc się w fotelu i twarz mu
się rozpaliła strasznym oburzeniem, oczy ciskały pioruny,
głos mu chrypł, zęby szczękały i gdy nieco się
uspokoił, tak drżał cały, że nie mógł pić
kawy, bo mu się ręce trzęsły i kawa chlapała na surdut
i na gors.
Karol
wyszedł z Maksem pakować się do wyjazdu, a oni kłócili
się dalej z całą pasją zawziętości.
Zajączkowski
pomagał panu Adamowi i od czasu, do czasu uderzał
pięścią w stół, zrywał się z krzesła,
szukał czapki, biegał po pokoju i siadał znowu, ale ksiądz
się nie dał, mówił coraz ciszej i coraz częściej
wołał na Jaśka o ogień, i coraz częściej
uderzał cybuchem w podłogę, był to znak, że się
zapalał.
Przerwał
im rozprawy Karczmarek, który szurgał nogami w ganku i głośno
nos wycierał, a wszedłszy do pokoju, bat postawił w kącie,
zatarł ręce i witał się poważnie ze wszystkimi.
-
Spóźnił się pan na obiad, to chociaż kawy pan się
napije z nami.
-
Dziękuję dziedzicowi. Jadło się już obiad, ale co
kawy, to
się napić nie zawadzi.
Usiadł
obok pana Adama, spoconą twarz wytarł połą surduta, a potem
dopiero jął się chłodzić fularową chustką.
-
Gorąc jest rzetelny, ale burza będzie, bo się bydło gzi na
pastwiskach. Dziękuję pani, a gorąca?
- O,
bardzo, prawie wrzątek - odpowiedziała Anka podsuwając mu
kawę i cukierniczkę.
- Bo kawa
zimna warta grosz albo patyk złamany.
-
Widzę, że pan się zna na kawie.
- I...
przecież się cięgiem chlapie to paskudztwo! Do interesu, do
pogadania, to nie ma jak czarna kawa, a jeszcze do tego kieliszek koniaku, to
już całe wesele.
Anka
przyniosła koniak.
Karczmarek
nalał pół filiżanki kawy, a resztę dopełnił
koniakiem, zmieszał, pogryzał cukrem i popijał wolno,
rozglądając się równocześnie po obecnych.
-
Dzień dobry, nie myślałem, że pana spotkam u nas -
zawołał Karol wchodząc do pokoju.
- Znasz
pana Karczmarka? - zapytał pan Adam.
-
Przecież pan Karczmarski dostawia nam cegłę do budowy fabryki.
Mówił mi ojciec o pańskich zamiarach na nasz Kurów, ale że
wymienił inne nazwisko, nie domyślałem się, że to pan.
- Bo to
jest tak, że na Łódź to ja mam insze nazwisko, a na wieś
też insze - tłumaczył uśmiechając się chytrze. -
Ludzie są głupie, bo najpierwej patrzą na obleczenie drugiego
człowieka i na przezwisko. Powiadają, że jak się zwał,
tak się zwał, aby się dobrze miał, ale to nieprawda. Jak
się w Łodzi nazywałem po staremu, to byle parch albo Szwab, albo
inny darach powiedział: "Karczmarek! chłopie, chodź no
tutaj!" - a jak się przezwałem po szlachecku, to mi mówią:
"Panie Karczmarski, może pan będzie łaskaw!" Po co
mają mną pomiatać te parobki niemieckie, kiedy ja sroce spod
ogona nie uciekłem i jestem gospodarski syn z dziada pradziada i kiedy moi
już gospodarzyli, to te różne Niemcy jeszcze po lasach na czworakach
chodziły i surowe kartofle jak świniaki jadały.
- Brawo,
doskonale, panie Karczmarek - wołał Karol śmiejąc się.
-
Prawdę mówię, bo przecież te łódzkie Mullery, Szulce to
taka sielna szlachta, że jakby przyszło co do czego, to mógłby
im być królem Karczmarek i jeszcze by dla nich był honor.
Dolał
sobie kawy i koniaku i chciał dalej mówić, ale pan Adam dojrzał
cień niezadowolenia na twarzy Maksa i rozmowę skręcił na
tor inny, zapytując:
-
Cegła idzie w tym roku dobrze?
