|
Wysoki, ujęty
w kamienne słupy parkan żelazny, naśladujący
gęstwę roślinną, pełną poplątanych
łodyg, liści i kwiatów o złoconych płatkach, oddzielał
fabrykę Szai Mendelsohna od ulicy. Poza tą doskonale stylizowaną
roślinnością ciągnął się pas trawników o
czarniawej zieleni, na której pstrzyło się jaskrawo kilka klombów
rozkwitłych, amarantowych peonii.
Główny
korpus fabryki wznosił się w głębi nieco olbrzymią
masą czteropiętrowego budynku z nie tynkowanej cegły,
zakończonego w rogach rodzajem średniowiecznych bastionów, gęsto
ublankowanych.
Wielka brama
wjazdowa, prawie arcydzieło ślusarszczyzny, umieszczona w parkanie z
boku głównego korpusu, prowadziła na wielkie wewnętrzne
dziedzińce, pocięte czteropiętrowymi pawilonami w olbrzymią
kratę czworokątów, z których środka niby smukłe topole
wznosiły się czerwone gardziele kominów, rozwłóczących nad
tą potężną twierdzą fabryczną szarą
oponę dymów.
Przy bramie, z
frontem od ulicy, stał główny kantor fabryki.
Horn z
pewną nieśmiałością wszedł do poczekalni i
zapisawszy nazwisko i rodzaj interesu, jaki miał do Szai, na specjalnym
szemacie podanym przez woźnego, usiadł oczekując kolei, bo
poczekalnia zapchana była interesantami. Półmrok panował w
pokoju pomimo bardzo słonecznego dnia, bo jedyne okno wychodziło na
park i było przysłonięte krzewami akacji, zaglądającej
w szyby różowymi oczami kwiatów za każdym poruszeniem wiatru.
Przez otwarte
drzwi, prowadzące do kantoru, w mętnym żółtawym
świetle gazu, widać było kilkadziesiąt głów
pochylonych, a za nimi szereg wąskich okien, wychodzących na
posępne czerwone mury fabryki.
Na tle
ścian ciemnych, obciągniętych drzewem, stały szeregi
czarnych szaf, podobnych do sarkofagów.
Ostry zapach
surowej przędzy i chloru przesycał duszne, rozpalone powietrze.
Cisza
panowała głucha.
Wszyscy poruszali
się automatycznie, chodzili na palcach, szeptali półgłosem,
tylko potężny, oddalony szum fabryk pracujących
wstrząsał murami i chwiał światłami gazu.
Grupa obywateli
stała na środku poczekalni szwargocąc po cichu i nie
zwracając uwagi na tłum szary, siedzący na ławach,
kryjący się w cieniu szaf, w głębokiej framudze okna, na
cały tłum ludzi ze sfer najrozmaitszych, szukający roboty,
którzy, ilekroć razy otworzyły się drzwi prowadzące do
gabinetu Szai, zrywali się z siedzeń bezwiednie i rozpalonymi gorączką
oczekiwania oczami rzucali w głąb gabinetu, gdzie królowały
miliony.
Drzwi
zamykały się szybko i bez szelestu, a oni znowu opadali na dawne
miejsca, bezmyślnie patrząc w okno, na różowe kwiaty akacji,
przez które widać było kontury pałacu Mendelsohna,
błyszczące w czerwcowym słońcu złoceniami balustrad,
balkonów i weneckimi oknami.
Co chwila
woźny otwierał z gabinetu drzwi i wywoływał jakieś
nazwisko, które zrywało się i biegło na wezwanie z
gorączką nadziei lub odrywało się z grupy stojących i
szło wolno, nie spiesząc się.
I co chwila z
gabinetu wychodził jakiś interesant poważny, jakiś kupiec
wielki, których odprowadza no do drzwi z całym uszanowaniem, należnym
pieniądzom - i co chwila także wysuwali się z gabinetu
nędzarze: którzy nie patrząc na nikogo, bladzi chwiejnym krokiem
uciekali pośpiesznie.
Co chwila
również przesuwali się przez poczekalnię różni
urzędnicy i oficjaliści fabryczni i mknęli w kantorze.
Przez drzwi
gabinetu słychać było niewyraźne szmery rozmów, czasem
dzwonki telefonu, a czasem tuż za drzwiami rozległ się chrapliwy
głos samego Szai - i wszystko wtedy w kantorze i w poczekalni tak
milkło i kamieniało, że słychać było syczenie
gazowych świateł i turkot wozów, wjeżdżających w
obręb fabryki.
Drzwi gabinetu
otworzyły się nagle i wybiegł stamtąd wysoki, o wielkim
brzuchu, małej głowie i cienkich, pałąkowatych nogach
Stanisław Mendelsohn, najstarszy syn Szai i główny dyrektor fabryki;
pobiegł do kantoru i napadł jakiegoś chudego oficjalistę.
- Ja pana
się pytam, co to ma znaczyć! - krzyczał na cały głos,
podsuwając pod zalęknioną, jakby zamszem
obciągniętą twarz urzędnika książeczkę
paszportową.
- Taki paszport
wydał mi urząd dla pana dyrektora i taki przywiozłem.
- Pan nie masz
rozumu! Pan nie masz delikatności! Pan mi umyślnie robisz szykany
przywożąc podobne niedorzeczności! Co! nie czytałeś
pan?
- Czytałem;
ale jeżeli napisali: Szmul Szajewicz Mendelsohn, z żoną
Ruchlą, ona że Regina, to przecież nie w mojej mocy
zabronić im tego...
