- Blumenfeld,
graliście w niedzielę u Malinowskiego?
- Graliśmy,
zaraz powiem - szepnął wstając do okienka załatwić
interesanta.
Stach Wilczek
przeciągnął się ociężale i poszedł
wyjrzeć na ulicę.
Piotrkowska
huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymie platformy towarowe tak
biły kołami w bruk, że w kantorze szczękały
ustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte
mosiężną siatką i poprzecinane okienkami, do których
cisnęli się interesanci.
Przyglądał
się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego się domu
naprzeciwko, to gęstej masie ludzi zatłaczającej trotuary i
powrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po
kilkunastu głowach wciśniętych pomiędzy ścianę a
szklane przepierzenie i porozgradzanych jeszcze pomiędzy sobą niskimi
przegrodami.
- Coście
grali? - zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniał chudą,
nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami
śledził Żydka, który na środku kantoru obracał
się na wszystkie strony.
- Na prawo kasa!
- zawołał wychylając się przez okienko.
-
Graliśmy kawałek sonaty cis-moll Beethovena. Szło nam tak dobrze
jak nigdy. Malinowski był...
-
Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? - zawołano z drugiego końca
kantoru.
- Cztery,
siedmnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy -
odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.
- Potem
robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.
- Co to
jest? Polka, walczyk?
-
Dajże spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla
katarynek i tanckrenchenów! - zawołał z pewnym oburzeniem.
-
Więc cóż? operę? - pytał się ironicznie Stach.
- Nie,
nie. Coś, co ma pewne formalne podobieństwo do sonaty, ale nie jest
sonatą. Pierwsza część - to wrażenie miasta, które
milknie i z wolna usypia. Rozumiesz, wielka cisza przesycona łagodnymi
szmerami, które robią skrzypce, a na tym tle flet zaczyna
przejmującą pieśń, jakby jęk drzew marznących,
ludzi bezdomnych, maszyn spracowanych, zwierząt, które jutro
będą zabite.
Zaczął
nucić bardzo cicho.
-
Blumenfeld, do telefonu wołają.
Przerwał
i pobiegł natychmiast, a gdy powrócił, nie mógł
dokończyć, bo musiał załatwić dwóch interesantów,
czekających przed okienkiem.
Potem
zapisywał w wielkiej księdze, ale bezwiednie przebierał palcami,
wystukując melodie.
-
Długoś pisał?
- Blisko
rok. Przyjdź w niedzielę, to usłyszysz wszystkie trzy
części. Dałbym dwa lata życia, żebym mógł
usłyszeć to własne dzieło wykonane przez dobrą
orkiestrę, dałbym pół życia - dodał po chwili,
oparł się o stół i zasłuchany w siebie wiódł martwym,
cofniętym w tył wzrokiem po głowach kolegów, czerniejących
się w otworach okienek.
Wilczek
zaczął pisać, a w kantorze zaszemrały rozmowy, leciały
dowcipy z okienka do okienka, czasem wybuch śmiechu, który
milknął, ilekroć trzasnęły drzwi frontowe,
zadzwonił telefon albo brzęczały szklanki, bo pito herbatę,
gotującą się w rogu kantoru nad gazem.
- Sztil,
panowie, stary przyjechał! - rozległ się ostrzegający
głos.
Umilkli
natychmiast wszyscy, spoglądając na Grosglika, który wysiadł z
powozu i stał przed kantorem rozmawiając z jakimś Żydkiem.
-
Kugelman, proś dzisiaj o urlop, stary w dobrym humorze, śmieje
się - szepnął Stach do sąsiedniego przedziału.
-
Mówiłem wczoraj, powiedział, że po bilansie.
- Panie
Szteiman, niech pan przypomni dzisiaj o gratyfikacji.
-
Żeby on zdechnął jak ten czarny psa! – zaklął
ktoś za kratą.
Zaczęli
się śmiać dyskretnie z tego "czarny psa", ale umilkli
natychmiast, bo Grosglik wszedł.
Ze
wszystkich okienek wychyliły się kłaniające z pokorą
głowy i wielka cisza, przerywana tylko syczeniem wody na gazie,
zapanowała w kantorze.
Woźny
odebrał kapelusz i z namaszczeniem ściągnął palto z
bankiera, który zatarł ręce i gładząc palcem kruczoczarne
bokobrody odezwał się:
- Wiecie,
panowie, straszny wypadek się zrobił. - Broń Boże, nie panu
prezesowi? - ozwał się jakiś głos lękliwy.
- Co
się stało?! - zawołali wszyscy udając zaniepokojenie.
- Co
się stało? Stało się wielkie nieszczęście, bardzo
wielkie nieszczęście - powtórzył płaczliwym głosem.
-
Straciliśmy co na giełdzie? - zapytał ciszej prokurent firmy
wychodząc zza przepierzenia.
-
Spalił się kto niezaasekurowany?
-
Umarł kto panu prezesowi?
- Ukradli
może te śliczne rysaki amerykańskie?
- Nie mów
pan głupich rzeczy, panie Palman - rzekł z powagą.
- Ale co
się stało, panie prezesie? bo mnie się już słabo robi
- błagał Szteiman.
- No,
zleciał'...
