III
[XIX]
Budynki po
fabryce Meisnera, które Borowiecki kupił i przerabiał dla swojej
fabryki, stały z boku Konstantynowskiej, na jednej z małych uliczek;
była to dzielnica małych fabryczek i samodzielnych warsztatów, teraz
już obumarła - zabita przez wielki przemysł.
Uliczki
były krzywe, obstawione parterowymi domami o wielkich facjatach, nie
brukowane, nędzne i brudne.
Domy
powykrzywiały się ze starości i powoli zapadały w
grząską ziemię, jakby przygniatane wielkością gmachów
fabryki Mullera i olbrzymimi kominami innych fabryk, które gęstym,
kamiennym lasem chwiały się dookoła.
Resztki
trotuarów ciągnęły się obok obszarpanych domów,
zaglądały w niektórych głębiej zapadniętych do okien i
tworzyły szereg dołów i wybojów, zasypanych śmieciami.
Na środku
ulicy leżały miejscami wielkie kałuże nigdy nie
wysychającego błota, nad którymi snuły się gromady dzieci,
podobnych przez wynędznienie i brud do wielkich stonóg wylęgłych
w tych ruderach; gdzie zaś nie było błota, tam leżała
gruba warstwa węglowego miału, który rozbijany kołami wozów,
podnosił się i czarnym tumanem wisiał nad uliczkami,
oblepiał domostwa i żarł nędzną zieloność
drzew anemicznych, pokrzywionych, które poskręcane i narosłe guzami
gałęzie wychylały zza parkanów lub ciągnęły
się przed domkami szeregiem połamanych szkieletów.
Monotonny, suchy
stukot warsztatów tkackich, trzęsących się szarymi szkieletami
za przepalonymi szybami okien, przepełniał powietrze i
łączył się z potężnym szumem fabryki Mullera.
Moryc Welt
przeszedł szybko umierającą dzielnicę, bo go
przejmowała wstrętem nędza rozpadających się domów i
denerwował go ten suchotniczy stukot warsztatów i to życie
tętniące tak słabo, jakby ostatkami sił.
Lubił gwar
potężnych maszyn; huk potwornych organizmów fabrycznych
przenikał go słodkim uczuciem siły i zdrowia, a sam widok
wielkich fabryk usposabiał wesoło.
Uśmiechnął
się bezwiednie do gmachów Mullera huczących robotą,
spojrzał życzliwie na przędzalnię Trawińskiego
stojącą obok i długo ślizgał się oczami po
czerwonych, cichych pawilonach fabryki starego Bauma, stojącej
naprzeciwko, której okna, zasnute kurzem i pajęczyną, patrzyły
tak martwo jak umierające oczy.
Za
Trawińskim, przedzielony tylko kilkoma pustymi placami, budował
Borowiecki, a raczej przebudowywał starą meisnerowską
fabrykę, którą kupił za bezcen, bo kilkanaście lat
stała bezczynną.
Cały front
obstawiony był rusztowaniami, bo nadbudowywano piętro, rusztowania
zakreślały również wielki czworobok dziedzińca, a spoza
nich czerwieniły się wznoszone pawilony i migotały sylwetki
robotników.
- Dzień
dobry, panie Dawidzie - zawołał Moryc spostrzegłszy Halperna,
który z parasolem pod pachą, z zadartą do góry głową
stał na środku podwórza i przypatrywał się robocie.
- Dzień
dobry! Ładny kawałek fabryki nam przybędzie! A jak się to
prędko robi, to aż przyjemność patrzeć. Ja jestem
chory, mnie doktór powiedział:
- Panie Halpern,
pan się lecz, pan nic nie rób." To ja się leczę, ja nic nie
robię, tylko sobie chodzę po Łodzi i patrzę, jak ona mi
rośnie, to jest najlepsze lekarstwo na moją chorobę.
- Jest
Borowiecki?
- W
przędzalni widziałem go przed chwilą. Moryc wszedł do
niskiego budynku o powyginanych w długie pryzmy dachach oszklonych,
przeznaczonego na przędzalnię.
Bardzo widne
sale były literalnie zapchane częściami maszyn, cegłą
do podmurówki fundamentów, zwojami papy do krycia dachów, ludźmi i
hałasem montowanych maszyn, których długie szkielety, podobne do
szkieletów przedpotopowych jaszczurów, ciągnęły się w
poprzek sal, pokryte kurzem; zapach świeżego wapna i ostry,
gryzący zapach asfaltu gotowanego i wylewanego w jednej z sal
przesycał powietrze.
- Moryc,
przyślij mi Jaskólskiego! - krzyknął Maks Baum.
W niebieskiej
bluzie, z fajką w zębach, zasmolony, stał wpośród
robotników ustawiających maszyny i robił razem z nimi.
Jaskólski,
którego od początku budowy przyjął Borowiecki do rozmaitych
zajęć, nadbiegł z pośpiechem.
- Hej;
szlachcic, przysłać czterech tęgich ludzi do windy, a
prędko! - krzyknął Baum i dalej składał z monterami
maszynę, która miała być podniesiona przez windę i
ustawiona na podmurowaniu, i gdy mu coś Moryc krzyczał ze środka
sali, nie mogąc się bliżej dostać, odkrzyknął mu
krótko:
- Nie zawracaj
mi głowy, powiesz w niedzielę. Karol jest w podwórzu!
Karol był w
podwórzu przy olbrzymich dołach, w które zsypywano wapno zwożone i lasowano
zaraz; tumany białego wapiennego kurzu przysłaniały białe
sylwetki robotników i kontury wozów i ludzi.
Borowiecki
był prawie biały od pyłu, zjawił się na chwilę,
przywitał z Morycem i szepnął mu do ucha:
- Wiesz, nie
przysłali farbiarek, wykręcają się brakiem gotowych.
- Nie chcą
dać na kredyt, cóż teraz zrobimy?
- Pisałem
już do Anglii, będzie trochę później, trochę
drożej, ale będzie! Psiakrew, te Szwaby! - zaklął ze
złością.
Moryc Welt nic
się nie odezwał, przyglądał mu się uważnie,
patrzył również uważnie na całą fabrykę, na
robotników, na część maszyn stojących pod grubymi oponami
na dziedzińcu, pokręcił się po wszystkich kątach,
zajrzał raz jeszcze do Maksa, do składu cementu, gdzie Jaskólski
rezydował, przypatrywał się wszystkiemu ze zdwojoną
uwagą i coraz mniej mu się podobało.
- To ciasto, a
nie wapno - powiedział przypatrując się murowaniu.
- Niech sobie
inni murują na piasek, ja nie chcę, żeby mi się na łeb
wszystko zwaliło - odpowiedział Borowiecki.
- Wczoraj
obliczałem, że te sklepienia Montera będą nas
kosztowały o dwa tysiące rubli więcej niż zwyczajne.
- Ale warte
są co do wytrzymałości o cztery tysiące więcej. W razie wypadku
ogień ich nie przepali.
- Dlatego tylko
je zaprowadzasz? - zapytał Moryc cicho, wsadzając binokle.
- I dlatego,
że jeśli się spali, to przynajmniej jedno piętro, a nie
wszystko.
- Pi... czasem
to nie jest takie... straszne. Karol mu nic nie odpowiedział, bo
odszedł spiesznie, a Moryc pochodził jeszcze po fabryce i z
irytacją spostrzegał wszędzie, że buduje się porządnie,
że buduje się bardzo drogo.
Przeglądał
w kantorze listę płac robotników i zwrócił uwagę
prowadzącemu roboty na niesłychaną, według niego,
wysokość płac, przyczepiał się do wielu rzeczy i
wszystko znajdował za dobrym i za drogim.
- Wiem, co
robię - odpowiedział mu Karol na uwagi.
- To będzie
pałac, nie fabryka, dla nas zresztą taki komfort za drogi!