- Pan
jesteś skończone bydlę, ja panu to mówię! Jedź pan
natychmiast do Piotrkowa i przywieź mi pan paszport napisany po ludzku. Ja
się nie pytam, co to będzie kosztować, mówię tylko,
żebym go miał jutro w południe, bo jutro kurierem
wyjeżdżam. Ruszaj pan natychmiast! No, moi panowie, czy nie
uważacie tego faktu za oburzający, za śmieszny, wprost za
nikczemny: abym ja, doktór filozofii i chemii, ja, Stanisław Mendelsohn -
był przemianowany na Szmula, a moja żona Regina na Ruchlę! -
wołał wzburzony do urzędników. - Szmul Szajewicz Mendelsohn z
żoną Ruchlą, ona że Regina! - powtórzył bezwiednie i
wielkimi krokami, kołysząc się jak słoń na cienkich
nogach, przebiegał kantor i skarżył się namiętnie
przed wszystkimi i każdym z osobna.
Najstarsi
potakiwali mu półsłówkami, młodsi - tępym, bezmyślnym
wzrokiem wpatrywali się w niego. Byłby dłużej
rozwodził żale na niesprawiedliwość i krzywdę sobie
wyrządzoną, ale zadźwięczał ostro dzwonek elektryczny
i z gabinetu rozległ się głos Szai, przygłuszony nieco
krzykiem czyimś:
- Woźni!
- Niech mnie
ruszą tylko palcem, to im tak łby porozbijam jak i tobie, stary
złodzieju! Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie
zapłacicie wszystkiego! - krzyczał pełnym głosem jakiś
niski, kwadratowy człowiek, wywijając metalową linią,
schwyconą z biurka. Drzwi sobą zasłonił i nie dał ani
ich zamknąć, ani się wyrzucić woźnym, którzy w pewnym
oddaleniu stanęli, nie wiedząc, co począć.
-
Zawołać policji! - rozkazał chłodno Szaja cofając
się, bo przez otwarte drzwi kilkanaście par oczów
przyglądało się tej scenie.
- Panie
Piotrowski - mówił prędko Stanisław wpadając do gabinetu. -
Pan nie krzycz, bo my się tego nie zlękniemy. Dostałeś pan,
co się należy, za fuszerki więcej nie płacimy, a jak pan
będziesz krzyczał. to mamy środki uspokajające.
- Oddaj mi pan
moje piętnaście rubli.
- Jak ci
się nie podoba, to zabierz z powrotem rynny i ruszaj, pókiś
cały.
- Cóż ty
mnie będziesz tykał, parchu jeden, ja z tobą ludzi nie okradam,
ja jestem uczciwy rzemieślnik. Zgodziliście się
czterdzieści rubli, a płacicie dwadzieścia pięć, a jak
nie, to mi każecie zabrać robotę. Złodzieje, pijawki.
- Za drzwi z nim
i do cyrkułu! - krzyknął Stanisław.
Woźni
rzucili się nagle na niego i obezwładnili, Rzucał się i
szamotał jak zwierzę oplątane, ale uległ
przeważającej sile i już przez poczekalnię szedł
spokojnie, tylko na cały głos wymyślał bardzo dobitnie i
barwnie.
W gabinecie
zapanowało milczenie. Szaja patrzył przez okno na park zalany
słońcem i na trawniki skrzące się, jak krwawnikami,
kwiatami tulipanów.
Stanisław z
rękami w kieszeni chodził i pogwizdywał.
- To było
wszystko do ciebie, Stanisław - rzekł stary siadając przy
biurku, stojącym na środku pokoju.
- Być
może; ale to go kosztuje piętnaście rubli i ze dwa miesiące
kozy.
Uśmiechnął
się ironicznie i włożył binokle, bo woźny
meldował Horna, na którego nareszcie przyszła kolej.
Horn
ukłonił się i w milczeniu wytrzymał przenikliwe spojrzenie
Szai.
- Od dzisiaj
będziesz pan u nas. Muller dawał mi dobre referencje, dajemy panu
miejsce. Pan umie po angielsku?
-
Prowadziłem w tym języku korespondencję w firmie Bucholc.
- Będziesz
pan to samo robił z początku u nas, później użyjemy pana do
czego innego. Pierwszy miesiąc na próbę... co?
- Ale i owszem,
zgadzam się - powiedział szybko, dotknięty tą
zapowiedzią całomiesięcznej pracy za darmo.
- Pozostań
pan, porozmawiamy trochę, ja znam firmę pańskiego ojca.
Ale rozmowę
przerwał im Wysocki, który od kilku miesięcy był u Szai
fabrycznym doktorem, wpadł jak zwykle pospiesznie i od razu
przystąpił do interesu.
- Niech doktór
siada, bardzo proszę - zaczął stary.
Ale
Stanisław uprzedził go i usiadł sam, a więcej krzeseł
nie było w gabinecie.
- Ja
wezwałem doktora w małej sprawie, ale co prawda bardzo poważnej
- mówił Stanisław, kładąc głęboko ręce w
kieszenie spodni i wyciągając z nich pęk pomiętych recept i
długi rachunek. - Przysłali mi dzisiaj rachunek i recepty za ostatni
kwartał. A że ja lubię przeglądać wszystko, więc
po przejrzeniu rachunków doszedłem do pewnych wniosków, stanowiących
właśnie sprawę, dla której pana wezwałem.
- Bardzo jestem
ciekawy.
- Rachunek jest
pokaźny. Cały tysiąc rubli za kwartał! to mi się
wydaje mocno za wiele.
- Jak to mam
rozumieć? - zawołał żywo Wysocki, pokręcając
wąsów.
- Niech się
pan uspokoi, niech pan moje słowa bierze tak, jak powiedziane były,
to jest, że rachunek jest za wielki, że wydano za wiele...
- Cóż ja na
to poradzę! Robotnicy chorują, wypadki są częste, więc
trzeba ich leczyć.
- Na to zgoda;
ale kwestia w tym, jak leczyć?