- Kto
zleciał? Skąd? Gdzie? Kiedy? - leciały strwożone zapytania.
- No,
zleciał z pierwszego piętra klucz i wybił sobie zębów... Ha, ha, ha! -
śmiał się serdecznie.
- Co za witz,
jaki witz! - wołali, zanosząc się od śmiechu, chociaż
słyszeli ten głupi dowcip po dziesięć razy na sezon.
- Błazen! -
mruknął Stach Wilczek
- Może
sobie pozwolić, stać go i na to! - odpowiedział szeptem Blumenfeld.
Grosglik
poszedł do swojego gabinetu, położonego za kantorem od podwórza.
Pokój umeblowany
był z wielkim przepychem. Czerwone obicie ścian ze złotymi
lamperiami harmonizowało z mahoniowymi meblami suto ozdobionymi
brązami.
Wielkie weneckie
okno, przysłonięte ciężkimi draperiami, wychodziło na
długie podgórze, otoczone olbrzymimi oficynami i zamknięte
czteropiętrowym gmachem fabrycznym.
Grosglik
patrzył chwilę na transmisje przerzucone z -jednej strony podwórza na
drugą i biegnące nieustannie i na długą linię kobiet i
mężczyzn tłoczących się do jednych z drzwi z wielkimi
tobołami wełnianych chustek na plecach. Byli to tkacze, którzy brali
przędzę z fabryki i tkali chustki v siebie, na ręcznych
warsztatach.
Potem
otworzył wielką kasę wmurowaną w ścianę, przejrzał
jej zawartość, wydobył pliki papierów na biurko pod okno, które
przysłonił żółtawym ekranem, usiadł i zadzwonił.
Natychmiast
zjawił się prokurent firmy z teką pełną papierów.
- Cóż
słychać, panie Szteiman?
- Prawie nic.
Palił się w nocy A. Weber.
- Znane.
Cóż więcej? - zapytywał przeglądając kolejno i bardzo
uważnie papiery.
- Przepraszam
pana prezesa, ale już nie wiem nic więcej - tłumaczył
się pokornie.
- Mało pan
wiesz - mruknął bankier odsuwając: papiery i naciskając
guzik elektryczny dwa razy. Zjawił się drugi urzędnik,
główny inkasent.
- Cóż
nowego, panie Szulc?
- Zabili dwóch
robotników na Bałutach; jeden miał przecięty cały brzuch.
- Co mi to
szkodzi, tego towaru nigdy nie braknie. Co więcej?
- Mówili
rano, że Pinkus Meyersohn chwiać się zaczyna.
- Jemu
się chce położyć na dwadzieścia pięć
procent. Przynieś pan jego conto. Szulc spiesznie przyniósł. Bankier
przejrzał uważnie i szepnął ze śmiechem:
- Niech
się kładzie zdrów, nam to nie zaszkodzi. Ja od pół roku
czułem, że on się męczy że on ma ochotę
usiąść.
- Prawda,
sam słyszałem, jak pan prezes mówił do Szteimana.
- Ja mam
nos, ja zawsze mówię, że lepiej się raz dobrze wyczesać
niż dwadzieścia razy podrapać. Ha, ha, ha! - roześmiał
się wesoło, tak mu się podobał własny koncept.
- Cóż
więcej?
- Nic,
mnie się tylko zdaje, że pan prezes trochę źle wygląda
dzisiaj.
- Pan
jesteś taki głupi, że ja panu muszę zmniejszyć
pensję! - zawołał zirytowany i zaraz po wyjściu Szulca
oglądał twarz bardzo szczegółowo w lustrze, obszczypywał
delikatnie pulchne policzki i długo przyglądał się
językowi.
-
Niewyraźny, muszę się poradzić doktora - myślał
dzwoniąc trzy razy.
Wszedł
Blumenfeld z paczką korespondencji i rachunków.
- Co
słychać w szerokim świecie, panie Blumenfeid?
- Wiktor
Hugo umarł wczoraj - rzekł nieśmiało muzyk i
zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.
-
Dużo zostawił? - zapytał bankier w przerwie, oglądając
sobie paznokcie.
-
Sześć milionów franków.
-
Ładny grosz. W czym?
- W
trzyprocentowej rencie francuskiej i w Sue-zach.
-
Doskonały papier. W czym robił?
- W literaturze,
bo...
- Co? W
literaturze?... - zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i
gładząc faworyty.
- Tak, bo to
był wielki poeta, wielki pisarz.
- Niemiec?
- Francuz.
- Prawda, ja
zapomniałem, przecie to jego ta powieść Ogniem i mieczem.
Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała.
Blumenfeld nie
przeczył, przeczytał listy, wynotował odpowiedzi, pozbierał
papiery i chciał odchodzić, ale bankier zatrzymał go skinieniem.
- Pan podobno
gra na fortepianie, panie Blumenfeld? - Skończyłem konserwatorium w
Lipsku i klasę fortepianową u Leszetyckiego w Wiedniu.
- Bardzo mi
przyjemnie. Ja bardzo lubię muzykę, a szczególniej te śliczne
kawałki, jakie śpiewała Patti w Paryżu. Dobrze
pamiętam, o... - i zaczął nucić dyskretnie jakąś
uliczną arietkę operetkową. - Ja mam dobre ucho, nieprawda?
