Borowiecki.
Horn i Maks Baum wchodzili do Trawińskich, którzy po raz pierwszy
urządzali uroczyste imieninowe przyjęcie.
Nina
wyszła naprzeciw, cała w bieli lekkich jedwabiów, przy których jej
przezroczysta, delikatna cera wydawała się jakby uformowaną z
bladoróżowych płatków kamelii; zielonawe, pocętkowane
złotymi punktami oczy skrzyły się jak brylanty wiszące w
jej maleńkich różowych uszach, a wielkie kasztanowate włosy,
zaczesane w grecki węzeł, tworzyły niby kask złotawy na tej
cudnej głowie, która z profilu przypominała subtelną kameę,
rżniętą na bladym sycylijskim koralu.
- Mam dla
pana bardzo przyjemną niespodziankę - ozwała się do Karola.
- Tym dla
mnie ciekawsza, że pani mówi: "przyjemna" - odpowiedział z
ironią, starając się zajrzeć przez jej ramię za
portierę, oddzielającą salon.
-
Proszę odgadnąć, a nie patrzeć. Zasłoniła mu
sobą drzwi.
Ale w tej
chwili znad jej ramienia, z wiśniowej kotary wychyliła się
uśmiechnięta twarz Anki, a potem i ona cała.
- A teraz,
skoro mi się nie udało, pozostawiam państwa samych. Zabieram
tylko panów - zwróciła się do Horna i Maksa i odeszła z nimi.
-
Kiedyż pani przyjechała?
- Dzisiaj
rano, przyszłam do Niny z panią Wysocką.
- Cóż
tam słychać w domu, u ojca? - pytał dosyć obojętnie.
- Ojciec
nie bardzo zdrów, stracił humor. A wie pan, ksiądz Liberat umarł.
- Czas mu
było już od dawna. Stary wariat! - powiedział z
niechęcią.
- Co pan mówi,
jak można! - zawołała porywczo.
Ale on,
żeby załagodzić ostrość słów poprzednich,
ujął ją za rękę i podprowadził do okna.
- Widzi pani
tamte mury, to moja... to nasza fabryka! - rzekł wskazując na szklane
dachy przędzalni Trawińskiego, zza których wznosiły się
mury obstawione wysokimi rusztowaniami.
- Widziałam
już, bo jak tylko przyszłam, Nina zaprowadziła mnie w koniec
podwórza i pokazała przez parkan fabrykę pańską i
mówiła, że pan tak strasznie pracuje dnie całe... Nie trzeba
się przecież zapracowywać... nie trzeba...
- Niestety, ale
trzeba, bo choćby dzisiaj we trzech mieliśmy robotę od
świtu z wypłatą robotników.
- Ojciec
przysyła panu dwa tysiące rubli, zaraz je panu dam.
Odwróciła
się nieco, aby wyciągnąć zza gorsu paczkę banknotów, i
oddała je Karolowi.
-
Skądże ojciec wziął pieniądze? - pytał
chowając banknoty.
- Miał,
tylko nic nie mówił, ale skoro pan napisał o swoich kłopotach i
o tym, że już musicie używać kredytu, dał mi
pieniądze i kazał je panu przywieźć. Daję panu
słowo, że tylko dlatego przyjechałam - mówiła cicho, pomieszana
bardzo i zarumieniona, bo pieniądze wydobyła na zastaw wszystkich
swoich kosztowności i z różnych sprzedaży, o czym wiedział
tylko ojciec Karola, ale jego była pewna, że nie zdradzi.
- Nie wiem, jak
mam ci, Anka, dziękować, bo nigdy bardziej w porze nie przyszły.
- Ach, jak to
dobrze, jak to dobrze... - szeptała radośnie.
- Ale jakaś
ty dobra, że chciałaś sama przyjechać.
- Bo pocztą
szłyby dłużej .. - powiedziała otwarcie. - A ja nie
mogłam znieść tej myśli, że pan się tutaj
męczy i kłopocze, przecież to takie proste.
- Proste!
być może dla ciebie, bo nikt inny by tego nie zrobił.
- Bo nikt inny
pana tak bardzo nie kocha, jak ojciec... i ja... - dokończyła
śmiało, patrząc na niego spod swoich czarnych sobolowych brwi
takim jasnym, prostym i pełnym miłości wzrokiem, że
porwał jej ręce i bardzo gorąco i szczerze całował,
usiłując ją przyciągnąć do siebie.