- No, jak,
to kwestia moja.
-
Bezsprzecznie, że to pańska rzecz, dlatego pana trzymamy, ale mnie
idzie o sposoby leczenia, o metodę, jakiej się pan trzyma -
mówił podniesionym nieco głosem Stanisław nie patrząc na
Wysockiego, tylko obwijał na palcu sznurek od binokli. - Wreszcie idzie o
to, jakimi środkami pan ich leczy.
- Takimi,
jakie są w rozporządzeniu medycyny - odpowiedział dosyć
ostro Wysocki.
- Na
przykład, recepta pierwsza z brzegu, zobaczmy, kosztuje rubel
dwadzieścia kopiejek, to bardzo drogo, to stanowczo za drogo na robotnika,
który zarabia pięć rubli tygodniowo, my tyle za niego
płacić nie możemy.
- Gdybym
miał środki również skuteczne a tańsze, to bym
użył.
- Więc
skoro za drogie, nie trzeba ich używać wcale.
- To lepiej
zupełnie nie leczyć!
- Spokojnie,
panie Wysocki, proszę, może pan usiądzie. Porozmawiajmy, jako
ludzie dobrze wychowani, po dżentelmeńsku. Tu znowu zapisał pan
oryginalną wodę emską. Robotnik wypił jej dwadzieścia
butelek, to znaczy dziesięć rubli. Czy uważa pan, że mu
pomogła ta woda? - zapytał ironicznie nieco, spacerując po pokoju
i bawiąc się binoklami.
-
Wyzdrowiał i od miesiąca już chodzi do fabryki.
- Bardzo
pocieszające, bardzo, ale czy pan nie przypuszcza, że
wyzdrowiałby tak samo bez opijania się wodą emską, co?
-
Wyzdrowiałby, ale na to potrzebowałby dwa razy tyle czasu i wyjazdu
na wieś.
- Trzeba mu
było gorąco polecić wyjazd na wieś, nie kosztowałby
nas dziesięć rubli więcej i również byłby zdrowym.
- Więc o co
panu chodzi? - zapytał żywo Wysocki otrzepując klapy i
pokręcając wąsików.
- Przede
wszystkim o to, że sam osobiście nie wierzę w te rozmaite
środki apteczne, nie wierzę w medykamenty, nie wierzę w to
pchanie w organizmy ludzkie obcych ciał, bo to nas kosztuje za drogo, to
ważna rzecz, ale że nikomu nie pomaga, to ważniejsza! Chorego
zostawiać naturze, bo natura to mistrzyni, taką zasadą
radziłbym się panu kierować w przyszłości przy
leczeniu naszych ludzi. Mam na myśli więcej ich dobro niż nasze.
- To wszystko
mógł pan powiedzieć bez omówień aż tak dalekich! -
szepnął zirytowany doktór.
- A więc
panu powtórzę, że my nie możemy się bawić w
filantropię.
- Ja zaś,
że nie mogę chorych pozostawić tylko zbawczej naturze, że
uważam za konieczne pomagać tej naturze, chociażby środkami
kosztownymi, że sumienie nie pozwala mi pędzić do roboty nie
wyleczonych jeszcze zupełnie, to mogę od tej chwili opuścić
miejsce u panów.
- Ależ,
doktorze! No, jaki z pana jest człowiek niewyrozumiały. Przecież
można o wszystkim pomówić otwarcie i po przyjacielsku. Pan masz takie
zdanie, ja mam drugie. Niechże pan siada, proszę, zapal pan papierosa
- mówił Stanisław i odebrał mu kapelusz, posadził prawie na
krześle, wetknął w rękę papierosa i podawał
zapałki.
- Panie Wysocki,
moja córka z panną Grunspan wracają dzisiaj. Przed chwilą
otrzymałem depeszę z Aleksandrowa, chcą, żebyś pan na
nich czekał na stacji - mówił radosnym głosem Szaja
czytając depeszę.
- Pośpieszyły
się panie, bo, o ile wiem, miały powrócić w niedzielę
dopiero.
- Wariatki -
szepnął Stanisław.
- To jest
niespodzianka, bo Mela chce być na imieninach u pani Trawińskiej.
- No,
będziesz pan na stacji?
- Z
całą przyjemnością.
- To może
pan razem ze mną pojedzie na pociąg o piątej.
- Dobrze. Teraz
pójdę do ambulatorium i powrócę zaraz.
Stanisław
odprowadził go do drzwi i ścisnął mu bardzo mocno
rękę na pożegnanie.
- Ty mu daj
spokój, Stanisław, to jest protegowany Róży, ona ma do niego
słabość.
- Niech ona ma
do niego słabość, niech go przyjmuje, niech z nim jeździ na
spacer, jeśli to ją bawi, ale po co my mamy jeszcze
dokładać gotówkę do tego.
- No, sza! sza!
Zatelefonuj do domu, niech mi przywiozą dzieci, wezmę je na kolej,
przejadą się trochę i dam im zabawki.
Woźny
zameldował uroczyście jakiegoś pana Starżę
Starzewskiego, który wszedł bardzo cicho i przyciskając kapelusz do
piersi kłaniał się bardzo wykwintnie.
Przyjemny
uśmiech wił się po jego długiej i suchej twarzy pozbawionej
wąsów, a ozdobionej płowymi faworytami a la książę
Józef, płowe, jakby wygotowane oczy podnosił z wyrazem
głębokiego zdumienia, płowe i przerzedzone mocno włosy
oblepiały mu suchą, spiczastą głowę mchem ledwie
widocznym; nawet głos miał płowy, bo tak rozlazły i
bezdźwięczny, że z trudem można go było
słyszeć.
- Jestem
Starża Starzewski! Hrabia Henryk pisał już panu prezesowi o
mnie...