-
Nietęgo. Ale mi się widzi, że niedługo to zrobi się
taki rwetes w Łodzi z budowaniem, jakiego nigdy
jeszcze
nie było.
-
Dlaczego? Wszystko śpi, tyle bankructw jak nigdy, wiele fabryk stoi, a
reszta robi połową ludzi. Jeszcze jeden sezon, a pół Łodzi
klapnie.
- A te
Żydki, co z Cesarstwa przyjechały, to ony nie potrzebują
robić geszeftu, co? Ja już widziałem, że ony się
coś kręcą po mieście, oglądają place i
szukają cegielni. Zobaczy pan, że zrobi się ruch.
Dziesięć lat temu było tak samo. A cóż, że bez
jedną zimę w Łodzi cicho, to i wół jak się napracuje,
to leży potem i odpoczywa, i ino rusza gembą, a rusza. Mówiłby
kto, że zdycha, a jużci, niech no odpocznie, to potem tak
ciągnie, jaże się zatyka.
- Dawno
pan prowadzi cegielnię? - zagadnął Karol.
-
Sześć lat bez mała.
- A
przedtem? - zapytała z uśmiechem Anka, bo
Karczmarek
częstował cygarami.
- Palcie,
panowie, niezgorsze. Mam juchę Żydka, co mi przynosi szwarcowane.
Obciął
ostrymi zębami koniec cygara, zapalił uważnie i dopiero
odpowiedział:
- Przedtem
panienko, to ja byłem głupim chłopem na półwłóczku.
Miałem pół piasku i pół gliny szczerej. W suchy rok to mi z
piasku wywiało, a na glinie spaliło; a w mokry na glinie zgniło,
a na piasku tyż nic nie było. Taką gospodarkę
prowadziłem, że bydlątka jadły poszycie z obory, a
człek marł z głodu. Głupi wtedy byłem, przyznaję
się, bo dlaczego miałem być mądry? Abo mnie to uczyli, abo
mi miał kto poradzić. Mój dziedzic taki był tłusty w rozum.
jaże go Niemcy zjadły, to i chłopu go nie użyczył.
Więc biedowałem jak ojce i dziadowie, jak Pan Bóg chłopskiemu
narodowi przykazał. W Łodzi stawiali fabryki, niektóre komorniki i
mniejsi gospodarze chodzili na robotę, furmanili - ja się nie
ruszałem. Łódź była jeszcze daleko ode wsi. Aże tu
jednego dnia sprzed chałupy zobaczyłem komin jeden, bez rok
widać ich było pięć. Łódź szła do wsi. Jak
pamiętam, to z początku Łódź była o cztery wiorsty,
potem zrobiło się ino trzy, a teraz nie ma i wiorsty. Łódź
szła do wsi, ale i bida miała dłuższe nogi i chwyciła
mnie tak, że już myślałem: sprzedam i wyniosę się
dalej. Bałem się ino trochę i jeszcze czekałem. Razu
jednego spotykam kuma z Chojnów, wiózł fureczkę piasku.
- A gdzie to
wieziecie?
- A do miasta.
- A po co?
-
Sprzedać.
- A co to
warto?
Rubla, jak
trafi na państwo, to więcej, a jak na Żydów - mniej.
Poszedłem
z nim. Wziął półtora rubla. Jak to zobaczyłem, to mi
się tak rozwidniło, jakby mi kto w łeb uczoną
książkę wpakował.
Miałem
górkę za chałupą, niczego była, miała cztery morgi,
ziemia galanta, bo ją skowronki nawoziły od wieków i psy się na
niej schodziły po sąsiedzku każdej wiosny. Przyleciałem do
domu, narychtowałem wóz i na góreczkę szukać piasku. Był
jucha kiej złoto i paradniej mu na pańskich schodach niż pod
zbożem.
Pojechałem
z pierwszą furą; Żydy me zbiły na Starym Mieście,
piaskarze nasze tyż, policjant i owszem na ulicy, alem sprzedał.
Potem tom ino zrzynał tę górkę i fort wywoziłem do
Łodzi bez całe dwa lata, dzień w dzień, a w trzecim
jeździł i mój chłopak, jeździł i parobek, com go
przynajął; woziliśmy piasek, a przywoziliśmy co inszego...