- Karol... nie
można... wejdzie kto... - broniła się, odchylając twarz
zarumienioną i stulając usta drżące ze wzruszenia.
I gdy wchodzili
do salonu, pełnego gwaru i ludzi, Nina uśmiechnęła się
do nich życzliwie, widząc szarobłękitne oczy Anki
rozpromienione szczęściem i jej twarz pełną radości.
Anka dzisiaj
była porywającą; ten fakt, że mogła pomóc ukochanemu i
że ten jej "chłopak kochany" był dzisiaj dla niej taki
dobry i serdeczny, czynił ją szczęśliwą,
pełną radości i tak piękną, że zwracała na
siebie ogólną uwagę.
A ona nie
mogła wytrzymać na jednym miejscu, chciało się jej
iść do ogrodu lub w pole, aby tam śpiewać pełnym
głosem pieśń szczęścia, i pod wpływem tego
pragnienia i przyzwyczajeń wyszła przed dom i dopiero ujrzawszy
brukowany dziedziniec, obstawiony czerwonymi gmachami, i morze domów,
stojące ze wszystkich stron, powróciła do salonu, odszukała
Ninę i przyciśnięta do niej ramieniem, spacerowała po
salonie.
- Dzieciak z
ciebie, Anka, ogromny dzieciak!...
- Bom
szczęśliwa dzisiaj... kocham - odpowiedziała porywczo,
szukając oczami Karola, rozmawiającego z Madą Mullerówną i
z Melą Grunspan, przy których stał Wysocki.
- Ciszej,
dzieciaku... usłyszeć mogą... Któż się tak przyznaje
głośno do miłości...
- Nie lubię
i nie umiem nic ukrywać. Miłości nie potrzeba się
wstydzić.
- Wstydzić
- nie, ale należy ją przed ludzkimi oczami chować na samo dno
duszy.
- Dlaczego?
- Dlatego,
żeby jej nie dotknęły spojrzenia obojętne, złe lub
zazdrosne. Ja nie pokazuję ludziom obcym nawet swoich brązów i
obrazów najlepszych, bo się obawiam, że nie odczują całego
ich piękna i że mi coś z tego piękna mogą
zbrudzić i zabrać ich spojrzenia. A tym bardziej nie pozwoliłabym
im zajrzeć do duszy własnej.
- Dlaczego? -
zapytała Anka nie rozumiejąc tej mimozowej iście
wrażliwości.
- Bo
przecież to nie są ludzie, choćby ta znaczna
część moich gości dzisiejszych; to są fabrykanci,
kapitaliści, specjaliści różnych działów fabrycznych;
ludzie od robienia interesów i pieniędzy - tylko interesów... tylko
pieniędzy. Dla nich pojęcia: miłość, dusza...
piękno... dobro... i tam dalej to żaden "papier", to weksel
bez żyranta, wystawiony przez mieszkańca Marsa, jak powiedział
dzisiaj pan Kurowski.
- A Karol?
- O nim nic ci
nie powiem, bo znasz go lepiej.
- A, mecenasowa
sztuk pięknych a tanich ze swoim dworem, muszę iść do
niej...
Nina
podeszła do Endelmanowej, wkraczającej do salonu z takim uroczystym
majestatem, że wszystkich oczy zwróciła na siebie.
Za nią w
pewnym oddaleniu szły dwie młode, przystojne panienki, ubrane
jednakowo, stanowiące jej dwór przyboczny.
Jedna z nich
trzymała chustkę, a druga wachlarz,
obie zaś
kłaniały się zebranym sztywno-automatycznym ruchem, bacząc
pilnie na każdy gest pani, która nawet nie raczyła ich
przedstawić gospodyni domu, tylko upadła na fotelik i
głośno, wrzaskliwie, przykładając do oczów pince-nez na
długiej szylkretowej rączce, zachwycała się
pięknością Niny, tłumem osób i salonem, od czasu do czasu zwracając
się ruchem monarchini do siedzącego nieco w głębi dworu po
wachlarz lub chusteczkę.
- Ona
wygląda jak królowa, jak sama Maria... Maria Magdalena.
- Maria Teresa,
chciał pan powiedzieć – szepnął Kurowski cicho Grosglikowi.
- To wszystko
jedno. Jak się masz, Endelman. co cię kosztuje taka parada? -
pytał bankier Endelmana, który cicho wsunął się za
żoną do salonu i również cicho i skromnie witał się ze
znajomymi.
- Zdrów jestem,
dziękuję ci, Grosglik, co? - odpowiedział przykładając
do ucha zwiniętą w trąbkę dłoń.