- Niechże
pan siada. A prawda! nie ma na czym, no to i stojąco załatwimy
interes. Mój sąsiad, hrabia Henryk, pisał i mówił o panu... Co
pan rozkaże?
- Pan prezes
wie, że Henryk jest moim bliskim kuzynem, jest bowiem ciotecznym bratem
mojej matki... - Zawiesił głos, przycisnął odruchowo
kapelusz do piersi obu rękami i spojrzał płowymi oczami na
Szaję.
- Bardzo mnie
cieszy...
- Mój
Starżów leży obok majątków kuzyna; jest to złote
jabłko, ale... że przyszedł cały szereg lat
ciężkich bardzo dla rolnictwa... Pan wie, jaką konkurencję
robi nam Ameryka?... Muszę wtrącić, że Starżów
był w posiadaniu naszym lat czterysta.
- Długi
zastaw! - mruknął Szaja, ogryzając paznogcie, bo go
niecierpliwiło to powolne gadanie, klejone z trudem.
Starża
opowiadał dalej o nieszczęściach, o konieczności
przebywania na południu przez lat kilka, wtrącał mimo woli
szczegóły o domowym życiu i o zdrowiu swoim, przestępował z
nogi na nogę, przycisk; kapelusz, mrugał powiekami pozbawionymi rze
przytakując sam sobie.
- Więc...
jaką pan ma specjalność i jakiego miejsca pan szuka? -
przerwał mu Stanisław.
- Nie
przeszkadzaj panu' Mój syn - przedstawił Szaja Starży, który na ten ostry
sposób mówienia podniósł zdumione oczy i wodził nimi po twarzach
Stanisława i Horna, stojących pod oknem, ale po przedstawieniu
uśmiechnął się anemicznie i z uznaniem skłonił
głowę.
-
Kształciłem się w Chyrowie w Galicji...
- U jezuitów! -
szepnął Stanisław ojcu pochylając się nad biurkiem,
aby wziąć papierosa.
- I aczkolwiek
program tych szkół jest obszerny, ale tylko ogólny... Potem
uczęszczałem na kilka fakultetów, ale że jakoś nie
mogłem dobrać sobie specjalności, która by mnie mogła
porwać, więc tak jakoś mi zeszło... - tłumaczył
uśmiechając się dobrodusznie i znowu przeszedł do
opowiadań o gospodarstwie, o konieczności, dla której majątek
sprzedał, o poszukiwaniu odpowiedniego zajęcia, o hodowli królików
itd.
- Bardzo
żałuję, że nie mogę nic zrobić mojemu kochanemu
sąsiadowi, hrabiemu Henrykowi, bo nie mamy żadnych odpowiednich dla
pańskich zdolności, urodzenia miejsc w naszej firmie. Wakuje
wprawdzie posada buchaltera, jest miejsce technika, ale to wszystko nie dla
pana: pensje małe i specjalności, które trzeba znać. A może
by się pan zgłosił za rok, bo będziemy na
przyszłą wiosnę powiększali fabrykę, to może by
się jakie miejsce znalazło...
- Doprawdy,
żal mi... że... że... A może by to miejsce buchaltera... Widzi
szanowny prezes, ja bardzo potrzebuję... obznajmienia się z
buchalterią...
Rozczerwienił
się i umilkł.
-
Sześćset rubli rocznie i dwanaście godzin dziennie zajęcia.
Nie, nigdy bym nie pozwolił na takie zapracowywanie się kuzyna mojego
kochanego sąsiada, hrabiego Henryka! - mówił prędko Szaja i aby
się pozbyć prędzej szlachcica, który przyciskał kurczowo
kapelusz do piersi, bełkotał bez związku i ugotowanymi,
przerażonymi oczami wodził po twarzach obecnych, wstał i
odprowadził go bardzo uprzejmie do drzwi.
- A
może by pan spróbował szczęścia u pana Borowieckiego; on
buduje fabrykę i musi potrzebować ludzi... - radził mu
życzliwie na pożegnanie, kłaniał się za nim ironicznie
i wybuchnął drwiącym śmiechem siadając na dawnym miejscu.
- Czemu on
nie pójdzie do swoich wychowawców?... Mogliby mu dać jakie miejsce w
dyplomacji - drwił Stanisław.
- Pan
wiesz, panie Horn, dlaczego my nie dajemy miejsc panom Starżom
Starzewskim, a dajemy je panu, bo my jesteśmy demokraci. Taki hrabski
kuzyn to jest wielki arystokratyczny kapcan, to jest ładny kawałek człowieka
do obwożenia w powozie, do parady. A w fabryce trzeba robić i jest
różnie, a jakby takiemu panu się co stało, niechby on sobie
złamał paznogieć, z własnej winy, ale przy naszej robocie,
to zaraz za nim gotowe reklamować wszystkie dwory europejskie. Po co nam
taka dyplomatyczna afera! My lubimy ludzi skromnych, ludzi, którzy nie
mają hrabiów kuzynów...
Weszły
znowu damy, naprzeciw którym postąpił kilka kroków Stanisław, a
Szaja podniósł się z krzesła.
Była
to Endelmanowa z Trawińską, przychodziły z prośbą o
wsparcie na kolonie letnie dla dzieci robotników.
Endelmanowa
była szczytna w obrazowaniu nędzy tych tysięcy dzieci
gnijących w suterynach bez słońca i bez powietrza.
Wachlowała
mocno upudrowaną twarz, poprawiała złote bransoletki i
włosy misternie nastroszone, a jej usta sine, podobne do stopni
wydeptanych, nie zamykały się ani na chwilę nawet.