- Istotnie
zadziwiające - odpowiedział Blumenfeld przypatrując się
olbrzymim, sinawym uszom bankiera.
- Mnie
przyszła myśl, żebyś pan dawał lekcje mojej Mery. Ona
dobrze gra i to nie będą lekcje, bo pan usiądzie sobie przy niej
i będzie tylko patrzeć, żeby się nie omyliła. Co pan
bierzesz za godzinę?
- Daję
teraz lekcje u Mullerów, płaci mi trzy ruble.
- Trzy ruble!
Ale pan chodzisz na koniec miasta, siedzisz pan w chałupie, no, i
rozmawiasz pan z Mullerem, a to cham; co to za przyjemność mieć
do czynienia z takimi ludźmi. A u mnie pan będziesz siedział w
pałacu.
- I tam w
pałacu także - szepnął od niechcenia Blumenfeld.
- Mniejsza z
tym, zgodzimy się, bo jak Bóg Kubie, tak Kuba Bóg - zakończył.
- Kiedy mam przyjść?
- Przyjdź
pan dzisiaj po południu.
- Dobrze, panie
prezesie.
- Poproś
pan do mnie Szteimana.
- Dobrze, panie
prezesie.
Szteiman
przyszedł zaraz i z niepokojem czekał rozkazów.
Grosglik
wsadził ręce w kieszenie, spacerował po pokoju,
gładził długo bokobrody i dopiero w końcu rzekł
uroczyście:
- Ja
chciałem panu powiedzieć, że mnie denerwuje ten ciągły
brzęk szklanek w kantorze i to ciągłe syczenie gazu.
- Panie
prezesie, przychodzimy tak wcześnie, że wszyscy śniadania
jadają w kantorze.
- Na gazie gotują
herbatę. Kto gaz płaci? Ja płacę. Ja płacę gaz na
to, żebyście, panowie, mogli cały dzień pić
herbatę! Gdzie tu jest sens! Od dzisiaj będziecie, panowie,
płacili.
- I pan prezes
pija przecież...
- Pijam, nawet
zaraz się napiję. Antoni, daj mi herbaty - zawołał
głośno do przedpokoju, z którego było wyjście do bramy. -
Mam myśl. Pijecie herbatę, pijcie i płaćcie za gaz, na tyle
ludzi to niedrogo wyjdzie, a mnie dawajcie herbatę w procencie, bo przecież
urządzenia gazowe są moje, w moim kantorze i pijacie w godzinach
zajęcia.
- Dobrze, powiem
kolegom.
- Ja to
robię dla panów dobra, no bo teraz to oni się wstydzą pić
herbatę, ich gryzie sumienie, że to na moim gazie, a jak każdy
zapłaci gaz, to on będzie śmiały, on będzie mi
mógł patrzeć prosto w oczy. To jest bardzo moralne, panie Szteiman,
bardzo.
- Miałem
jeszcze prośbę do pana prezesa w imieniu kolegów.
- Mów pan, ale
prędko, mam mało czasu.
- Pan prezes
obiecał dać gratyfikację przy zamknięciu półrocza.
- A bilans jak
stoi?
- Robią go
w godzinach pozabiurowych, będzie na czas z pewnością.
- Panie Szteiman
- rzekł poufale bankier wstając. - Usiądź pan trochę,
pan jesteś zmęczony.
-
Dziękuję panu prezesowi, muszę zaraz iść, bo mam
dużo roboty.
- Robota nie
gęś, ona się nie wytopi. Siądź pan, ja panu
co powiem. Czy oni bardzo czekają na gratyfikację? -
Zasłużyli na nią uczciwie.
- To ja wiem,
pan mi tego nie potrzebujesz powiadać.
- Przepraszam
pana prezesa, bardzo przepraszam - szeptał uniżając się w
pokorze i onieśmieleniu.
- Pogadamy po
przyjacielsku. Co ja mógłbym im dać?
- To
już pan prezes sam zadecyduje.
-
Więc przypuśćmy, że dałbym im tysiąc rubli,
więcej nie mógłbym, rok zamkniemy z grubą stratą, ja to
czuję.
- Mamy
dotychczas zdwojony obrót w porównaniu do roku zeszłego.
- Cicho
pan bądź, ja mówię, że ze stratą, to inaczej być
nie może. Więc weźmy tę okrągłą cyfrę
tysiąc rubli. Ile mamy ludzi w kantorze?
-
Piętnastu jest nas razem.
- Ile w
filii?
-
Pięciu.
- To razem
dwadzieścia osób. Co każdy może dostać z tych
pieniędzy? Jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu
rubli, bo trzeba odtrącić procent na kary. Teraz ja się pana
zapytam, co może komu przyjść z takiej marnej sumy? Co ona
może komu pomóc?
- Przy
takich małych płacach jak u nas to i te kilkadziesiąt rubli
będą bardzo wielką pomocą.
-
Głupi pan jesteś i źle pan liczysz! - zawołał z
gniewem i zaczął prędko chodzić po pokoju.