- To nie jest
komfort, to jest trwałość, która taniej kosztuje niż
tandeta. Zobacz u Blohmanów, postawili tanio i corocznie muszą
poprawiać, bo chce im się wszystko zwalić; nie cierpię
żydowszczyzny w niczym, wiesz o tym dobrze.
- Zobaczymy, co
to da to polnische Wirtschaft - szepnął Moryc z ironią.
- Przekonasz
się, a tymczasem bądź zdrów, Moryc, nie wyspałeś
się i nudzisz.
- Trzeba
się zabezpieczyć! - pomyślał Welt wychodząc z fabryki.
Karol
poszedł na rusztowania oglądać robotę, biegał na
boczny plac, gdzie składano cegłę, uwijał się
wśród kup ziemi, pomiędzy dołami z wapnem, pomiędzy
stertami cegły, drzewa budulcowego, wśród dziesiątek wozów
wjeżdżających i wyjeżdżających; wydawał
polecenia Jaskólskiemu, który zadyszany, z wiecznie przestraszoną
twarzą, biegał je wypełniać, zajrzał kilka razy do
Maksa i krążył ustawicznie po obrębie fabryki, która
podbudzana jego energią niestrudzoną, jego obecnością
ciągłą, rosła nadzwyczaj szybko.
Nie
zważał na kurz, na słońce, które zalewało wszystkich
coraz mocniejszym żarem, na zmęczenie nawet, tylko od świtu
razem z robotnikami był już na robocie i razem z nimi schodził o
zmroku.
Podbudzał
go jeszcze do tej pracy Maks, który z wielką przyjemnością
pracował przy ustawianiu maszyn z robotnikami i razem z nimi szedł
wieczorem do knajpy, wypijał niezliczone ilości piwa, sypiał
tylko parę godzin i rzucił w kąt wszystkie swoje leniwe
przyzwyczajenia.
Od przyjazdu ze
wsi stosunki pomiędzy nimi ochłodły nieco z powodu fabryki,
która ich absorbowała zupełnie, i z powodu tego odezwania się
Borowieckiego, gdy wyjeżdżali z Kurowa.
Maks nie
mógł tego zapomnieć, tym bardziej że o Ance myślał
coraz częściej i że coraz więcej irytował go
Borowiecki ciągłymi wizytami u Mullerów.
Widział w
tym podwójną grę, która jego prostą naturę oburzała do
głębi.
Oddalali
się od siebie coraz bardziej, mocą coraz silniej ujawniających
się wewnętrznych przeciwieństw, cech rasowych i intelektualnych;
Karol myślał chwilami o tym i uśmiechał się z
rezygnacją trochę sztuczną; Maks zaś odczuwał
głęboko, zwalał winę na niego i oburzał się
bardzo szczerze.
Dwunasta
już dochodziła, gdy Borowiecki opuścił fabrykę i
poszedł przez długi ogród, ciągnący się z tyłu,
do drugiej ulicy, gdzie stał wielki parterowy dom, również
przebudowany do gruntu z wielkim pośpiechem, bo za kilka tygodni
miała się sprowadzić Anka z panem Adamem.
Mieszkał
tymczasowo na facjatce, w jednym pokoju, żeby być bliżej
fabryki, przebrał się już, gdy fabryki zaczęły
gwizdać na południe.
Przeczytał
raz jeszcze list Lucy, która naznaczała mu spotkanie w parku Helenowskim
przy grocie, na czwartą godzinę po południu.
- Mam już
tego dosyć - myślał drąc list na strzępy.
I
rzeczywiście miał już tego dosyć; już mu się
sprzykrzyły i te schadzki tajemnicze, codziennie gdzie indziej, i wybuchy
zazdrości, i nawet jej wielka miłość nudziła go, bo
była mu zupełnie obojętną i zabierała wiele czasu tak
potrzebnego dla fabryki.
Nieraz,
wśród pozornego rozszalenia w jej ramionach, wśród pocałunków i
uścisków namiętnych, w takich momentach, w których widział,
że nie tylko go ubóstwia, nie tylko kocha, ale że wprost
przepadała w tej miłości, szukał sposobów zerwania i to go
irytowało coraz silniej, że ona nie nastręczała mu powodów.
Stołował
się u Baumów, ponieważ było blisko od fabryki, ale nie
poszedł teraz przez ogród i swoje place, tylko wyszedł na ulicę,
na której stał pałac Mullerów, a przechodząc obok domku, w
którym mieszkali, zwolnił kroku i wlókł oczami po oknach.
Nie zawiódł
się, bo jasna twarz Mady błysnęła w jednym oknie, potem
wychyliła się w drugim i ona sama ukazała się w ganku, jaki
tworzyło czworokątne wgłębienie w domu.
- Pan już
na obiad? - zawołała wesoło, podnosząc na niego swoje
porcelanowe niebieskie oczy.
- Już. A
pani jeszcze nie po obiedzie?
Wyciągnął
do niej rękę.
- Jeszcze. Zaraz
panu podam rękę, muszę ją wytrzeć, bo gotowałam
obiad sama - wołała ze śmiechem, wycierając ręce o
długi niebieski fartuch.
- W saloniku
jest teraz kuchnia? - zauważył złośliwie.
- Bo, bo.... ja
sprzątałam! - powiedziała cicho, oblewając się krwawym
rumieńcem obawy, że mógł zauważyć jej oczekiwanie na
niego przy oknie.
- Gdzie się
pan tak poczernił? - zawołała głośno, aby
odzyskać równowagę.
- Ja
poczerniony? gdzie?
- Pod oczami, o
tu! Ja wytrę, dobrze - prosiła nieśmiało.
- Czekam.
Pośliniła
róg chusteczki i bardzo starannie wytarła poczernienie.
- Jeszcze tutaj
muszę być poczerniony! - wołał, nieco rozbawiony
sceną, wskazując na skroń.
- Nie,
słowo daję, że nie!
Obejrzała
mu starannie twarz.
Pocałował
ją w rękę, chciał to samo zrobić z drugą, ale
cofnęła się gwałtownie w tył, przysłoniła
złotymi rzęsami pociemniałe ze wzruszenia oczy i stała
chwilę, bezradnie szarpiąc palcami fartuch.
Karol
uśmiechnął się z jej pomieszania.
- Pan się
ze mnie śmieje, to ja pójdę sobie - szepnęła z
przykrością.
- Dobrze, to i
ja pójdę.
- Niech pan
wieczorem przyjdzie z panem Maksem, to panom upiekę ciastek z
jabłkami.
- Maks sam
przyjść nie może? - pytał podstępnie.
- Nie, nie, to
wolę, żeby pan sam przyszedł - zawołała prędko i
czując, że ją oblewa rumieniec, uciekła w głąb
domu.
Karol z
uśmiechem popatrzył za nią i poszedł na obiad.
U Baumów od zimy
zmieniło się wiele.
Było
jeszcze smutniej i posępniej.
Wielkie pawilony
fabryczne stały w dziwnej ciszy obumierania, bo zaledwie czwarta
część ludzi pracowała.
Po pustym
dziedzińcu, zarastającym trawą, łaziły kury i stare
psy, których nikt już na dzień nie wiązał, i monotonny,
słaby stukot warsztatów lał się sennym szmerem od zasnutych pajęczyną
i kurzem okien, poza którymi nie trzęsły się warsztaty, nie
migotały sylwetki robotników, nie wrzał ruch, a leżała
jakaś grobowa cisza i obumieranie.
Nawet ogród,
otaczający dom, miał wygląd pustki; wiele drzew
poschniętych wyciągało nagie konary ku niebu, a reszta
stała zaniedbana wśród bujnych chwastów, jakie pokryły nie
uprawione i nie obsiane zagoniki.