Trawińska,
nadzwyczajnie dzisiaj piękna, wysmukła, jasna, w milczeniu
przypatrywała się czerwonym, jastrzębim oczom Szai i jego
pałkowatym palcom przebierającym z niecierpliwością po
biurku albo rzucała spojrzenia na Horna.
- Rojza, a
twój Berek dużo daje na biednych? - przerwał Szaja nie mogąc
się doczekać końca. Imiona wymówił ze złośliwym
naciskiem.
- Daje
dużo, daje ciągle, tylko on się nie lubi chwalić! -
wykrzyknęła zirytowana jego brutalnością.
- Ja znowu
lubię, żeby ludzie wiedzieli, co ja daję. Dobrze, ja dam na te kolonie sto
rubli. Za sto rubli to dużo świeżego powietrza mogą
mieć te dzieci! Panie Horn, może pan przyniesie z kasy, ma pan
notę.
- A gdyby pan
zechciał dać jakie niepotrzebne resztki bawełniane na
bieliznę dla dzieci, byłybyśmy bardzo wdzięczne -
zaczęła Trawińska niskim, niesłychanie melodyjnym
głosem.
- Po co im na
wieś bielizna? Ja widziałem w moich dobrach chłopskie dzieci, to
one chodziły prawie bez ubrania i było im bardzo zdrowo.
- Pan Knoll
dał nam pięć sztuk kolorowego towaru.
- Knoll
może dać pięćdziesiąt, jak mu się tak spodoba! a
ja nie mogę dać więcej nad... sześć... no, nad
pięć sztuk białego! Stanisław, napisz notę do magazyniera,
żeby wydał cztery sztuki... - zawołał prędko i ze
złością.
-
Dziękujemy panu serdecznie w imię tych biednych dzieci.
- Nie ma co
gadać! Daję sto rubli i cztery sztuki
białego
towaru, ale proszę pań, niech wyraźnie stoi w pismach, że
Szaja Mendelsohn dał na kolonie letnie sto rubli i cztery sztuki towaru. Ja się nie
chwalę, ale niech ludzie wiedzą, że ja mam dobre serce...
Endelmanowa
znowu zaczęła deklamować patetyczne podziękowanie, a Nina
zwróciła się do Horna, który zjawił się z pieniędzmi.
- Posłałam dzisiaj do pana zaproszenie, ale raz jeszcze proszę
na jutrzejsze popołudnie do nas. Nie zapomni pan? - Nie, i stawię
się z całą przyjemnością.
Damy
wyszły, a po chwili Stanisław powiedział do Horna:
- Pan ma
śliczne znajomości! Ta pani Trawińska to całe pudełko
cukierków.
- A ta Rojza to
wygląda jak krowa upudrowana; żeby on miał tyle rozumu co ona
gadania, to by mieli dwa razy tyle w majątku - zadecydował Szaja
zwracając się do jakiegoś grubego kupca w marszczonej
dokoła stanu kapocie i o przebiegłych, skośnych oczkach Tatara.
Szaja tak
był uprzedzająco grzecznym dla niego, że odstąpił mu
swój fotel, a Stanisław podsunął mu cygaro i sam podawał
ogień.
Po kupcu
przesunęła się cała galeria figur.
Horn ledwie
doczekał się końca i zaraz po wyjściu ostatniego
interesanta, otrzymawszy pozwolenie od Szai na wejście w obręb
fabryki, poszedł zobaczyć się z Malinowskim, aby dowiedzieć
się o Zośce.
Znalazł go
w olbrzymiej przędzalni, przy maszynie naprawianej pośpiesznie,
podczas gdy cała sala trzęsła się od pracy.
Delikatny kurz
przysłaniał kontury maszyn i zapełniał sale szarawym
obłokiem, w którym widmowo majaczyły ludzie i rzeczy.
Słońce
zalewało salę przez szklane dachy takim ukropem, że pot strugami
spływał z twarzy robotników, gorąco było duszące i
przesycone zapachem rozgrzanych smarów i oliwy.
- Od dzisiaj
jestem w waszej fabryce - powiedział Horn.
- Tak, a to
dobrze! - odpowiedział cicho Adam pochylając się nad
jakąś częścią maszyny, którą przykręcał
śrubami ślusarz, i już się nie odezwał, bo
maszynę szybko zaczęli zestawiać, naoliwiać i
próbować. a po chwili, złączona z główną
transmisją, zaczęła pracować razem z innymi.
Malinowski
jakiś czas przypatrywał się jej ruchom, wstrzymywał na
chwilę, oglądał przędzę, jaka się na niej
wyciągała, i dopiero po takim sprawdzeniu odszedł
długą ulicą pomiędzy maszynami, pociągając za
sobą Horna.
- Cóż
siostra? widzieliście ją w południe? - zapytał po chwili
Horn do ucha, bo syk przędzalni, drgania. świsty transmisyj i
ciężki łomot kół zalewał sale strasznym wrzaskiem, w
którym nie słychać było oddzielnych głosów.
- Nie, nie...
nie... - szeptał boleśnie.
Weszli do
małego pokoiku oszklonego, z którego widać było całą
salę poprzecinaną u góry zwojami transmisyj, a u dołu ruchomymi
konturami maszyn, przysłoniętych kurzem bawełnianym.
- Co wam jest? -
zapytał zobaczywszy, że Adam zaciął usta i ponuro patrzy na
salę.
- Nic...
cóż mi ma być?
Pochylił
głowę, oparł twarz na szybie i bezmyślnie patrzył na
jakieś koło, rozszalałe w ruchu i migocące w
słońcu niby tarczą rozpylonego srebra.
- Do widzenia.
Czy prosto idziecie do domu z fabryki?
- Wiecie, jej
już nie ma! - szepnął podnosząc twarz na niego.
Był
spokojny, ale usta mu drgały w powstrzymywanym łkaniu i zielone
słodkie oczy pociemniały.