Z początku to żona chciała me sprać, że ja to gront
zapaskudzam i złe powietrze robię. Jużci, że to nie
perfumy. A że to Łódź fort cała ku naszej wsi, to coraz
przyjdzie jakiś pluderek, obejrzy moją gospodarkę i powiada:
"Sprzedaj!"
Przychodziły też Żydy i mówią: "Sprzedaj,
Karczmarek!" Nie sprzedałem, choć w końcu dawały po
pięćset rubli za morgę. Zacząłem kalkulować,
że w tym coś jest, kiedy one tak drogo chcą płacić.
Poszedłem się poradzić do adwokata, co nam działy
prowadził. Rzetelny bardzo człowiek, bo mi wprost powiedział:
-
Głupiś, Karczmarek, że tego nie wiesz, oni chcą
twoją
glinę kupić. Postaw cegielnię, a jak nie masz pieniędzy, to
do spółki ze mną.
Postawiłem
sam, nająłem strycharza, sam pomagałem i żona, i dzieci,
robiliśmy jak woły i grosz szedł. Przyjechał raz adwokat,
obejrzał i powiada:
-
Głupiś, Karczmarek, zamęczysz siebie i dzieci i na tym co
najwyżej zarobisz tysiąc rubli na rok. Co trzeba robić?
Postawić parową cegielnię.
Myślałem
bez całą zimę, potem zrobiliśmy spółkę i
jakoś tam idzie.
- A
cóż się stało z góreczką? - zapytała Anka ciekawie.
- Zgolona
do czysta, już ją tam ludzie na podeszwach roznieśli po
świecie.
- I
mieszka pan jeszcze na wsi?
-
Trochę przy cegielni, a trochę w mieście; bom sobie tam
postawił chałupkę, żeby żona miała gdzie
mieszkać z dziećmi, które chodzą do szkoły.
-
Ładna chałupka! trzy piętra frontu i cztery oficyny -
zauważył Karol.
- I...
postawię sobie jeszcze jedną, bo mam plac i mieszkania będzie mi
potrza dla zięcia.
- A co panu po
Kurowie?
- Syna
najstarszego żenię, a że chłopak we szkołach nie
był, do handlu też się nie zda ani na fabrykanta, to bym mu
chciał kupić co niewielkiego i niedaleko, aby go mieć pod bokiem.
- Ja muszę
zaraz jechać, ale niech się pan z ojcem umówi o wszystko,
zgódźcie się na cenę i przyjedzie pan do Łodzi, to zrobimy
akt. No, Maks, czas nam w drogę.
- Odprowadzimy
was kawałek przez pole do szosy.
Pożegnanie
nie zabrało wiele czasu, wszyscy prócz Karczmarka poszli przez ogród i
szli wąską polną drogą, na której spod trawy gdzieniegdzie
znać było wyżłobioną kolej wozów.
Przodem
szła Anka, Karol i Maks; za nim Zajączkowski z księdzem, a w
samym końcu jechał pan Adam, zostawał w tyle, bo wózek się
opierał na wybojach i kretowiskach, aż Waluś klął co
chwila.
- Ażeby
cię wciornoście! a to utyka kiej świnia. Przedwieczór już
był nad ziemią, rosa obfita okiścią pokrywała
zboża i trawy i wielka cichość płynęła nad
polami, szemrzącymi dziwnie przenikającym szelestem żytnich
kiści, graniem świerszczyków i słodkim, szklanym
brzęczeniem komarów, co całą chmarą kłębiły
się nad głowami idących, a czasem przepiórki z głębi
zielonych puszcz żytnich wołały: "Pójdźcie
żąć! Pójdźcie żąć!" Albo jaskółka
ze świergotem przeleciała w zygzakach, albo z owsów czarniawych,
na-kropionych żółtymi ognichami, wyrwał się skowronek,
bił prosto ku niebu, trzepał skrzydełkami i dzwonił
pieśnią lub pszczoły z brzękiem wracały do roboty.
- Dobrodzieju
mój kochany, ale ten Karczmarek to dziwny człowiek.
- Jest
takich w Łodzi więcej. Wie ksiądz, że on się
nauczył czytać i pisać dopiero parę lat temu.
- Ale po
co chamowi majątek, we łbie mu się przewróci i będzie
myślał, że wszystkim jest równy.