Dom mieszkalny
również robił smutne wrażenie, bo z jednej strony
poodpadały tynki, schody prowadzące na werendę pokrzywiły
się i weszły w ziemię, a wino pnące się po werendzie
uschło nie wiadomo dlaczego zaraz po ozielenieniu i wisiało niby
żółte, zabrudzone łachmany,
Kwatery kwiatowe
przed oknami zarastały bujną trawą i chwastami, z których tylko
gdzieniegdzie patrzyły białe oczy narcyzów i żółciły
się ostromlecze.
Żwirowane
uliczki zarastały trawą i pokrywały się kretowiskami i
śmieciem, jakie wiatr nanosił.
W domu było
również niewesoło; pokoje stały w ciszy, pełne
stęchlizny i opuszczenia.
Kantor był
prawie pusty, bo Baum poodprawiał pracujących zostawiając tylko
Józia Jaskólskiego i kilka kobiet w podręcznym składzie towarów.
Fabryka
pachniała bankructwem, a cały dom przesiąknięty był
zapachem lekarstw, bo Baumowa chorowała od kilku miesięcy.
Berta z
dziećmi odjechała do męża. pozostała tylko frau
Augusta ze swoimi kotami chodzącymi za nią i z wieczną
fluksją w twarzy obwiązanej i stary
Baum, który
całe dnie przesiadywał samotnie w swoim kantorku na pierwszym
piętrze fabryki, i Józio jeszcze bardziej onieśmielony niż
dawniej.
Borowiecki
poszedł prosto do pokoju, w którym leżała Baumowa, aby z
nią zamienić słów kilka.
Siedziała
na łóżku otoczona stosem poduszek, bezmyślnie wpatrzona
martwymi, wypłowiałymi oczami w okno, za którym chwiały się
drzewa.
Pończochę
trzymała w ręku, chociaż jej nie robiła, i
uśmiechała się jakimś smutnym, rozdzierającym
uśmiechem.
- Dzień
dobry - odpowiedziała cicho na przywitanie. - Maks przyszedł? -
dodała.
- Jeszcze nie,
ale przyjdzie zaraz.
Zaczął
się wypytywać o zdrowie, jak spała tej nocy, jak się czuje
itd., bo jej stan przejmował go jakąś dziwną
czułością i rozrzewnieniem.
- Dobrze,
dobrze! - odpowiadała po niemiecku i jakby się budząc z
długiego uśpienia wlokła oczami po pokoju, patrzyła
długo na fotografie wnuków i dzieci wiszące na ścianach,
goniła wzrokiem wahadło zegara, potem próbowała robić
pończochę, która się wysunęła zaraz z jej rąk
wychudłych i bezwładnych.
- Dobrze,
dobrze! - powtórzyła bezmyślnie i znowu zapatrzyła się w
długie liście akacji, chwiejące się za oknem.
Nie
zwróciła nawet uwagi na frau Augustę, która kilkakrotnie
przechodziła przez pokój, poprawiała poduszki i szła dalej, ani
na męża, który stanął przy łóżku i długo
patrzył przekrwionymi oczami na jej twarz wychudłą, szarożółtą.
- Maks! -
szepnęła i jej trupia twarz ożywiła się na chwilę
na odgłos zbliżających się kroków syna. Maks wszedł i
pocałował ją w rękę.
Przycisnęła
mu głowę do piersi i pogłaskała, ale gdy poszedł na
obiad, patrzyła znowu w okno.
Obiady
bywały krótkie i milczące, bo wszystkim ciężyła ta
atmosfera smutku.
Stary Baum zmienił
się do niepoznania, wychudł jeszcze bardziej i zgarbił się,
twarz mu sczerniała i pocięła się w długie fałdy
koło nosa i ust, które wyglądały jakby wycięte w drzewie.
Usiłował
rozmawiać, zaczynał pytać, jak im idą roboty przy fabryce,
ale zwykle nie kończył, urywał i wpadał w stan
zamyślenia, przestawał jeść i patrzył przez okno na
mury Mullera albo się ślizgał oczami po szklanych,
błyszczących w słońcu dachach przędzalni Trawińskiego.
I zaraz po
obiedzie wychodził do fabryki i obchodził puste sale, przypatrywał
się nieczynnym warsztatom, a potem zamknięty w kantorze patrzył
na miasto, na tysiące domów, fabryk, kominów i nasłuchiwał z
goryczą nieopowiedzianą ech potężnie wrzącego
życia.
Nie bywał
już teraz nigdzie, zamknął się w obrębie fabryki i
razem z nią umierał.
Bo fabryka
była na skonaniu, jak określał Maks.
Pomimo
największych wysiłków nic jej nie mogło uratować.
Musiała
paść w walce z parowymi olbrzymami, ale Baum jeszcze tego nie
widział, a raczej widzieć nie chciał i walczył dalej, i
postanowił walczyć do końca.
Nie pomogły
perswazje Maksa ani zięciów, ani tej reszty znajomych starych, którzy mu
radzili przerobić fabrykę ręczną na parową, a nawet,
jak niektórzy. chcieli mu pomóc kredytem lub gotówką.
Nie chciał
słuchać o tym.
Prawie nic nie
sprzedawał, bo sezon wiosenny był straszny dla całej Łodzi,
odprawiał robotników, ograniczał produkcję, ograniczał
własne potrzeby, a w uporze trwał nieugięcie.
Robiła
się też dookoła niego pustka głucha, a po Łodzi
mówiono głośno, że stary Baum ma bzika, i drwiono z niego, i
zapominano z wolna.
Borowiecki zaraz
po obiedzie wyszedł i po wrażeniach tego grobowo nastrojonego domu
odetchnął dopiero na Piotrkowskiej.
Do spotkania z
Lucy miał czas jeszcze, więc wstąpił do Wysockiego.
Wysocki był
bardzo zajęty, bo w poczekalni siedziało kilku chorych;
przywitał się z roztargnieniem.
- Przepraszam
pana na chwilę, skończę z pacjentem i pójdziemy razem do mamy.
Borowiecki
usiadł pod oknem i rozglądał się po małym gabinecie,
zapchanym sprzętami i przepełnionym zapachem karbolu i jodoformu.
- Pójdźmy!
- zawołał wreszcie Wysocki, wyprawiwszy starego Żyda, któremu
długo tłumaczył, co ma robić.
- Panie
doktorze, panie doktorze! - zawołał błagalnie Żyd
wracając od drzwi.
- Słucham,
czego pan jeszcze chcesz?
- Panie
doktorze, czy ja się mam bać? - pytał cichym, roztrzęsionym
głosem i głowa trzęsła mu się ze wzruszenia.
-
Powiedziałem panu, że nie ma nic groźnego, potrzeba tylko
wszystko robić, co poleciłem.
-
Dziękuję bardzo, wszystko będę robić, ja chcę
być zdrowy, bo ja mam interes i żonę mam, i dzieci mam, i wnuki
mam. Ale ja się boję i dlatego bardzo proszę pana doktora, czy
ja się mam bać?
-
Powiedziałem już raz panu!
- Ja
pamiętam, ale mnie się coś przypomniało. Ja mam córkę,
ona też chorowała, ja nie wiem, co jej było, nie wiedzieli tego
i doktorzy w Łodzi. Ona była bardzo delikatna, bardzo blada jak te
ściane, co to ściane, jak czyste wapno; ją bolało w
kościach i w skórze, i w ręcach też. Zawiozłem ją do
Warszawy. Doktor powiada: "Ciechocinek!" Dobrze, co będzie
kosztować ten Ciechocinek? "Dwieście rubli." Skąd ja
mogę wziąć tyli majątek! Poszedłem do drugiego
doktora. On powiedział, że jej trzeba robić takie wygniatanie.