- Panie
Borowiecki, pan nie wie, kiedy przyjedzie Moryc Welt?
- Ani mówił
mi o tym, ani pisał.
- Ja jestem
trochę niespokojny, czy się jemu co złego nie stało?
- Nie zginie...
- mówił obojętnie Karol.
- Ja wiem, ale
ja jemu posłałem przekaz na trzydzieści tysięcy marek,
już tydzień minął, a jego nie ma. Co pan chce, teraz tyle
łajdactwa na świecie..
- Do czego to
pan zmierza? - zapytał Karol, dotknięty jego tonem.
- Do czego?
Że mogli go gdzie okraść, zabić. Trudniej jest o rubla
niż o nieszczęście - zakończył sentencjonalnie,
westchnąwszy boleśnie, bo go niepokój o te trzydzieści
tysięcy pozbawiał równowagi, a znał za dobrze Moryca, aby
się miał niepokoić bez przyczyny.
- Mery, ty
się nie daj prosić pani Trawińskiej; ty zagraj ładnie,
przecież możesz zagrać ładnie - tłumaczył bankier
córce, którą Nina prosiła o zagranie.
Mery, chuda
dziewczyna, o kościstych biodrach, garbatym nosie i niewidocznych prawie
ustach, siadła do fortepianu i apatycznie uderzyła w klawisze; z
tą sinawą cerą, popstrzoną krostami, z zaczerwienionym
nosem i chudymi, długimi rękami, robiła wrażenie oskubanej,
zamrożonej gęsi, okręconej w jasne jedwabie.
- Gdzież tu
są te słynne złote jałówki łódzkie? - pytał cicho
Horn Karola.
- Masz je pan,
tam siedzi Mada Muller, Mela Grunspan i Mery Grosglik.
- A z Polek nie
ma ani jednej? - zapytał ciszej, aby nie mącić brzdąkania
Mery.
- Niestety,
panie Horn, my zaczynamy już produkować sukna i perkaliki, ale na
milionowe córki musimy poczekać z lat dwadzieścia. Zachwyca] się
pan tymczasem pięknością Polek - odpowiedział Karol
drwiąco i odszedł, przywoływany przez Ankę,
siedzącą obok Wysockiej.
Mery grała
jakąś sonatę, nieskończenie nudną i długą,
która tak podziałała, że po chwilowej ciszy wszyscy w salonie
naraz mówić zaczęli, a najgłośniej sam Grosglik, który
dowiedziawszy się od starego Endelmana o przejściu Bernarda na
protestantyzm, wybuchnął oburzeniem.
- Ja
mówiłem, że on źle skończy. On symulował filozofa i
człowieka z fin de sieclu, a skończył jak prosty szajgec. Czemu
na protestantyzm? Ja myślałem, że on jest subtelniejszy. Mnie
nie o to idzie, że przeszedł na inną wiarę, bo czy on
będzie katolik, protestant czy mahometanin, to i tak Żydem nie
przestanie być i dla nas nie jest stracony.
- Pan nie lubi
protestantyzmu? - zapytał Kurowski goniąc orzechowymi oczami za
Anką, chodzącą po salonie z Niną.
- Nie lubię
i nigdy bym na to wyznanie nie przeszedł. Ja jestem człowiek, który
kocha i potrzebuje pięknych rzeczy. Jak ja się narobię cały
tydzień, to potem w szabas czy w niedzielę potrzebuję
odpocząć, potrzebuję iść do ładnej sali, gdzie
bym miał ładne obrazy, ładne rzeźby, ładną
architekturę, ładne ceremonie i ładny kawałek koncertu. Ja
bardzo lubię te ceremonie wasze, w nich jest i piękny kolor, i
ładny zapach, i dzwonienie, i światła, i śpiewy. A przy tym
jak ja już muszę słuchać kazania, to niech ono będzie
nienudne, niech ja słucham delikatnego mówienia o wyższych rzeczach,
to jest bardzo nobl i to dodaje człowiekowi humoru i ochoty do życia!
A w kirche co ja mam?... Cztery gołe ściany i tak pusto, jakby
cały interes miał się trochę zlikwidować. A do tego
przychodzi pastor i mówi. Co pan myślisz, o czym on gada?... Gada o piekle
i innych nieprzyjemnych rzeczach. Bądź pan zdrów. Czy ja po to
idę do kościoła, żeby się zdenerwować? Ja mam
nerwy, ja nie jestem cham, ja nie lubię się gnębić nudnym
gadaniem. A przy tym ja lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia -
cóż to za firma protestantyzm?!