- Nie ma? -
zawołał odruchowo.
- Tak.
Przychodzę z obiadu, stróżka oddaje mi klucz i mówi. że ta
panienka, co była u mnie, kazała mi powiedzieć, żeby mnie
nie szukał, bo nie znajdzie.
słyszycie!
Uciekła do Kesslera, uciekła do kochanka! Niech idzie, niech sobie
robi, co się jej podoba, nic Utnie już nie obchodzi, tylko mi
trochę żal... tylko mi trochę żal... - przerwał nagle
i wyszedł, bo znowu jakaś maszyna stanęła.
Pobiegł
spiesznie do niej. aby ukryć nie tę trochę żalu, ale
niepokonany ból, co mu gryzł duszę i wił się po niej jak
ostrze.
Horn
wyszedł za .nim, ale musiał się cofnąć pod
ścianę, bo wolną drogą pchano szereg wózków, napchanych
rozpakowanymi z żelaznych obręczy belami bawełny, które jak góry
śniegu brudnego zwalali przed drapaczami.
Malinowski nie
przychodził, a że upał był straszny i ten denerwujący
świst transmisji rozlegał mu się ze wszystkich stron nad uszami,
więc już nie czekał, tylko wyszedł.
Dogonił go
przy wyjściu Adam i szepnął prosząco, ze łzami w
głosie:
- Nie mówcie o
tym nikomu.
Uścisnął
mu dłoń rozpalonymi rękami i odszedł w gąszcz maszyn;
transmisji i pasów, aby pomiędzy nimi ukryć ból wstydu i
żałości.
Horn chciał
mu powiedzieć jakie słowo pociechy, ale nie znalazł nic w mózgu,
poczuł, że na takie rany czas i milczenie jest najlepszym lekarstwem,
że podobne bóle własną boleścią i łzami się
żywią i przez nie umierają jedynie.
Na
dziedzińcu spotkał Wysockiego, wychodzącego z ambulatorium
fabrycznego.
- Będzie
doktór w niedzielę u Trawińskich?
-
Obowiązkowo będę. Jedyne miejsce w Łodzi, gdzie nie tylko
plotki się uprawiają.
- No i jedyny
salon, gdzie prócz fabrykantów przychodzą i ludzie.
Rozstali
się pośpiesznie, bo już powóz Szai stał na ulicy przed
kantorem.
Szaja
siedział jeszcze w kantorze i bawił się z wnuczkami, córkami
Stanisława, który coś pisał pilnie i tylko od czasu do czasu
podnosił głowę i uśmiechał się do dziewczynek,
których rudawe główki i różowe twarzyczki tuliły się do
szerokiej piersi dziadka.
Szaja bawił
się znakomicie, podnosił dzieci do góry, całował je i
wybuchał co chwila wesołym śmiechem. Jego czerwone,
jastrzębie oczy pełne były czułości i wesela.
- No, widzi
doktor, co to za umęczenie być dziadkiem! - zawołał
wesoło do Wysockiego.
- Śliczne
dzieci!
- Prawda? Ja to
zawsze mówię.
- Podobne
są nieco do panny Róży!
- Z włosów
tylko, bo zresztą są znacznie piękniejsze.
- Jedźmy
zaraz, pociąg przychodzi za osiem minut. Bona, dyskretnie stojąca pod
oknem, zabrała dziewczynki i zaraz pojechali.
Przyjechali
jeszcze na czas, bo amerykańskie kłusaki Szai rwały jak wiatr,
ale pociąg równocześnie wchodził na stację zapchaną
ludźmi.
Przed Szaja
jednak rozstępowali się wszyscy, czapki i kapelusze zrywały
się z głów, glosy milkły, a wszystkich spojrzenia
obejmowały z ciekawością wyniosłą postać,
opiętą w długi, szary surdut. Gładził brodę,
kiwał głową znajomym i szedł pomiędzy szpalerem, jaki
się utworzył, z miną króla, który raczył łaskawie
patrzeć na gęstwę biedną, rozstępującą
się przed nim z pośpiechem. Dziewczynki szły przed nim, podobne
ze strojów do różowych motylów.
Z okien wagonów
pierwszej klasy Wysocki już z daleka zobaczył wychylające
się głowy Róży i Meli i natychmiast rzucił się do
drzwiczek wagonu.
Pierwsza
wysiadła Róża ciągnąc na łańcuszku
popielatą, maleńką małpkę, która niezgrabnie
podrygiwała siadała co chwila na peronie.
- Jak się
masz, Róża! jak się masz! - wołał Szaja i gdy go Róża
ucałowała, ujął ją pod brodę dwoma palcami,
pogładził drugą ręką po twarzy i szepnął
wzruszonym głosem:
- Dobrze
wyglądasz.... Dobrze, żeś już przyjechała.
- Koko do pani!
Koko! - wołała Róża na małpkę, która przestraszona
tłumem i hałasem zaczęła się gwałtownie
rzucać i wyrywać, aż ją musiała wziąć na
ręce.
- Czekał
pan na nas?... - pytała cicho Mela, gdy już szli wolno przez
zatłoczone wyjście do powozu.
- Czekałem
na panią... - nie śmiał jej mówić po imieniu. - Czekałem
na panią całe długie dwa miesiące... - szeptał
niezmiernie poruszony jej przyjazdem.
- I ja
czekałam dwa miesiące, długie... długie... Szli obok
siebie, więc ręce ich łatwo się spotkały w tłoku,
nie mówili już więcej, bo trzeba było wsiadać do powozu.
Wysocki
chciał ich pożegnać i uciec, bo widok Meli przyprowadzał go
o dziwne zawrotne drżenie.