Kazał mi wyjść z pokoju. Wyszedłem i trochę sobie
słucham, a moje Rój ze krzyczy. Nu, ja ojciec jestem, to mnie to
przestraszyło, to ]a grzecznie mówię przez drzwi: "Panie
konsyliarzu, tak nie można!"' On mi powiedział, że jestem
głupi! Sza, dobrze! Ale jak una znowu zaczęła wykrzykiwać
na cały głos, to ja się trochę rozgniewałem i powiadam
głośno: "Panie doktorze, tak nie można, ja zawołam
policji, to jest porządna dziewczyna!" To on mnie kazał bardzo
grzecznie wyjść za drzwi, co ja przeszkadzam tej gniecionej
medycynie. Zaczekałem na schodach, a jak Rojze wyszła, to była
czerwona jak barchan i mówiła, co ma wielką przyjemnoszcz w
kościach. Przez miesiąc to una była zdrowa jak gęś,
jej tak dobrze robiła ta gnieciona medycyna, jak się to nazywa, ja
nie wiem.
- Masaż,
kończ pan prędzej, bo nie mam czasu.
- Panie
doktorze, może i mnie potrzeba takiej gniecionej medycyny? Ja
zapłacę, ja panu doktorowi zaraz dam rubla, niech pan powie. Do
widzenia, ja przepraszam, już idę, już mnie nie ma -
wołał spiesznie wychodząc, bo Wysocki szedł ku niemu tak
groźnie, jakby go miał zamiar wyrzucić za drzwi.
Ale zaraz
wsunęła się otyła Żydówka i już od drzwi
jęczała przeciągle:
- Panie
konsyliarzu, ja mam zatkanie, ja mam wielkie zatkanie w piersiach.
- Zaraz!
Może pan przejdzie do mamy, do saloniku, jak tylko załatwię
się z chorymi, przyjdę.
- Ależ to
ciekawa kolekcja.
- Bardzo ciekawa,
ten, co wyszedł, mordował mnie przez godzinę, a w końcu,
korzystając z pańskiego wejścia, zapomniał mi
zapłacić.
- No, to
niewesołe, ale przypuszczam, że takie wypadki zapomnień
bywają nieczęste.
- Żydzi
zawsze są gotowi zapomnieć, trzeba im przypominać, co nie jest
przyjemnym - mówił dosyć smutnie Wysocki, przeprowadzając go do
matki.
Wysocką
znał Borowiecki od czasu przyjazdu ze wsi, bo miał do niej list od
Anki i przychodził kilka razy w interesach narzeczonej.
Zastał
ją teraz siedzącą w fotelu pod oknem, w jaskrawej smudze
światła, jakie wpływało do zaciemnionego pokoju, bo
pozostałe okna były przysłonięte roletami i portierami.
- Bardzo
czekałam, bardzo - powiedziała wyciągając do niego
długą, wykwintną rękę o cienkich stożkowych
palcach.
- Spóźniłem
się i pani mi daruje to opóźnienie, bo istotnie wczoraj
przyjść nie mogłem. Przywieźli maszyny i musiałem
być przy ich wypakowywaniu całe popołudnie.
- No, trudno,
ale pan mi daruje prośbę o odwiedziny i zabieranie sobie czasu.
- Jestem na pani
rozkazy.
Usiadł przy
niej na niskim taborecie, ale cofnął się w cień, bo
słońce zalewało żarem ten pas świetlisty i jej
wysmukłą postać i kładło rudawe tony na jej czarne
włosy i twarz w oliwkowym odcieniu, jeszcze bardzo piękną, i
skrzyło się złotym pyłem w jej wielkich orzechowych oczach.
- Pani się
nie obawia słońca - zauważył mimo woli.
- Kocham
słońce i lubię się w nim pławić. Czy u Miecia
dużo chorych?
- Widziałem
kilka osób oczekujących w przedpokoju.
- Żydzi i
robotnicy?
- Zdaje mi
się.
- Niestety, on
innych pacjentów nie ma, i co gorsza, że mieć nie chce.
-
Przedkłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej,
ale rezultat materialny podobny.
- Nie o to
mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy Miecio zarabia wiele, bo w
rezultacie, czy jest tak lub owak - żyjemy z resztek osobistego
majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie
zajmował może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym
tłumem tych Żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się
cisną do niego. Jużci, że powinno się coś robić
dla ulżenia cierpień i niedoli nieszczęśliwych, ale
czemuż tego nie robią inni doktorzy, z odpowiedniej sfery, z
mniejszą wrażliwością, przyzwyczajeni od dzieciństwa
do tych łachmanów i brudów.
Wstrząsnęła
się nerwowo i po jej pięknej twarzy przeleciał błysk
wstrętu i obrzydzenia; podniosła koronkową chusteczkę do
nosa, jakby w obronie przed jakim wstrętnym zapachem, który się jej
przypomniał.
- Na to
nie ma rady, tym bardziej że pan Mieczysław kocha swoich pacjentów,
to jego utopia - odpowiedział z lekką ironią.
- Na
utopię zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy
umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś
piękną chimerę, która by mu czyniła znośniejszym to
dzisiejsze obrzydliwe życie - rozumiem nawet, że dla takiej chimery
można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak
można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i
brudzie!
Zamilkła
na chwilę, rozsunęła seledynowy ekran
jedwabny,
malowany w złote ptaki i krzewy, bo słońce odbite od cynkowych
dachów rzucać poczynało zbyt jaskrawe i ostre promienie.
Siedziała
jeszcze chwilę w milczeniu i pochylając głowę ku niemu,
cała teraz w dziwnych refleksach zielonawego złota, jakie się
przesączało przez ekran, zapytała cicho:
- Zna pan
Melanię Grunspan?
Nazwisko
wymówiła z subtelnym obrzydzeniem.
- Znam,
ale tylko z widzenia, z towarzystw, a osobiście bardzo niewiele.
- Szkoda!
- szepnęła wstając.
Przeszła
kilka razy z majestatyczną powagą pokój.
Posłuchała
chwilę u drzwi gabinetu synowskiego, skąd dochodził
przytłumiony gwar rozmowy.
Patrzyła
chwilę na ulicę huczącą olbrzymim ruchem i zalaną
upalną pożogą.
Karol z
ciekawością śledził jej królewskie ruchy i choć w
mroku, jaki zalegał pokój, nie mógł dobrze dojrzeć wyrazu jej
twarzy, czuł, że jest wzruszoną
- Pan wie,
że ta panna Mela kocha się w Mieciu? - zapytała prosto.
-
Pogłoski podobne słyszałem na mieście, ale nie
zwracałem na to uwagi.
- To
już o tym mówią! Ależ to kompromitujące! - dodała
silniej.
-
Przepraszam, wyjaśnię. Mówią na mieście, że
kochają się oboje. Przewidują małżeństwo.
- Nigdy!
Daję panu słowo, że dopóki ja żyję, to się nie
stanie! - zawołała przyciszonym, namiętnym
głosem.
- Mój syn miałby się ożenić z Grunspanówną!
Orzechowe
oczy nabrały połysku miedzi, a dumna, piękna twarz
rozpaliła się oburzeniem.
- Panna
Mela cieszy się w Łodzi opinią bardzo zacnej i rozumnej, a
że przy tym jest bardzo bogata i zupełnie przystojna, więc...
-
Więc nic z tego, bo to tylko Żydówka! - szepnęła z
mocną, prawie nienawistną pogardą,
- Prawda,
to tylko Żydówka, ale jeśliby ta Żydówka kochała i
była nawzajem kochaną przez syna pani, to kwestia jasna i przeciwieństwa
wyrównane - mówił dosyć twardo, bo go irytował ten protest i
wydawał mu się śmiesznym.
- Mój syn
może się kochać nawet i w Żydówce, ale nie może
myśleć o połączeniu naszej krwi z krwią obcą, z
rasą wstrętną i wrogą.
-
Pozwolę sobie widzieć wielką przesadę w tym, co pani mówi.
- A
dlaczegóż pan się żeni z Anką? Czemu pan sobie nie
wybrał żony spośród łódzkich Żydówek lub Niemek, co?