Papież to
firma.
Kurowski nie mu
nie odpowiedział, bo odszedł i przysiadłszy przy grupie
pań, patrzył Jakimś dziwnym wzrokiem na Ninę i Ankę,
które wziąwszy się pod ręce szły wolno przez szereg salonów
zatrzymując się przed każdym bukietem konwalii i fiołków,
jakie stały wzdłuż sal przed oknami, pochylały się nad
kwiatami wdychając ich cudną woń i szły dalej, same podobne
do jasnych, wiośnianych kwiatów,
Czasem tylko
Nina dotykała ustami chłodnych liści konwalii i ocierała
przymkniętymi powiekami o śnieżne dzwonki lub przesuwała
palcami po wygiętych ciałach nimf brązowych,
zaglądających do wnętrza amfor, w których stały kwiaty, i
znowu szły zatopione w cichej rozmowie, nie zważając, że
Endelmanowa z dworem swoim szła za nimi i z pewną zawiścią
przyglądała się tym prostym, a bardzo wykwintnym salonom i
zobaczywszy na ścianie w wielkich ramach mozaikę, którą Nina
sprowadziła jeszcze zimą, stanęła olśniona.
- To jest
śliczne! Jaki to ma kolor! jaki to ma glanc! - wykrzykiwała
zachwycona mrużąc oczy, bo słońce oświecało
mozaikę i odbijało jaskrawe promienie.
I nagadawszy
jeszcze wiele podobnych rzeczy wyszła krokiem bohaterki prowincjonalnej, w
otoczeniu swojego dworu.
- Śmieszna
bo śmieszna, ale w gruncie to dobra kobieta. Jest prezeską kilku
zakładów dobroczynnych i robi wiele dobrego biednym.
- Bo lubi,
żeby ją podziwiali - powiedział Maks Baum, usłyszawszy
ostatnie słowa, podchodząc z Kurowskim.
- Bardzo
się, panowie, nudzicie? - zapytała Nina.
- My nie, bo
mamy na co patrzeć - szepnął Kurowski ogarniając obie
wzrokiem.
- To znaczy,
że są inni, którzy się nudzą, bo nie mają na co
patrzeć...
- Są tacy!
Niech pani spojrzy prosto przed siebie: tam siedzi panna Muller i panna
Grunspan, dwie złote jałówki łódzkie. Mada Muller dusi się
w swoich zbyt sztywnych jedwabiach, a że przy tym z trwogą
myśli, że służąca może przegotować knedle,
więc ciągle się poci ze strachu; przez pięć minut,
liczyłem uważnie, wypiła cztery szklanki lemoniady Panna Mela
Grunspan wygląda na nadzianą entuzjazmem; umyślnie, trzy razy,
pytałem ją o Neapol - i trzy razy, z jednakim westchnieniem, z
jednakim wywróceniem oczów i jednakowymi superlatywami, wybuchała
zachwytem... Jest jak fonograf, w który wstawiono nowy walec, więc za
każdym dotknięciem opowiada to samo.
- Ale przy tym
jest jakaś smutna dzisiaj, chodźmy do nich - powiedziała Nina.
- Bo pani
Wysocka uwzięła się dzisiaj na Żydówki i co którego z
młodzieży złapie, natychmiast zaczyna przestrzegać przed
nimi, a mówi tak głośno, żeby panna Mela usłyszeć...
musiała... - tłumaczył Maks, który szedł przy Ance i
niespokojnie wybiegał naprzód oczami, szukając Karola.
- Dużo osób
już wyszło! - zauważyła Nina nie spostrzegając w
głównym salonie Grosglika z córką i kilku innych rodzin
żydowskich.
-
Mężczyźni nudzili się, a kobietom było pilno
iść zdawać relacje z przyjęcia państwa.
- Czyżby
się naprawdę nudzili? – zapytała z przykrością Nina.
- Ma się
rozumieć, cóż to dla nich za zabawa!
Surdutów
zdjąć nie można, szampańskiego nie podali. a przy tym
naspraszała pani tej polskiej roboczej hołoty, tych różnych
inżynierów, doktorów, adwokatów i innych specjalistów - i chce pani, aby
miliony czuły się dobrze tutaj. Ubliżało im takie
towarzystwo, więc się wynieśli, i stawiam głowę,
że Więcej już nie pokażą się u pani.