Poczuł
się bardzo szczęśliwym, patrzył na nią przymglonymi
radością oczami, serce mu drżało ze wzruszenia, chciał
uciec, aby się nie zdradzić, ale panny go nie puściły.
Usiadł na
przednim siedzeniu, wprost Meli, i patrzył na jej popielate włosy
wymykające się skrętami spod wielkiego jasnego kapelusza i na
twarz nieco opaloną na kolor złotawego wina, patrzył tak
uporczywie i płomiennie, że Mela się mieszała, odwracała
głowę, poprawiała kapelusz i tak bardzo czuła się
szczęśliwa przez to pomieszanie radosne, że wybuchła
wesołym śmiechem z grymasów małpy, przyczepionej do ramion
Róży i nie pozwalającej się stamtąd sprowadzić;
czasami tylko jej szare wielkie oczy prześlizgiwały się bardzo
szybko po twarzy Wysockiego i uciekały zalęknione a rozradowane.
Róża na
przemian całowała dziewczynki, pieściła się z
małpką i opowiadała różne przygody z podróży, nie
spostrzegając Meli i jej promieniejącej twarzy.
- Nie ma ciotki!
Zgubiłyśmy ciotkę! - wykrzyknęła Róża
zatrzymując powóz, bo w tej chwili dopiero spostrzegła brak ciotki
Meli, która im towarzyszyła w podróży.
- Trzeba
wrócić na stację. Zawracaj! - zawołał Szaja.
- To ja
wysiądę i pójdę poszukać ciotkę pani - podchwycił
żywo Wysocki i rad z tej okazji pozostania, wyskoczył natychmiast z
powozu.
- Dobrze, ale
musi nam pan ciocię przywieźć do domu.
- Przyjdę w
niedzielę, panie potrzebują odpoczynku... mógłbym
przeszkadzać... - tłumaczył się spoglądając na
Melę prosząco.
- A więc
dobrze, kiedy się pan tak gorąco broni, ale w niedzielę o
zwykłe] godzinie czekamy pana w czarnym gabinecie. Zawiadom pan Bernarda i
przyjdźcie razem.
- Bernard
wyjechał do Paryża.
- No, mniejsza z
nim; w ostatnich czasach był już mniej zabawnym.
- Kiedyż
pani podobny wyrok wyda na mnie?
- Co do
pana, to Mela decyduje...
- Tym
gorzej dla mnie...
Nie
usłyszał już odpowiedzi, bo konie poderwały z miejsca, ale
schwycił takie spojrzenie Meli, które mówiło co innego i
przepełniło mu duszę dziwnie przejmującym niepokojem.
Odnalazł
ciotkę oczekującą wpośród stosów waliz i pudełek na
służbę, odbierającą grubsze bagaże; pomógł
jej, w czym mógł, a nawet, wsadzając do dorożki,
pocałował ją w rękę przez roztargnienie, potem
długo stał na schodach przed stacją, zatrzymany
głębokim wrzeniem duszy olśnionej widzeniem Meli, uściskiem
jej rąk ciepłych i przenikliwym spojrzeniem.
A potem,
nie zdoławszy jeszcze przerobić w sobie żadnego z uczuć na
myśl jasną, pchany bezwiednym pragnieniem samotności
poszedł za miasto jakąś ulicą świeżo
wytkniętą w poprzek nie zniwelowanych jeszcze zagonów zbóż,
wpośród których budowano domy i fabryki.
- Kocham
ją! Tak, kocham ją! - myślał stając l wpatrując
się w szeregi wiatraków stojących na wzgórkach i w to powolne
okręcanie się śmig, które jak spracowane ramiona wznosiły
się i opadały ciężko na tle nieba jasnego.
Skręcił
w pole zasiane owsem, po którym przeganiały się
czarniawopołyskliwe fale i biły w płową ścianę
żyta, które z chrzęstem kłaniało mu się do nóg i
sypało rdzawe igiełki kwiatów pachnących chlebem, a za
żytem leżały wielkie tafle zieleni, na których wznosiły
się szare domki o błyszczących w słońcu oknach;
skowronki zrywały się spod nóg i dzwoniły ku bezchmurnemu niebu.
Patrzył
na ich trzepoczące skrzydła, aż zginęły mu w
przestrzeni, i szedł pełen ogromnej radości życia,
oddychania, ruchu; z piersią pełną tej samej nieśmiertelnej
potęgi, jaka biła z młodych traw, jaka promieniowała w
modrych oczach chabrów patrzących z puszcz żytnich, w szeleście
zbóż, w sykaniu koników, w pieszczącym powiewie wiatru.
Rozrzewnienie
nim owładnęło tak silne, że czuł w oczach łzy
czułości nieokreślonej, rwał pełne garście
kłosów, chłodził nimi usta spieczone i szedł nie
wiedząc, gdzie idzie, aż mu zastąpiła drogę niska, na
pół rozwalona chałupa, przed którą w cieniu wielkiej brzozy
leżał jakiś człowiek na garści słomy;
głowę miał nisko na kraciastej poduszce, oczy utkwił w
delikatne obwisłe gałązki, podobne do strug lejącej
się zieleni, i śpiewał słabym głosem podobnym do
brzęczenia komarów;
Zacznijcie,
wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie
opowiadać cześć Jej niepojętą.
Wysocki
stanął.
Głos
śpiewaka rozchodził się jak szmer wody po kamieniach, rwał
się co chwila, wznosił silniej przez mgnienie i znowu
zniżał się do szeptu i ginął w ciężkim
rzężącym westchnieniu, po którym człowiek przesuwał w
palcach ziarna ogromnego różańca, całował metalowy
krzyżyk i patrzył w ścianę żyta, co z szmerem
pochylała się ku niemu kłosami, trzęsła się przez
chwilę i uciekała w tył, a za nią pochylały się
wysokie dziewanny rosnące przed domem i patrzyły
bladożółtymi oczami za płową falą, owianą
mgłą pyłów kwiatowych.