- My
pieniądze rzucimy w błoto, panie Szteiman, jak my je rozdamy. Ja panu
zaraz powiem, co się z nich zrobi. Pan swoje ulokuje w loterii, bo pan
grasz, ja wiem o tym. Perlman kupi sobie nowy garnitur, żeby się
spodobać weberkom. Blumenfeld kupi sobie różne głupie
kawałki muzyczne. Kugelman sprawi żonie wiosenny kapelusz. Szulc
pójdzie do szansonistek. Wilczek, no, ten jeden nie zmarnuje, on komu pożyczy
na dobry procent. A reszta! Wszyscy stracą co do jednego grosza. I ja mam
dawać swoje pieniądze na zmarnowanie, ja tego zrobić nie
mogę jako dobry obiwatel! - zawołał uderzając się w
piersi.
Szteiman
uśmiechnął się ironicznie. Bankier spostrzegł to,
usiadł przy biurku i zawołał:
- No,
zresztą, co to długo gadać, nie chcę dać i nie dam, a
za te pieniądze kupię sobie ładny garnitur do stołowego
pokoju. Panowie będziecie mieli tę przyjemność mówić
na mieście: "Pan Grosglik, nasz szef, ma stołowy garnitur za
tysiąc rubli" - to dobrze robi! - zawołał wybuchając
drwiącym śmiechem.
Szteiman
utkwił w nim blade, jakby wygryzione atramentem oczy o czerwonych
obwódkach i długo patrzył, aż się bankier poruszył
niespokojnie, przeszedł parę razy gabinet i powiedział:
- No, dam
gratyfikację, dam, niech wiedzą, że ja umię ocenić
pracę.
Zaczął
prędko przerzucać w kasie stosy papierów i wyciągnął w
końcu paczkę pożółkłych weksli i bacznie je
przeglądał.
- Tu jest
weksli na tysiąc pięćset rubli, proszę pana.
- Firmy
Wasserman i Spółka, to ony akurat warte są cały grosz -
mówił Szteiman oglądając weksle.
- Nic nie
wiadomo. Pan wiesz, że firma jest w likwidacji, że oni mogą
jeszcze się podnieść i zapłacą sto za sto.
-
Żeby oni chcieli zapłacić pięć za sto, ale nie
zapłacą ani grosza.
- Masz pan
weksle, ja panu życzę, żebyś pan wycisnął z nich
sto pięćdziesiąt za sto, sceduję je zaraz na pana.
-
Dziękuję panu prezesowi - szepnął smutnie i
cofnął się do wyjścia.
- Zabierzże
pan swoje weksle.
- Papieru nie
brakuje w kantorze.
Zabrał
jednak weksle i wyszedł.
Bankier
wziął się do roboty i przede wszystkim w książce
trzymanej w kasie przekreślił tytuł "gratyfikacja" i
wpisał u dołu cyfrę 1500 rs. jako wypłaconą.
Uśmiechał
się po tej operacji długo i z lubością gładził
faworyty.
Wsunął
się wkrótce do gabinetu bardzo elegancki Żydek, wysoki,
szczupły, w złotych binoklach na garbatym nosie, z bródką
rudawą w ostry klin przyciętą, z włosami
kręcącymi się jak wełna i przedzielonymi przez
całą głowę; z niespokojnymi, biegającymi ustawicznie z
przedmiotu na przedmiot oczami oliwkowymi; wywinięte mocno wargi
popękane i sinawe obcierał ustawicznie językiem i
wykrzywiał lekceważąco.
Był to
Klein, kuzyn bliski bankiera i powiernik zaufany.
Wszedł tak
cicho, że bankier nie usłyszał, obiegł pokój oczami,
rękawiczki rzucił na fotel, kapelusz na krzesło, a sam
usiadł niedbale na otomanie.
- Jak się
masz, stary? - mruknął zapalając papierosa.
- Ja się
mam dobrze, ale ty mnie, Bronek, przestraszyłeś, kto tak wchodzi po
cichu!
- Nic ci nie
zaszkodzi!
- Co
słychać?
- Dużo
słychać, bardzo wiele słychać. Fiszbin już dzisiaj
skończył.
- Niech mu
będzie na zdrowie! Co to był Fiszbin! To był muzykant, co
grał na dziesięciu instrumentach - głową, łokciami,
kolanami, rękami i nogami! Co to za interes? jeden dał
dziesiątkę zarobić, a drugi wyrzucił go za drzwi!
- Mówią,
że w tym tygodniu potrzebuje się spalić Goldberg -
szepnął cicho.
- Takie
nieszczęście nie zaszkodzi i najbogatszemu.
- Cóż
słychać z Motlem?
- Ty o nim nie
wspominaj, to łajdak, to złodziej, plajciarz, chce płacić
trzydzieści procent!
- I on
potrzebuje żyć!
- Ty głupi
jesteś, Bronek, ty się nie śmiej, kiedy ja tracę ze trzy
tysiące rubli.
- Akurat mu tyle
potrzeba, żeby się ożenić, ha, ha, ha!
Zaczął
się śmiać i spacerując po gabinecie rzucał ciekawe
spojrzenia do wnętrza otwartej kasy.
Grosglik
podchwycił te spojrzenia, kasę zamknął i zawołał
ironicznie:
- Bronek, ty
się patrzysz na kasę, jakby ona była twoja narzeczona! Ja ci
daję słowo, że ty się z nią nie ożenisz, ty
ją nawet nie pocałujesz, ha, ha, ha!