- Nie
miałam zamiaru prosić ich więcej, bo dziś dopiero
spostrzegłam, że nawet taka salonowa asymilacja jest
niemożliwą, przynajmniej w Łodzi.
- Na całym
świecie, na całym świecie. Pan Robert Kessler, który chciał
być pani, panno Anko, przedstawionym od godziny... - powiedział
ironicznie Ku-rowski przedstawiając niskiego, krępego człowieka,
z głową wciśniętą w ramiona i ozdobioną wielkimi
uszami, co przy spiczastej, omszonej żółtym włosem czaszce
robiło ją podobną do głowy wielkiego nietoperza; twarz
miał jakby ze skóry końskiej, źle wyprawionej i źle
naciągniętej; usta podobne do szpary podłużnej i mocno
wystające szczęki obrośnięte były czerwonym, krótko
przyciętym włosem.
Przywitał
się z wielką swobodą i gdy usiedli w salonie, usiadł przy
Ance, położył na kolanach swoje ręce węzłowate,
obrośnięte czerwonym włosem, i wpił się
żółtymi, bystrymi oczami w twarz Anki z taką
natarczywością, że ta, nie mogąc znieść tego
spojrzenia, które ją denerwowało i przenikało dziwnym strachem,
odeszła śpiesznie nie zamieniwszy z nim ani jednego słowa.
- Ona jest
piękna, ona jest zadziwiająco piękna! - szepnął po
dłuższym milczeniu do Horna, który siedział obok niego.
- Pan się
znasz przecież na pięknościach. W Łodzi coś
wiedzą o tym! - odpowiedział z naciskiem Horn, przyszła mu
bowiem na myśl Zośka Malinowska i te całe szeregi ofiar
spośród robotnic, które zmuszał do powolności tyranią i
groźbą wydalenia z fabryki.
Kessler nie
odpowiedział, spojrzał zimno i odwrócił się pogardliwie od
niego do Maksa Bauma, który zdenerwowany, niespokojny, już od godziny
chciał uciec z tego salonu - i nie mógł, trzymany na uwięzi
obecnością Anki.
W salonie
tymczasem zrobiło się bardzo luźno; całe fale
przepłynęły, złożyły powinszowania,
obejrzały salony i odpłynęły. Zostało tylko
kilkanaście osób, samo polskie towarzystwo, czoło miejscowej inteligencji,
które w miarę odpływu milionów - wysuwało się na
środek salonu i zajmowało opustoszone miejsca.
Mullerowie tylko
pozostali z obcych, bo żyli dość blisko z Trawińskimi, Mela
Grunspan i ciotka, która na próżno kilkakrotnie głośno
pytała:
- Mela! czy ty
nie potrzebujesz już wyjść?
Ale Mela
wyjść nie mogła, chociaż podobnie jak Maks dawno stąd
uciec pragnęła, smagana nielitościwymi docinkami Wysockiej.
Siedziała cały czas na jednym miejscu tak zdenerwowana, że
rozmawiała z Madą, czasem się śmiała, opowiadała
o swojej podróży, ale zupełnie nie wiedziała, co się z
nią dzieje.
Trawiła
ją gorączka dziwnie bolesna jakiegoś rezygnowania z
dotychczasowych marzeń i nadziei.
Wysocki
rozmawiał z nią kilkakrotnie, widziała ciągle jego oczy
pełne miłości, słyszała jego głos, który jej
cicho opowiadał takie rzeczy, które wczoraj jeszcze przepełniłyby
jej duszę szczęściem, ale słyszane dzisiaj, teraz,
budziły w niej tym głębszy smutek i ból; bo dzisiaj dopiero, w
tym jasnym salonie, przeczuła głębokim instynktem kochania,
że ona nigdy nie wyjdzie za mąż za Wysockiego, że
wyjść nie powinna...
I w chwilach
uświadamiań, w chwilach tego bolesnego jasnowidzenia różnic,
jakie ich dzieliły, martwiała z przerażenia i szklanym wzrokiem
wodziła bezprzytomnie po twarzach ludzkich, szukała
uśmiechniętych, rozpromienionych spojrzeń Wysockiego, jakby
chcąc w nich dopatrzeć zaprzeczenia tych wszystkich myśli, jakie
ją przenikały rojem palących włókien, ale Wysocki za bardzo
był w niej rozkochany, za bardzo w dobrym humorze i w dobrym, swoim
towarzystwie, aby mógł dzisiaj odczuć jej stan wewnętrzny.