- Bo mi
się żadna z Żydówek i Niemek nie podobała aż do
stopnia małżeństwa, ale gdyby się tak stało, nie
wahałbym się ani chwili. Nie mam żadnych kastowych ani rasowych
przesądów i uważam je za przeżytki - powiedział
zupełnie serio.
- Jacy wy
ślepi jesteście, jak wy tylko patrzycie oczami zmysłów, jak wy
nie dbacie o jutro, o własne przyszłe dzieci, o przyszłe
całe pokolenia - zawołała załamując ręce w
grozie, oburzeniu i politowaniu.
-
Dlaczego? - zapytał krótko, patrząc na zegarek.
- Dlatego,
że możecie wybierać Żydówki na matki waszych dzieci,
dlatego, że nie czujecie wstrętu do nich. że nie widzicie,
iż te kobiety są nam obce zupełnie, że nie mają
religii, nie mają etyki, nie mają tradycji obywatelskiego życia,
nie mają zwykłej kobiecości, są puste, pyszne, bezduszne
handlarki własnych wdzięków, lalki poruszane sprężynami
najpierwotniejszych potrzeb, kobiety bez przeszłości i bez
ideału.
Borowiecki
podniósł się do wyjścia, bo go śmieszyła i
oburzała zarazem ta rozmowa.
- Panie
Karolu, chciałam się z panem widzieć, aby prosić go o
pomoc, o wytłumaczenie Mieciowi tego małżeństwa. Wiem,
że pana poważa, a jako naszego kuzyna prędzej może
posłucha, pan mnie rozumie i odczuje, że ja nie mogę
pomyśleć nawet o tym bez bólu, że jakaś pachciarka, córka
nędznego aferzysty mogłaby panować tutaj, wśród pamiątek
i wspomnień żywych czterowiekowej przeszłości rodu naszego.
Cóż by oni na to powiedzieli! - wykrzyknęła boleśnie,
szerokim ruchem wskazując szereg portretów, szereg głow rycerskich i
senatorskich, majaczących żółtymi plamami w zmroku.
Borowiecki
uśmiechnął się zjadliwie i trącając palcem w
starą zbroję zardzewiałą, stojącą pomiędzy
oknami, rzekł prędko i dobitnie:
- Trupy.
Archeologia ma swoje miejsce w muzeach; w życiu dzisiejszym nie ma czasu
na zajmowanie się upiorami.
- Pan
się śmieje! Wy wszyscy się śmiejecie z
przeszłości, zaprzedaliście duszę złotemu cielcowi.
Tradycje nazywacie trupami, szlachectwo przesądem, a cnotę zabobonem
śmiesznym i godnym politowania.
- Nie,
tylko rzecz zbyteczna, jak na dzisiaj. Cóż mi pomoże cześć
tradycji do zbytu perkalików! Cóż mi pomogą moi kasztelańscy
przodkowie, gdy stawiam fabrykę i muszę szukać kredytu!
Dają mi go Żydzi, a nie wojewodowie. A cały ten balast rupieci,
jak tradycja, jest jak cierń w nodze, przeszkadza do szybkiego chodzenia.
Człowiek dnia dzisiejszego, który nie chce zostać cudzym parobkiem,
musi być wolnym od więzów, przeszłości, szlachectwa i tym
podobnych przesądów, to krępuje wolę i obezsila w walce z
przeciwnikiem bez skrupułów - bo bez tradycji; z przeciwnikiem dlatego
strasznym, że jest sam
sobie
przeszłością, teraźniejszością i
przyszłością, środkiem i celem.
- Nie, nie! ale
dajmy temu spokój. Może pan ma rację, ale ja swojej nie
ustąpię nigdy. Pokażę panu list panny Grunspan do Miecia,
pisany z Włoch. Nie jest to niedyskrecja, bo jest tam kilka wierszy do
mnie.
List był
bardzo długi, pisany równym, kupieckim charakterem i pełen nieco
przesadnych zachwytów nad Włochami.
Ale miejscami,
gdy mówiła o sobie, o domu i o przyszłym widzeniu się z
Wysockim, pełen był tkliwości, tłumionego uczucia i
tęsknoty.
- Bardzo
ładny list.
- Śmieszny
przez przesadę i banalny. Zachwyty brane są z Baedeckera, to jest
tylko poza, aby się wydać bardziej interesującą.
Wpadł
Wysocki zmęczony, blady, z przekręconym krawatem i z włosami w
nieładzie.
Usprawiedliwiał
się, że przyjść nie mógł, ale zaraz pobiegł, bo
go wzywano telefonem do fabryki do robotnika, któremu maszyna zgniotła
rękę.
Borowiecki
korzystając z tego również chciał wyjść.
- Zrobi pan to,
o co prosiłam - zaczęła ściskając mu silnie
rękę.
- Muszę
się pierwej rozpatrzyć w sytuacji, bo może nie ma takiego
niebezpieczeństwa, jakie pani przewiduje.
- Dałby
Bóg, żeby to były tylko przywidzenia. Kiedy pana zobaczę?
- Anka
przyjeżdża za dwa tygodnie, to natychmiast ją przyprowadzę
pani.
- A może w
niedzielę będzie pan u Trawińskich? To jej imieniny.
- Będę
z pewnością.
Szła przed
nim, aby go wyprowadzić, ale otworzywszy drzwi do poczekalni syna,
cofnęła się spiesznie i zadzwoniła gwałtownie na
służącą.
- Marysiu,
pootwieraj okna, niech trochę wywietrzeje. Wyprowadzę pana innym
wyjściem,
I
przeprowadziła go przez kilka pokoi przyciemnionych opuszczonymi storami i
zapełnionych meblami o staroświeckich kształtach, obwieszonych
portretami i obrazami historycznej treści, pełnych
wypłowiałych i podartych makat na ścianach, melancholii i
klasztornego prawie nastroju.
- Wariatka! -
pomyślał znalazłszy się na Piotrkowskiej, ale pomimo to
współczuł z nią i zaczynał przyznawać rację w
wielu punktach.
Upał
jeszcze się potęgował, nad Łodzią wisiały dymy na
kształt szarych baldachimów, przez które słońce
przesączało war i zalewało miasto ukropem nie do wytrzymania.
Ludzie wlekli
się ociężale trotuarami, konie stały z pospuszczanymi
łbami, wozy toczyły się wolniej, w sklepach ruch był
mniejszy, tylko fabryki huczały z nieustanną potęgą,
dysząc setkami kominów i rozlewając po rynsztokach strugi kolorowych odpływów
niby strugi potu ściekającego z przepracowanych organizmów.
Borowieckiemu
tak dokuczyło gorąco, że wstąpił na mazagran, aby
się nieco ochłodzić.
W cukierni
było chłodno i pusto, tylko pod werendą płócienną
siedział Myszkowski i zaspane, ociężałe spojrzenie
podniósł na Borowieckiego.
- Gorąco,
co? - rzekł wysuwając do przywitania spoconą rękę.
- Ba!
czekaliśmy, zdaje się, tego.
- Może
byś pan pojechał ze mną na piwo gdzie za miasto. Samemu się nie
chce, a tak we dwóch byłoby raźniej.
- Nie mam
czasu, chyba w niedzielę.
- Mam
pech. Siedzę tutaj od sześciu godzin i ni-kogo namówić nie
mogę. Był Moryc, wykręcił się interesami, był ten
fioł Kozłowski, nie chciała kanalia. Co ja pocznę sam i w
taki upał? - jęczał tak komicznie, że Karol się
roześmiał.
- Pan
się śmiej, a ja się już roztapiam z gorąca i umieram z
nudy.
- Czemuż
nie pójdziesz pan spać?
- Ba!
spałem całe trzydzieści godzin i w końcu znudziło mnie
to. Nie mam się nawet z kim kłócić! Idziesz pan już?