Roześmiał
się serdecznie z miny Kleina, który usiadł obok niego i
zaczął mu po cichu coś opowiadać.
Grosglik
długo słuchał i w końcu rzekł:
-
Wiedziałem już o tym. Muszę się z Weltem rozmówić.
Panie Blumenfeld, proszę zatelefonować do pana Moryca Welt, że
ja go proszę do siebie, że jest bardzo ważny interes! -
zawołał przez drzwi do kantoru.
- Bronek, o tym
sza! My zjemy Borowieckiego, nim się ugotuje!
- Ja ci
mówię, że wy go nie zjecie, on ma za sobą...
Nie
dokończył, bo wszedł do gabinetu jeden z urzędników.
Był tak
pomieszany i zestraszony, że bankier zerwał się z krzesła.
- Panie
prezesie, panie prezesie, ten łajdak, co on zrobił, ten gałgan
Tuszyński, ten!
- Co
zrobił? Mów pan ciszej, tutaj nie bóżnica
- On wczoraj
zainkasował czterysta rubli i uciekł. Byłem w jego mieszkaniu, nie
ma nic, zabrał rzeczy i w nocy pojechał! Pojechał do Ameryki. -
Aresztować go, okuć w kajdany, wsadzić do kryminału,
wysłać na Sybir! - krzyczał bankier grożąc
pięściami.
- Ja to
chciałem zrobić, chciałem już depeszować,
chciałem dać znać policji, ale że to wszystko będzie
kosztować, to potrzebowałem upoważnienia od pana prezesa.
- Niech
kosztuje, niech ja stracę cały majątek, a tego złodzieja
złapać, niech on zgnije w kryminale za mc j e czterysta rubli!
- To może
zaraz pan prezes każe otworzyć conto na tę sprawę.
- Co to
będzie kosztować? - zapytał już spokojniej.
- Ja nie wiem,
ale zawsze kilkadziesiąt rubli kosztować musi!
- Co, co? Ja mam
jeszcze dokładać do tego złodzieja. A niech on zdechnie! Kto go
wysłał za inkasem? - zapytał po chwili.
- Ja, ale pan
prezes upoważnił mnie do tego - tłumaczył się
nieśmiało.
- Pan go
wysłałeś - to pan odpowiadasz. Ja nic słuchać nie
chcę. Moje czterysta rubli nie mogą przepaść, pan
odpowiadasz.
- Panie
prezesie, ja jestem biedny człowiek, ja nie jestem nic winien, ja
pracuję uczciwie u pana prezesa już dwadzieścia lat, ja mam
ośmioro dzieci! Pan prezes mnie upoważnił do wysyłania tego
gałgana po pieniądze - jęczał i błagalnymi
spojrzeniami włóczył się u nóg bankiera.
- Pan
odpowiadasz za kasę, pan powinieneś znać
ludzi, ja raz
jeszcze mówię: pieniądze muszą być. Możesz pan sobie
iść! - zawołał groźnie, odwrócił się do
niego plecami i dopijał herbatę.
Urzędnik
postał chwilę, wpatrzony osłupiałymi oczyma w szerokie
plecy bankiera i w smugę dymu, jaki się wznosił z cygara,
leżącego na kancie biurka, westchnął ciężko i
wyszedł.
- On myśli,
że ja taki głupi, podzielił się z Tuszyńskim, stare
kawały.
- Pan Welt! -
zameldował woźny.
- Proś,
proś! Bronek, idź za tym bałwanem i powiedz, że jeżeli
pieniądze nie znajdą się zaraz, to ja go wsadzę do
kryminału. Panie Welt, proszę do mnie! - zawołał ujrzawszy
Mory ca, rozmawiającego z Wilczkiem w kantorze.
Moryc
przywitał się, przejrzał twarz bankiera i rzucił krótko:
- Prezes
telefonował po mnie, a ja również się tutaj wybierałem.
- Interes, co?
to załatwimy go prędko, bo ja mam z panem pogadać w pewnej
bardzo delikatnej sprawie.
- Interes taki:
Adler et Comp. potrzebuje wielkiej partii wełny, zwrócili się do mnie
o to. Ja wełnę mam, ale potrzebuję na nią pieniędzy.
- Dam panu
pieniędzy, zrobimy do spółki, dobrze?
- Ano jak
zwykle, zarobimy na tym piętnaście procent.
- Ile panu
potrzeba?
-
Trzydzieści tysięcy marek, na Lipsk.
- Dobrze,
wyślę panu telegraficznie. Kiedy pan pojedzie?
- Dzisiaj w
nocy, za tydzień będę z powrotem.
- Interes
załatwiony! - zawołał wesoło bankier, odsunął
się nieco od biurka, zapalił cygaro i długo przypatrywał
się Weltowi, który gryzł gałkę laski, poprawiał
binokle i również patrzył badawczo.
- Jakże
bawełna poszła? - zapytał pierwszy Grosglik.
-
Sprzedaliśmy połowę.
- Wiem, wiem,
zarobiliście podobno siedmdzie-siąt pięć procent, a
cóż z resztą?
- Resztę
sami przerobimy.
- Fabryka
rośnie?
- Za
miesiąc będzie pod dachem, za trzy umontu-ją maszyny, a w
październiku puszczamy w ruch.