- Albo nie
jest równy? Mój Zajączkowski, mój dobrodzieju kochany, a czymże to
lepsi jesteśmy od niego?
-
Ksiądz niedługo każesz nam chamów całować po
rękach.
- Jak tego
będą warci, pierwszy to zrobię, dobrodzieju mój kochany. Jasiek,
ognia.
Ale
że Jaśka nie było, zapalił mu fajkę Maks, który do
nich się przyłączył i słuchał nie
słysząc, bo patrzył na Ankę idącą przodem z
Karolem i łowił chciwie ich rozmowę, prowadzoną
półgłosem.
- Nie
zapomni pan o Wysockiej? - prosiła cicho.
- Jutro
pójdę do niej. Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką?
- Jest moją,
ale myślę, że wkrótce będzie naszą.
Szli czas
jakiś w milczeniu.
Ksiądz
sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał,
aż się rozlegało po polach:
Hej z
góry, z góry, jadą Mazury,
Puk, puk w
okieneczko,
Otwórz,
twórz, panieneczko,
Koniom
wody daj.
-
Prędko pan przyjedzie?
- Nie
wiem. Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwej robić.
-
Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało... - dodała ciszej
i smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych
kłosach, co rozkołysane kłaniały się jej do nóg i
obrzucały rosą.
-
Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby
godzinę czasu dziennie. Od piątej rano na nogach do późnej nocy.
Jaki z ciebie dzieciak, Anko! no, spojrzyj na mnie.
Spojrzała,
ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.
-
Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? - powiedział spiesznie, aby ją
pocieszyć.
- Dobrze,
dziękuję, ale jeśli ma na tym cierpieć fabryka, to
proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i
tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.
- Ale ostatni,
Anka. Ten miesiąc zleci prędko, a potem...
- A potem?
- Potem
będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? -
szepnął czule.
- Nie, nie! bo
przecież to z tobą, z panem - poprawiła się rumieniąc
i uśmiechała się tak słodko że miał ją
ochotę pocałować.
Zamilkła i
rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziła po zielonej
płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody, kołysany wiatrem,
marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby,
kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w
tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem
uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez
tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy niskiej
jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącymi, że cały
łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami
złotych łuszczek.
- Waluś,
ruszaj się, bestio! - zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili
już do szosy.
- Ady ć
się rucham, jaże mi mokro.
- To już? -
szepnęła Anka spostrzegłszy konie czekające na szosie.
- Szkoda,
że to już jest tak prędko - powiedział Maks.
- Prawda, jak tu
pięknie? patrz no, dobrodzieju mój kochany, jak to Pan Bóg umalował
wszystko śliczniutko, o! - wołał ksiądz wskazując na
pola leżące ku zachodowi.
Słońce
czerwone, ogromne zsuwało się nad lasy po perłowych
przestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę
o fioletowych obrzeżach.
Wody stawów
leżących niżej w łąkach paliły się jak
tarcze miedziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki,
ciągnącej się przez łąki ku wschodowi, odcinała
się od traw jak sina jedwabna wstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawym
złotem.
- Bardzo
pięknie i żałuję, że nie mamy czasu
przyglądać się dłużej.
- Prawda. No,
jedźcie z Bogiem! A dajcież no gęby, chłopaki. Panie Maks,
panie Baum, a tośmy cię, dobrodzieju mój kochany, polubili wszyscy
jak swojego.
- Bardzo mnie to
cieszy, bo przyznam się szczerze. że milszego towarzystwa nie
spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję za
gościnność, i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks
Baum!...
- Bardzo solidna
firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem - zawołał
Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.
Maks
zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w
obie ręce z dziesięć razy, pana Adama w oba policzki, a
księdza w rękę, co tego ostatniego tak rozczuliło, że
objął go za szyję, pocałował w głowę i
przeżegnał go na drogę.
Ruszyli z
miejsca kłusem.
Anka
stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.
Pan Adam
śpiewał marsza.
Maks długo
przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęły mu w
oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział:
- Ty zawsze
musisz mnie ośmieszyć.
- Aby cię
otrzeźwić. Nie lubię, jak się upijają moim winem, i do
tego w moim własnym domu. Zamilkli obaj.
|