Przyszli j mi pan kogo, dzisiaj nawet na Leona Cohna się zgodzę, a
nawet czym większy parch, tym lepiej, bo może mnie prędzej
zirytować.
- Do fabryki pan
nie idziesz?
- Po co?
Pieniędzy mi jeszcze nie potrzeba ani kredyt jeszcze nie wyczerpany
zupełnie, mogę poczekać. Chłopiec, daj no te szóste lody! -
zawołał i gdy Karol wyszedł, opadł w krzesło i sennym
wzrokiem przyglądał się przez bluszczowe ścianki werendy
koniom dorożkarskim, oganiającym się energicznie przed muchami.
Borowiecki
poszedł spiesznie do Helenowa.
W parku
było bardzo cicho i chłodno.
Młode
drzewka piły wszystkimi liściami słońce i okrywały
ruchomymi cieniami białe stoły przy pawilonie restauracyjnym.
Trawniki
lśniły się młodą zielenią jak dywanem poplamionym
klombami czerwonych i żółtych tulipanów i obramowanym
żółtym szlakiem ścieżek i uliczek wyżwirowanych, nad
którymi przelatywały jaskółki, Wzdłuż klatek
menażerii, w których drzemały zmęczone upałem
zwierzęta, biegała gromada dzieci i wybuchami wielkiego zadowolenia
drażniła małpy w narożnej klatce, które wrzeszczały i
rzucały się po klatkach jak szalone.
Wąskie
alejki, oplecione dzikim winem, tryskały młodą, jasną
zielenią i odbijały się w długiej sadzawce, której
gładką, atłasową toń perłową darły w
ciemne pręgi grzbiety ryb i kaleczyły ostre skrzydła
jaskółek.
A w
głębi wody pod perłową powierzchnią snuły
się niby złote plamy karpie całymi gromadami.
Karol
wszedł w alejkę, aby obejść wodę i cieniem
przejść do górnego parku, i zobaczył Horna z Kamą,
siedzących nad brzegiem wody i osłoniętych winem.
Karmili karpie.
Kama była
bez kapelusza, z rozsypanymi po twarzy włosami, zarumieniona i wesoła
jak szczygieł, rzucała kawałki bułek i śmiała
się głośno radosnym, dziecinnym śmiechem, krzyczała na
ryby wysuwające z żarłocznością na powierzchnię
okrągławe pyszczki, straszyła je długą wierzbową
rózgą i co chwila zwracała rozradowaną twarzyczkę do Horna,
który siedział trochę w głębi oparty plecami o kraty
podtrzymujące wino i również wesoło i serdecznie bawił
się rybami.
- Cacy,
dziateczki, cacy! - zawołał Karol przystając za nimi.
- Ciociu, no! -
zakrzyczała bezwiednie i zamilkła chowając w dłonie
rozrumienioną twarz.
- Cóż,
karpie jedzą?
- Bardzo! Za
całe dziesięć kopiejek zjadły bułek! -
zawołała żywo i jeszcze żywiej zaczęła
opowiadać różne sceny z nimi.
Opowiadała
bezładnie, bo nie mogła ukryć i stłumić pomieszania,
jakim ją przejął.
- Opowie mi to
wszystko Kama przy cioci, dobrze? Bawcie się dalej, bo ja muszę
iść - powiedział złośliwie, widząc, jak Kama na
wspomnienie cioci pobladła i nagłym ruchem głowy odrzuciła
włosy z twarzy.
- Tak, pan
myśli, że nie opowiem, otóż opowiem przy cioci, wszystko,
wszystko...
- Panie Horn,
idź pan chociażby jutro do Szai, bo przyjechał i miejsce pan
dostanie u niego. Mówił mi już o tym Muller.
-
Dziękuję panu serdecznie, bardzo się cieszę... Ale się
nie ucieszył, bo był zakłopotany, że Borowiecki
złapał go na takim dzieciństwie jak karmienie ryb
- Snujcie dalej
tę sielankę, nie przeszkadzam. Poszedł, ale dopędziła
go Kama, zastąpiła mu drogę i zdyszanym, niespokojnym
głosem zaczęła prosić, poprawiając równocześnie
pomiętą sukienkę.
- Panie
Karolu... mój złoty panie Karolu... niech pan nic cioci nie mówi...
- A cóż
miałbym powiedzieć, przecież ciocia pozwoliła iść
Karnie na spacer.
- Tak, tak, bo,
widzi pan, Horn taki nieszczęśliwy... taki biedny... pogniewał
się z ojcem, nie ma pieniędzy... więc ja chciałam,
żeby się rozerwał trochę... Ciocia mi pozwoliła...
ale...
- Nie wiem,
czego Kama chce? - udawał złośliwie.
- Bo ja nie
chcę, żeby się ze mnie później śmiali, a jak pan
powie, to wszystkie będą mnie prześladować i ja
będę bardzo, ogromnie... strasznie... nieszczęśliwa, tak
jak Horn... bo on nie ma miejsca, nie ma pieniędzy i pogniewał
się z ojcem.
Mówiła
prędko, bezładnie i już łzy nabiegały jej do oczów, a
usteczka coraz boleśniej się krzywiły i drgały.
Karol czuł,
że jeszcze chwilę, a Kama wybuchnie płaczem.
- A jak powiem,
to co? - zapytał żartobliwie, odgarniając jej czarną
czuprynę za uszy.
- To i ja
powiem, że pan był w Helenowie na
schadzce, aha! -
zawołała radośnie i łzy obeschły natychmiast, a czupryna
spadła na czoło.
Zaczęła
poruszać różowymi chrapkami jak źrebiec, gdy ma
wierzgnąć, oczy rozbłysły, a cała twarz
zajaśniała figlarną przekornością.
- Z kimże
to ja byłem na schadzce? - zapytał z uśmiechem.
- Nie wiem. Ale
jeśli pan o takiej godzinie jest w Helenowie, to przecież nie dla
świeżego powietrza.
Zaśmiała
się wesoło.
- Karna jest
dzieciak wesoły, to już nic cioci nie powiem, że przychodzi do
Helenowa pocieszać bardzo nieszczęśliwego Horna.
-
Dziękuję. Ja pana kocham, ja pana bardzo kocham! - wykrzyknęła
rozradowana.
- Więcej
niż Horna, co?
Ale już nic
nie odpowiedziała i pobiegła do ryb. Z drugiej strony stawu, z
górnego parku widział jeszcze ich głowy pochylone nad wodą, a
czasami dźwięczny śmiech wydzierał się z zielonej
ściany wina i drżał nad jasną powierzchnią wód.
Lucy jeszcze nie
było.
Zaczął
spacerować po wąskich alejach, osłoniętych gąszczem
drzew i krzewów, cienistych i pustych zupełnie.
Ptaki sennie
ćwierkały w gęstwinach, sennie szemrały liście i senne
głosy leciały od miasta.
Płaty
czystego nieba widział nad sobą wiszące lub patrzył na wody
błyskające pomiędzy drzewami albo na czerwone sukienki
dziewczynek migające wśród drzew, albo na chrabąszcze
łażące z opuszczonymi skrzydłami po liściach.
Usiadł w
głównej alei przy zejściu do stawów i przypatrywał się
dzieciom, które dziwnie cicho bawiły się pod okiem bon
drzemiących na ławkach.
Drzewa
chwiały się nad nimi sennie i rozsypywały krople
światła migotliwego i barwiły w coraz inne desenie trawniki.
Głuche echa miasta dopływały czasami i nikły,
rozlewając się w ciszy parku, czasem ryk zwierząt z
menażerii rozdarł powietrze na chwilę, czasem jakieś
głosy rozbitą gamą wpadały w zalane upałem aleje.
Ale rychło
ucichało wszystko.
Tylko
jaskółki niestrudzenie przelatywały nad parkiem, przecinały
aleje wężowymi skrętami, obiega-ły dzieci, wymijały
ludzi i drzewa i wciąż przewijały się w kółko.