- Lubię
taki pośpiech, to po łódzku, ślicznie! - dodał ciszej i
uśmiechał się dyskretnie. - Borowiecki to mądry
człowiek, ale...
Zawahał
się, uśmiechnął ironicznie i zakrył twarz
kłębem dymu.
- Ale?... -
podchwycił Moryc ciekawie.
- Ale on lubi za
bardzo romanse z mężatkami, to nie wypada na fabrykanta.
- To mu nic nie
przeszkadza, a przy tym ożeni się niedługo, bo ma już
narzeczoną.
- Narzeczona to
nie weksel, to zwyczajny rewers, który można nie zapłacić w
terminie, za to nie ogłoszą bankructwa. Ja bardzo lubię
Borowieckiego, ja go tak lubię, że gdyby on był nasz, to ja
dałbym mu moją Mery, ale...
- Ale... -
podchwycił znowu Moryc, bo bankier zrobił długą
przerwę.
- Ale ja mu
muszę zrobić przykrość, co mnie jest tak nieprzyjemne, tak
bardzo nieprzyjemne, że muszę pana prosić, abyś mnie przed
nim wytłumaczył.
- Cóż
takiego? - zapytał Welt niespokojnie.
- Ja mu
musiałem cofnąć kredyt - szepnął bankier z
bolesną miną i udawał szczerze zmartwionego, mlaskał
ustami, gryzł cygaro, wzdychał, a obserwował Moryca, który na
próżno usiłował wsadzić binokle i zapanować nad
sobą.
Wiadomość
ta zrobiła na nim piorunujące wrażenie, uspokoił się
jednak szybko, pogładził brodę i sucho zawołał:
- Znajdziemy
kredyt gdzie indziej.
- Ja wiem,
że znajdziecie, i dlatego mnie jest bardzo przykro, że z wami nie
będę mógł robić interesów.
- Dlaczego? -
zapytał prosto Moryc, bo twarz bankiera i jego słowa nie domówione
zaniepokoiły go silnie.
- Nie mogę,
tak mam kapitały poangażowane, że nie mogę, a przy tym ja
się muszę liczyć ze wszystkim... ja nie mogę się narażać...
na straty... na przykrości... - tłumaczył się niejasno,
urywał, kręcił, a chciał, aby Moryc pierwszy zapytał
go otwarcie.
Ale Moryc
milczał, przeczuwał, że w tym cofnięciu kredytu musi
być jakiś nacisk uboczny na Grosglika, pytać się nie
chciał, aby mu nie dać poznać, jak bardzo go to obchodzi.
Grosglik
zaczął spacerować po gabinecie i mówił nieco przyciszonym,
przyjacielskim głosem:
- Bo tak
mówiąc pomiędzy nami, po przyjacielsku, panie Maurycy, po co panu
spółki z Borowieckim? Czy pan nie możesz sam otworzyć fabryki?
- Nie mam
pieniędzy! - rzucił krótko i słuchał uważnie.
- To nie
przyczyna, bo pieniądze mają ludzie, a pan masz wielkie zaufanie i
wielkie zdolności. Dlaczego ja z panem robię interesy? Dlaczego na
jedno słowo daję panu teraz trzydzieści tysięcy marek? bo
ja pana znam dobrze i wiem, że na tej ufności zarobię z
dziesięć procent.
- Siedm i
pół! - poprawił Moryc skwapliwie.
- Mówię
tylko dla przykładu. Każdy z panem zechce robić interes i pan
możesz prędko stanąć na mur, więc po co panu ryzykować
z Borowieckim? On jest mądry, bardzo mądry kolorysta, ale on nie jest
macher. Po co on gada po Łodzi, że trzeba uszlachetnić i
podnieść produkcję łódzką! To jest bardzo
niemądre gadanie! Co to jest uszlachetnić produkcję? Co to jest
"czas skończyć z tandetą łódzką!" - to jego
własne słowa, bardzo głupie słowa! - zawołał
mocniej ze złością. - Żeby on myślał, jak taniej
produkować, gdzie nowe rynki otworzyć dla zbytu, jak
podnieść stopę procentową, to byłoby mądre, ale
jemu się chce reformować przemysł łódzki! On go nie
zreformuje, a może łatwo kark skręcić. Żeby to nie
szkodziło nikomu, nikt by i słowa nie powiedział. Chcesz
ryzykować - ryzykuj! Włazisz na dach - złam sobie ząb. Po
co jemu fabryka!
Knoll
chciał mu dać dwadzieścia tysięcy, a to śliczny grosz,
ja tyle może nie zarabiam. Nie chciał, jemu się chce fabryki,
jemu się chce "uszlachetniać produkcję", jemu się
chce psuć interesy Szai, Zukerowi, Knollowi, całej bawełnie
łódzkiej. A wiesz pan dlaczego? Żeby Polacy mogli powiedzieć:
"Wy robicie tandetę, szachrujecie, wyzyskujecie robotników, a
Borowiecki, a my prowadzimy interes porządnie, uczciwie, solidnie!"
- Prezes daleko
widzi! - szepnął Moryc ironicznie.