- Co wam
jest? - zapytał Wysocki siadając obok leżącego.
- Nic mi
nie jest, panie... nic... ino sobie umieram po ździebku - odpowiadał
chory wolno nie zdziwiony jego obecnością i podniósł na niego
szare smutne oczy, podobne do nieba wiszącego nad nim.
- Na co
chorujecie? - zagadnął poruszony abnegacją odpowiedzi.
- A na
śmierć, panie, i na to - odgarnął przykrywający go
łachman i ukazał obie nogi obcięte poza kolanami, okręcone
w brudne szmaty. - Ugryzła mi nogi fabryka do kostek, potem doktorzy
ucięli do kolan, ale śmierć i tak szła, to mi ucięli
do pasa, ale śmierć i tak idzie, panie... i przyńdzie, o co
miłosiernego Pana Jezusa proszę i tej Matki Najświętszej...
Podniósł
do ust krzyżyk od różańca.
- I nic was
już nie boli?
- A nic, panie,
a co ma me boleć? Nogów ni mam,
mięsa ni
mam, ręców tyż zabraknie, o! - i pokazał dwie kości
obleczone popielatą skórą i zakończone tak wychudzonymi
dłońmi, że były podobne do pokrzywionych, suchych
gałęzi śliw, stojących pod domem - trochę dechu
się tu tłucze po mnie, ale jak tego, da Pan Jezus, zabraknie, to se
człowiek odpocznie po chrześcijańsku.
Szeptał
ciężko, z odpoczynkami, a uśmiech, podobny do błysków dnia
konającego, przewijał się po jego chudej twarzy, tak szarej jak
ziemia, na której spoczywał.
- Któż was
tu pilnuje, kto dogląda? - pytał, coraz bardziej zdumiony.
- Pan Jezus me
pilnuje, a żona dogląda... Nie ma jej bez cały dzień, bo
chodzi na fabrykę, do mularzów... Przyndzie wieczorem, to me zwlecze do
chałupy, ugotuje jeść.
- Dzieci nie
macie?
- Były... -
szepnął ciszej i oczy mu pokryła mgła wilgotna. - Czworo...
juści, że czworo. Antkowi maszyna urwała głowę...
Marysia, Jagna i Wojtek pomarły na zimnice...
Milczał
długo, szklanymi oczami patrzał na rozkołysane zboże, co
zewsząd otaczało jego chałupę, a w twarzy szarej, kamiennej
chłopską obojętnością zadrgał ból, co jak
gwoździem żgnął go w serce.
-
Ścierwa... - szepnął mocno i podniósł pięść
ku miastu, majaczącemu szczytami kominów i dachów nad zbożami.
- Zobaczę
te wasze nogi - powiedział prędko Wysocki i zaczął mu
odwijać z nóg łachmany pomimo protestacji energicznej, bo chłop
się przestraszył, ale widząc, że to nic nie pomoże,
zamilkł i patrzył dziwnym wzrokiem na niego.
Gangrena
była w rozkwicie, ale z powodu strasznego wycieńczenia organizmu
szła bardzo wolno.
Wysocki, porwany
litością, przyniósł wody z małej studzienki, obmył
rany, przepłukał roztworem karbolu, jaki nosił zawsze przy
sobie, i chciał je okręcać z powrotem, ale szmaty były
brudne, przejęte zapiekłą krwią i ropą.
- Nie macie
jakich czystych szmat?
Chłop
poruszył głową przecząco, nie mógł mówić ze
wzruszenia.
Wtedy Wysocki,
nie namyślając się, zdjął z siebie wszystką
bieliznę, podarł ją na pasy i obandażował nimi nogi
chorego.
Chłop
milczał wciąż, tylko piersi podnosiły mu się coraz
wyżej, tylko wielkie łkanie zapychało mu gardło i
trzęsło całym kadłubem.
Wysocki
skończył opatrunek, ubrał się śpiesznie, postawił
kołnierz od palta i wsuwając pieniądze, jakie miał przy
sobie, w rękę chorego, pochylił się nad nim i
szepnął:
-
Bądźcie zdrowi, przyjdę do was jutro.
- Jezus
mój kochany, Jezus, Jezus! – wybuchnął chłop i rzucił
się całym kadłubem z posłania do nóg jego, objął
je sobą i przywarł do nich całą wdzięczną,
chłopską duszą.
- O, mój
panie dobry, o, mój janiele przenajświętszy... - szeptał przez
łzy, pracz całą wdzięczność niedoli.
Wysocki
ułożył go na posłaniu, zabronił się
poruszać, obtarł mu twarz z łez, przygładził
ręką jego spocone, rozwichrzone włosy i odszedł spiesznie,
jakby zawstydzony.
Chłop
patrzył za nim dotąd, aż mu zniknął wśród
zbóż, obejrzał się potem na wszystkie strony,
przeżegnał się, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co
się stało, i długo ogłupiałym wzrokiem patrzył na
rozkołysane żyta, na trzęsące się nad nim
gałązki brzeziny, na wróble lecące w całej bandzie, na
słońce, które już nisko wisiało nad polami, uniósł
nieco głowę i rozpłakanym głosem zaśpiewał:
Zacznijcie,
wargi nasze, chwalić Pannę Świętą...
- Już
ja teraz jęczał nie będę... jużeś się
zmiłował nade mną. Jezu... już ja teraz zamrę...
zamrę... - powtarzał cicho, ciszej i jak przez mgle widział fale
zbóż, co się nad nim pochylały z chrzęstem,
szarobłękitne niebo, co się zdawało obtulać go, i to
złote, dobre, kochane słońce, co go całowało ostatnimi
promieniami.
|