Karol
ocknął się nagle z sennego rozmarzenia, bo suchy i ostry szelest
sukni obudził jego uwagę; podniósł oczy i bezwiednie
postąpił naprzód kilka kroków.
Na prost niego
szła Likiertowa.
Biało-fioletowa
parasolka chwiała się nad nią i obrzucała ciepłym
refleksem jej twarz smutną i szeroko otworzone oczy.
Spostrzegli
się prawie równocześnie i bezwiednie wyciągnęli ku sobie
ręce.
Jej blada twarz
buchnęła radością, oczy strzeliły płomieniem
szczęścia, usta zaszły krwią, rzuciła się
naprzód, jakby chcąc mu paść w ramiona, ale nagle jakaś
chmura przysłoniła słońce i jej cień rzucił na
park szarość i pokrył ich dusze jakby brudnym łachmanem;
drgnęła nerwowo, wyciągnięta do uścisku ręka
opadła martwo, twarz jej zagasła, usta pobladły i
zacięły się w bólu, oczy cofnęły się w
głąb i rzuciły ponury ton, spojrzała na niego zimno i przeszła
szybko, schodząc powoli ze schodków ku stawom,
Postąpił
za nią automatycznie kilka kroków z ja-kimś uczuciem, które go
przeniknęło dziwnym wzruszeniem,
Odwróciła
się na mgnienie i obrzuciła go surowym jeszcze, a pełnym
już łzawych blasków spojrzeniem i poszła dalej.
Usiadł i
bezmyślnie patrzył w to miejsce, skąd przed chwilą
świeciły jej oczy, przesunął palcami po powiekach
ociężałych nagle i piekących, wstrząsnął
się cały, bo te oczy przejęły go strasznym zimnem, i nie
wiedząc dlaczego, stanął znowu przy schodach i długo
patrzył na jej wysmukłą figurę opłyniętą
powietrzem, od której długi cień wlókł się po szybie stawu.
Usiadł
znowu i siedział bez ruchu i bez myśli, patrzył w głąb
własnego serca i coraz boleśniejszy blask wydobywał mu się
spod przymkniętych powiek.
Cień
zsunął się ze słońca niby płaszcz nie
przytrzymywany i światło znowu zalało park, w gęstwinach
ptaki zawrzały kipiącym gwarem, dzieci zaczęły z krzykiem
gonić się po alejach, a drzewa szemrały sennie i jakby dla
igraszki rzucały liście, które falistą, miękką
linią leciały na trawniki i kładły się cicho na
puszystych trawach, a czasem potężne echa miasta wpadały niby
kanonada daleka.
Karol
patrzył w smugę słońca drżącą na
żółtym żwirze, pełną drgań i skrzeń.
- To się
nazywa - pogarda! - myślał widząc jeszcze oczy Emmy i
przypominając sobie jej opadnięcie ręki i ten gwałtowny
ruch oprzytomnienia.
Chciał
się roześmiać, ale ten uśmiech nie wydobył się na
zewnątrz i rozlał się w nim goryczą i jakimś
nagłym, ciężkim znużeniem.
Podniósł
się i ociężale poszedł do groty.
Lucy już
tam czekała i zobaczywszy go przy sobie rzuciła mu się na
szyję, na nic nie zważając.
-
Ostrożnie! pełno ludzi! może kto zobaczyć! -
syknął ze złością, oglądając się na
wszystkie strony.
- Przepraszam!
bardzo przepraszam. Czy dawno czekasz? - zapytała bardzo pokornie.
- Od godziny i
miałem już iść, bo nie mam czasu.
- Chodźmy
za oranżerię, pod jabłonie, tam nigdy nie ma nikogo! -
prosiła bardzo cicho. Dał się prowadzić.
Ujęli
się głęboko pod ramiona i szli tak przyciśnięci do
siebie, że obcierali się biodrami.
Lucy co chwila
zaglądała mu w oczy, przyciskała się jeszcze mocniej i
uśmiechała się słodko nasiąkłymi pragnieniem
pocałunków ustami, dyszała żarem południowego
słońca i namiętnością spragnionej rozkoszy.
Była
dzisiaj kusząco piękną; jakiś lekki, denerwujący
miękkością fałdów i chrzęstem jedwab bordo obciągał
figurę i uwydatniał wspaniałe ramiona, mocno rozwinięte
piersi i biodra cudowne.
Z wielkiego
kołnierza a la Medicis, obrzeżonego koronkami, wychylała
się twarz o gorącym tonie oliwkowym, jaśniejąca
pięknością, zdrowiem i młodością, a fiołkowe
cudowne oczy z tła czarnych rzęs i brwi paliły się takim
blaskiem i siłą, że Karol czuł ślady tych
spojrzeń namiętnych na twarzy, przejmowały go żarem i
zmiękczały te silne postanowienia zerwania; żal mu było
stracić nabrzmiałe rozkoszą usta, które tak paliły pocałunkami,
żal mu było spojrzeń i oddechów gorących, które mu
paliły twarz, i tych szeptów namiętnych, i uścisków, tej
rozkoszy nie wyczerpanej jeszcze do dna.
W nagłym
porywie namiętności, pod wpływem jeszcze tej goryczy, jaką
mu wlało w duszę spotka-nie z Likiertową, zaczął
ją całować z uniesieniem.
Oddawała mu
pocałunki tak długo, mocno i namiętnie, że zbladła
śmiertelnie i na pół omdlała obsunęła mu się w
ramiona.
- Karl, umieram,
umieram! - wyszeptała posiniałymi wargami, na których jeszcze
jaśniał cały ogrom uniesienia miłosnego.
Oplotła go
sobą i po dłuższej chwili odpoczynku szepnęła
rozchylając oczy i oddychając chciwie:
- Kocham
cię! Nie całuj mnie, jest mi tak niedobrze, tak niedobrze! -
skarżyła się cicho.
I gdy się
znaleźli za oranżerią, osłonięci od oczów ciekawych
nisko zwieszającymi się gałęziami drzew,
usiadła na
taczkach stojących pod murem, oparła głowę o jego
ramię, bo siadł przy niej, i długo milczała.
Trzymał
ją wpół i gładził jej twarz pobladłą i
kładł lekkie pocałunki na ciężkie, przymknięte
powieki, spod których zaczęły się wydobywać łzy.
- Co ci jest?
dlaczego płaczesz?
- Nie wiem, nie
wiem - odpowiedziała i te łzy coraz obficiej sypały się po
twarzy i coraz głębsze łkanie wstrząsało jej
piersiami.
Obcierał
jej oczy, całował, uspokajał, ale nic nie pomagało,
płakała jak dziecko rozżalone i nie mogła się
uspokoić.
Chwilami
już się uśmiechała, ale nowa fala łez
przyciemniała jej fiołkowe oczy i zalewała uśmiech.
Karol
zaczął się niepokoić, a później niecierpliwić.
Jego
namiętne wzruszenie zginęło bez śladu pod tymi łzami,
siedział już zimny i zakłopotany do najwyższego stopnia tym
atakiem histerii czy zdenerwowania zwykłego.
Na próżno
się wypytwał, co jej jest.
Nic nie
odpowiadała, tylko ukryła twarz na jego piersiach, objęła
go ramionami i płakała spazmatycznie.
Wiatr
prześlizgiwał się pomiędzy jabłoniami i
otrząsał z nich resztę powiędłych, sczerniałych
kwiatów, które rdzawymi płatkami leciały na głowy
siedzących i na trawniki, chwiał gałęziami nad ich
głową, szemrał coś tajemniczo w gęstwinie i
poleciał dalej zostawiając za sobą wielką ciszę i
pustkę, wśród drzew, których czuby kołysały się
ostatnimi ruchami w słońcu.