- Pan się
nie śmiej, ale ja bardzo daleko widzę. Jak Kurowski
zakładał fabrykę, przeczułem, co z tego będzie, i
mówiłem Glancmanowi: "Załóż taką samą,
załóż zaraz, bo on cię zje" - nie słuchał mnie i
dzisiaj co? Stracił wszystko i jest w kantorze Szai, bo Kurowski bierze tylko
swoich i tak stanął, że z nim nie może być
konkurencji, a za rok, ile zechce brać, tyle będzie brał za
swoje farby. Ale to nie o to idzie, idzie o to, że jak się jednemu
Polakowi uda, to zaraz całą kupą przychodzą inni. Pan
myślisz, że Trawiński nie robi konkurencji Blachmanowi i
Kesslerowi, co? On im psuje interesy. Sam nie zarabia nic, dokłada co rok,
ale psuje wszystkim, bo zniża cenę za towar i podnosi płacę
majstrów i robotników! On się bawi w filantropię, za którą inni
drogo płacą; wczoraj u Kessierów cała przędzalnia
stanęła. Dlaczego? Dlatego, że majstrowie i robotnicy
powiedzieli, że robić dotąd nie będą, dopóki im nie
zapłacą tak, jak w fabryce Trawińskiego płacą!
Ładne położenie dla fabryki, która jest tak skrępowana
terminowymi obstalunkami, że na wszystko zgodzić się
musiała! Jak Kessier będzie miał w tym roku o dziesięć
procent mniej, to musi podziękować za to Trawińskiemu! Tfy, to
jest już nie tylko świństwo, ale to jest sto razy głupie! A
teraz powstaje Borowiecki i także obiecuje "uszlachetnić produkcję",
ha, ha, ha! mnie się bardzo chce śmiać. Jak Borowieckiemu
pójdzie, to za dwa lata założy znowu jaki Sosnowski interes do
"uszlachetnienia", za cztery lata będzie ich ośmiu
uszlachetniało i psuło ceny, a za dziesięć to cała
Łódź będzie ich!
Moryc
zaczął się śmiać z przerażenia bankiera. - To nie
jest śmiech, moje przypuszczenia to nie jest ten wiatr, ja ich znam
dobrze, ja wiem, że z nimi nie wytrzymamy konkurencji, bo oni
będą mieli za sobą cały kraj. Dlatego trzeba Borowieckiego
zjeść, trzeba wszystkim zrozumieć to położenie i
iść ręka w rękę, solidarnie!
- A Niemcy? -
zapytał krótko Moryc poprawiając binokli.
- Z tym się
nie ma co liczyć, ich i tak prędzej czy później diabli stąd
wezmą, ale my zostajemy! o nas tu idzie! Pan mnie rozumie, panie Moryc?
- Rozumiem, ale
jeśli mój kapitał da mi więcej procentów u Borowieckiego, to ja
idę z nim - szepnął cicho, gryząc laskę.
- To jest po
kupiecku powiedziane, ale ja panu z góry ręczę, że ten
kapitał nie da nic i że pan może stracić wszystko.
- Zobaczymy!
- Ja panu dobrze
życzę, powiedziałem to, co myślę, co myśli cała
nasza Łódź. Pan sam powiedz, po co im fabryki! Nie mogą oni
siedzieć na wsi, trzymać wyścigowe konie, jeździć za
granicę, polować, romansować z cudzymi żonami, robić
politykę i wielki szyk po świecie! Im się zachciało fabryk
i "uszlachetniania produkcji", im się zdaje, że to
angielski koń, co jemu można dać prostą chamską
kobyłę za żonę, a ona zaraz urodzi samego lorda! -
wołał z politowaniem i zgrozą.
- Żeby oni
mogli siedzieć na wsi i bawić się, to by z pewnością
nie było w Łodzi ani jednego Polaka.
- Niech
przychodzą! jest tyle miejsc... stróżów, woźnych, stangretów,
oni takie rzeczy dobrze robią, oni są do tego specjaliści, ale
po co im się brać do
nie swoich
rzeczy, dlaczego oni nam mają psuć interesy?
- Do widzenia,
dziękuję prezesowi za zwrócenie uwagi.
- Ja
myślę, panie Maurycy, bo te wszystkie nasze to bidło, parchy,
oni tylko patrzą, żeby dzisiaj zrobić geszeft, a w sobotę
zjeść dobrą kolację i wyspać się pod
pierzyną! Co pan zrobisz?
- Zobaczę.
Więc Borowiecki nie ma ani grosza kredytu u pana?
- Ja nie
mogłem stracić wszystkich naszych fabrykantów dla niego!
- Zmowa! -
szepnął bezwiednie Moryc.
- Jaka zmowa? co
pan gadasz, to tylko obrona! Żeby to był kto inny, nie Borowiecki, to
by się jego przydeptało nieznacznie i zdechłby prędko, ale
pan wiesz, jak on podparł Bucholca, pan wiesz, co to jest za kolorysta! no
i to pan wiesz, że w niego wierzą, że on ma stosunki, że on
jest znany na rynkach.
- To wszystko
prawda, ale jemu może pójść! - zakończył Moryc i
wyszedł.
W kantorze
poszedł za przepierzenie do Stacha.
- Panie Wilczek,
stary Grunspan chce z panem pomówić choćby zaraz.
- Mógłbym
panu powiedzieć, o czym chce mówić ze mną. Może mu pan
powiedzieć, że mnie się nie spieszy ze sprzedaniem placu, bo
zakładam gospodarstwo.
- Jak pan chce!
- rzucił mu Moryc wychodząc.
- Zmowa! -
myślał idąc Piotrkowską. Był tak zamyślony,
że nie spostrzegł Zygmunta Grunspana, który kiwał na niego z
powozu i przyzywał do siebie.
- Moryc, czy ty
już nie poznajesz znajomych! - zawołał Zygmunt
przystępując do niego.
- Jak się
masz i do widzenia, bo czasu nie mam.
- Chciałem
ci tylko powiedzieć, żebyś przyszedł w niedzielę, bo
Mela przyjeżdża.
- Czy ona
jeszcze siedzi we Florencji?
- Z
Różą, to dwie wariatki. Rózie się nie chciało pisać do
Szai, to ona cały list telegrafowała, cały list, ze
dwieście wierszy!
- Muszą
się tam dobrze bawić?
- Róża
się nudzi, a w Meli zakochał się jakiś włoski
książę i ma za nią przyjechać do Łodzi.
- Po co?
- Chce się
z nią żenić. Tak pisała Róża.
- Głupstwo.
- Autentyczny
książę! - wykrzyknął Zygmunt rozpinając mundur.
- Taką
firmę możesz sobie kupić w każdym hotelu włoskim.
Rozstali
się, Morycowi spieszyło się bardzo. Szedł do fabryki, jak
to robił codziennie, bo lubił patrzyć, jak mu w oczach
wzrastały mury, ale dzisiaj szedł wolno, słowa Grosglika
obciążyły go, rozmyślał nad nimi, pomimo że
horoskopy bankiera wydały mu się przesadzonymi, niemożebnymi
prawie do urzeczywistnienia.
Spoglądał
na miasto, na długie sznury domów, na setki kominów, co niby pnie sosen
czerwieniły się W rozsłonecznionym upalnym powietrzu i wielkimi
słupami dymów biły w górę, wsłuchiwał się w gwar
miasta, w przygłuszony a nieustanny szum fabryk pracujących, w turkot
ciężkich platform pełnych towarów, krzyżujących
się we wszystkich kierunkach.
Rzucał
badawcze spojrzenia na szyldy sklepów niezliczonych, na tablice domów, na
tysiące nazwisk powypisywanych na balkonach ścianach i oknach domów.
"Motel
Lipa, Chaskiel Cokolwiek, Ita Aronsohn, Józef Reinberg" itd., itd., same
nazwiska żydowskie, poprzetykane gdzieniegdzie nazwiskami niemieckimi.
- Sami nasi! -
szepnął jakby z pewną ulgą i lekceważący
uśmiech przewijał mu się po ustach i bił Z oczów, gdy
spostrzegł polskie nazwisko na szyldziku jakiego szewca lub ślusarza.
- Grosglik ma
bzika! - myślał ogarniając spojrzeniem to morze domów, sklepów i
fabryk żydowskich. - On ma ładny kawałek choroby - dodał
wesoło prawie i już nie myślał o jego obawach spolszczenia
Łodzi, bo czuł w tej chwili, patrząc na żydowską potęgę
miasta, że jej nic i nikt złamać nie potrafi. - A szczególniej Polacy!
- myślał oddając ukłon Kozłowskiemu, który w jasnych
jedwabiach, w żółtych lakierkach i z gałką laski przy
lśniącym cylindrze, który spychał na tył głowy,
spacerował po drugiej stronie ulicy i zaglądał w oczy
przechodzącym kobietom.
Nie, już
nie myślał o obawach bankiera, ale ta zmowa na Borowieckiego
skłopotała go mocno.
Był
zaangażowany w tym interesie, tylko z tej strony go obchodziła ich
fabryka, bo czy Karol straci, nic go to nie obchodziło, ale sam nie
lubił nawet ryzykować, a teraz czuł, że jeśli się
zmówili na niego, to go ogryzą do ostatniej kosteczki.
- To jest kein
geszeft! - myślał i teraz dopiero zobaczył jasno przyczyny
najrozmaitszych przeszkód, jakie ich spotykały.
Zrozumiał,
dlaczego przedsiębiorca, który miał im prowadzić roboty mularskie
- cofnął się. Oni mu zabronili robić!
Kwestionowano im
plany i zwlekano z ich zatwierdzeniem. Ich robota!
Komisja
budowlana przerywała im robotę i zmusiła do zgrubienia
ścian. Ich denuncjacje!
Niemieckie
nadreńskie firmy odmówiły im kredytu na maszyny. To również oni
zrobili!
A te wieści
fałszywe, złe, głupie, jakie krążyły o
Borowieckim po Łodzi, a które źle musiały oddziaływać
na ich przyszły kredyt. Któż je rozpuszczał?
Ludzie
Grosglika, Szai i Zukera.
- To jest sto
razy kein geszeft! Oni go zjedzą! - myślał coraz posępniej,
ale wchodząc w ulicę, na której była ich fabryka, zaczynał
już pracować nad sposobami wycofania się z tego interesu.
Szukał
przyzwoitych pozorów, bo zrywać zupełnie z Borowieckim nie
chciał.
|