Wróble
zaczęły krzyczeć na dachu oranżerii, a od miasta
zerwał się chór ostrych i wrzaskliwych świstów fabrycznych,
głoszących podwieczorek, i zalał park dziką kanonadą.
Lucy
przestała płakać, obtarła twarz z łez, przejrzała
się w maleńkim kieszonkowym zwierciadełku, poprawiła
kapelusz i ozwała się cicho, patrząc na jego twarz
schmurzoną:
- Gniewasz
się na mnie, Karl?
- Nie, cóż
znowu, tylko mnie zaniepokoił twój płacz.
- Daruj mi,
widzisz, nie mogłam wytrzymać, nie mogłam... Tyle dni
czekałam na ciebie, tyle dni myślałam o tej chwili spotkania
się z tobą, tak się cieszyłam... bo mnie jest źle,
Karl, mnie jest bardzo źle w domu... Zabierz mnie stamtąd, zabij
mnie, jeśli chcesz, a nie pozwól mi wracać do nich! -
wykrzyknęła silnie, chwytając go za ręce ruchem rozpaczy, i
wpiła się oczami w jego oczy, żebrząc zmiłowania i
ratunku.
- Uspokój
się, Lucy, jesteś rozdrażniona, zdenerwowana i nawet nie wiesz,
czego żądasz.
- Wiem, Karl,
wiem, ja chcę ciebie. Ja tam z nimi nie wytrzymam dłużej, nie
wytrzymam! - zawołała namiętnie.
- Cóż ja na
to poradzę? - rzekł dosyć niecierpliwie i twardy cień
gniewu zamigotał w jego szarych oczach.
Porwała
się na te słowa z miejsca i jakby przepaść ujrzała
przed sobą, patrzyła długo na niego jakimś wzrokiem
osłupienia i trwogi.
- Karl, ty mnie
nie kochasz! tyś mnie nigdy nie kochał - wykrztusiła cicho
trzęsącymi się ustami i czekała z zamarłym sercem jego
słów.
Ale on, pomimo
że już miał na ustach straszną dla niej odpowiedź,
powstrzymał się jakby pod wpływem litości i
uśmiechając się objął ją wpół i
zaczął całować te przerażone, pełne łez
oczy, które biły powiekami niby skrzydła motyla konającego, i usta
drgające w strachu.
- Jesteś
dzisiaj bardzo zdenerwowana, bardzo rozdrażniona. Trzeba się
uspokoić, Lucy, i nie trzeba takich rzeczy mówić ani myśleć
o nich, bo mnie one bardzo bolą, dobrze, Lucy? - szeptał siląc
się na pieszczotliwość głosu.
- Dobrze, Karl,
dobrze! Przebacz mi! Ja cię tak strasznie kocham i tak się boję
o ciebie, że nie mogłam wytrzymać, chciałam się
przekonać.
- A teraz
wierzysz mi już i jesteś spokojną, nieprawdaż?
- Wierzę
ci, Karil bo komuż ja będę wierzyć, jeśli nie tobie! -
zawołała szczerze i głęboko.
- Czy w domu
spotkała cię jaka przykrość?
- Czy jedna! Mam
ich tysiąc codziennie, ale dzisiaj przyjechała ciotka z
Częstochowy i cały czas tylko wyrzekła, że nie mamy dzieci!
Słyszysz, Karl? Cała rodzina się tym martwi i ciągle mi wymawiają,
ciągle... On powiedział, że się ze mną rozwiedzie, bo
mu wstyd przed swoimi za mnie. Dzisiaj uradzili, że ciotka ma mnie
zawieźć do Brodów, do jakiegoś cadyka, który ma na to
poradzić...
-
Zgodziłaś się?
- Oni mogą
mnie zmusić!... Nie mogę się przecież opierać, bo
się nikt za mną nie ujmie... Muszę... - szeptała cicho,
zaciskając zęby w odczuwanej silnie bezbronności, i
patrzyła w niego błagalnymi oczami, jakby żądając
ratunku, ale Karol poruszył się niespokojnie i oglądał
zegarek.
- Wiesz, zagrozili
mi, że jeśli się nie zgodzę, to dadzą mi rozwód i
wywiozą do małego miasteczka! Słyszysz, wywiozą daleko od
ciebie i już bym cię nigdy... nigdy nie zobaczyła.
I jakby w
strachu nagłym, oślepiającym, że może go stracić
na zawsze, rzuciła mu się w ramiona, oplątywała go
sobą, przyciskała się silnie i pełna jakiegoś
lęku i miłości pochwyciła jego ręce i okrywała
pocałunkami.
- Musimy
już iść, bo muzyka w parku grać zaczyna, ludzi będzie
więcej i mogliby nas zobaczyć.
- Niech
zobaczą, ja cię kocham, Karl, i przed całym światem
mogę śmiało wołać, że kocham. Co mi tam ludzie,
gdy ty jesteś przy mnie!
- Musimy jednak
zachowywać pozory.
- A co byś
zrobił, gdybym tak pewnego dnia przyszła do ciebie i została na
zawsze? - zapytała żywo, przyciskając się do niego miłośnie,
i twarz jej rozjaśnił potężny płomień
szczęścia. - I bylibyśmy razem zawsze, zawsze... zawsze... -
powtarzała pieszczotliwie, przeplatając słowa gorącymi
pocałunkami.
- Dzieciak
jesteś, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz... a to są szalone
myśli...
- A czy
miłość nie jest także szaleństwem, Karl?
- Jest, jest,
ale musimy się już rozejść - mówił prędko,
nasłuchując dalekich odgłosów muzyki, przesączającej
się przez gęstwinę i mrok opadający.
- Ty mnie nie
kochasz, Karl? - zagadnęła żartobliwie, a równocześnie
wysunęła usta, aby zaprzeczył pocałunkami.
Ale on
spojrzał na nią zimno i ostro i takim ostrym głosem
odpowiedział, że zadrżała, puściła jego
ramię i szła obok zmieszana, zaniepokojona i smutnym wzrokiem
wodziła po gąszczach, w których czaiły się smugi mroku,
podarte przez ostre, miedziane połyski zachodzącego słońca.
I chociaż
zapewniał ją o swojej miłości głosem, jak mógł,
najłagodniejszym, chociaż całował na pożegnanie bardzo
serdecznie, odeszła strwożona i smutne spojrzenia rzucała z
oddali na stojącego pod drzewami.
Muzyka
grała jakiegoś melancholijnego walca, który po wielkim obszarze parku
rozlewał się słodkim szmerem i poruszał obwisłe w
przedzachodniej chwili drzewa i zamykające się kielichy kwiatów.
Alejami
snuły się tłumy ludzi, gwar rozmów, śmiechy, chrzęst
żwiru pod nogami, jasne stroje kobiet. Sznury drzew, stojących w
wielkiej ciszy, owiewały opalowe mroki pełne drgań melodyjnych i
smug krwawo zachodzącego słońca, które zsuwało się za
lasy i pryskało strumieniami miedzianego światła na
Łódź pełną dymów i czarnych sylwetek kominów, na puste
pola- roztaczające się za parkiem, pełne drzew samotnych,
cegielń, domków niskich, dróżek piaszczystych i zielonych zbóż,
co jak fale kołysały się i biły w miasto z bezsilnym
uporem.
Karol poszedł
górną aleją poza menażerię, aby się nie spotkać
ze znajomymi, ale zwolnił kroku, bo zobaczył przed sobą Horna z
Kamą: szli trzymając się za ręce i cicho nucili
jakąś piosenkę kołysząc w takt głowami, Kama
kapelusz trzymała w ręku, włosy wichrzyły się jej na
głowie i przeświecały promieniami słońca niby
złotymi szpilkami, bo szli pod zachód i stanąwszy na szczycie wzgórza
przypatrywali się miastu.
Karol
wyminął ich boczną uliczką i spiesznie pojechał do
miasta.
|