Rozprawiał
właśnie z Trawińskim i Kurowskim, i kilku młodymi
ludźmi rozsnuwając przed nimi gorąco szerokie altruistyczne
poglądy na społeczeństwo i jego potrzeby; otrzepywał,
odruchowo klapy, pokręcał wąsiki, wyciągał czasami
mankiety i rad, że ma inteligentnych słuchaczów, że mógł
się na chwilę oderwać od spraw fabrycznych i codziennych,
bujał z rozkoszą po niebie hipotez i wniosków.
- Dlaczego? -
myślała ciężko Mela i nie wiedziała jeszcze
wyraźnie, dlaczego te straszne myśli ją obsiadły i
zalewają jej serce goryczą nieopowiedzianą. Czuła tylko
jedno wyraźnie, że ten świat jej ukochanego, ci wszyscy
Kurowscy, Trawińscy, Borowiec-cy, te wszystkie nawet sprawy, o których
mówili, idee jakie ich porywały, ten cały polski świat tak
ukochany - jest zupełnie inny, obcy zupełnie jej światu; obcy
przez jakąś szerokość uczuciową, nie
zamkniętą tylko w kole egoistycznych spraw, w ciasnym obrębie
robienia pieniędzy i używania ordynarnego.
- Nie takimi
są nasi, moi! - myślała patrząc na delikatną,
uduchowioną twarz Trawińskiego, który taki energiczny protest
zakładał przeciw wywodom Wysockiego, że twarz mu pobladła i
sieć delikatnych niebieskich żyłek wystąpiła na
skronie, a potem patrzyła na Wysocką, na Ninę i Ankę siedzące
w kole kobiet bardzo wykwintnych, pełnych dziwnego wdzięku, rozmawiających
półgłosem, i równocześnie widziała oczami duszy swój
własny dom, ojca, siostry, szwagra i odczuwała teraz dopiero, przez
mimowolne zestawienie, cały obmierzły ton, całą płaskość
życia własnej sfery.
I teraz dopiero
poczuła, że pomiędzy nimi czułaby się obcą
zawsze, intruzem z innego świata, zaledwie znoszonym i może tylko dla
posagu, jaki by wniosła mężowi.
- Nigdy, nigdy!
- powtarzała sobie dumnie i chciała się podnieść, aby
wyjść, bo ciotka znowu przysunęła się do niej i swoim
przeciągłym, chrapliwym akcentem pytała:
- Mela, ty nie
potrzebujesz już iść do domu? Podniosła się nawet z
krzesła, zbierając w sobie całą moc duszy, aby
wyjść stąd, z tego świata i nie powrócić do niego
nigdy już więcej.
Czuła to
dobrze, że to wyjście będzie równocześnie pożegnaniem
marzeń snutych przez lata całe, będzie pożegnaniem
rojeń wiosennych i miłości, ale wyjść
postanowiła.
Kochała
całą duszą Wysockiego, ale przeczuwała już, że
musi wyrzec się go i nie widzieć więcej.
- Nigdy, nigdy!
- powtarzała zaciśniętymi ustami. Za dobrze pamiętała
dolę tych ze swoich znajomych, które wyszły za Polaków, ich
upokorzenia nawet wobec własnych dzieci; wyrzucających matkom ich
pochodzenie, to koło pogardy wykwintnej lub lekceważenia, jakie ich
zawsze otaczało, tę ich obcość we własnych domach,
wobec najbliższej rodziny.
- Pani już
wychodzi, czemu tak prędko? – pytał Wysocki zastępując jej
drogę.
- Czuję
się niedobrze, jestem zmęczona jeszcze po podróży -
tłumaczyła się nie patrząc na niego i całą
siłą tłumiąc łkanie, jakie wzbierało w jej sercu,
i chęć pozostania, jaka ją owładnęła po jego
słowach.
-
Myślałem, że pani pozostanie do wieczora i potem razem pójdziemy
do Róży, że pani mi poświęci cały dzisiejszy wieczór.
Ja pani nie widziałem przecież całe dwa miesiące -
szeptał cicho, zduszonym przez uczucie głosem.
-
Pamiętam... pamiętam... dwa miesiące... - odpowiadała i
nagie taki żar rozlał się po jej sercu, żar
miłości i cierpienia, że łzy błysnęły w jej
szarych oczach i serce zaczęło bić mocno, mocno...
- Będzie
teraz nam lepiej, bo pozostali sami swoi...
- Tym bardziej
iść muszę, abym nie tworzyła sobą dysonansu -
szepnęła z goryczą.
- Mela! -
powiedział z wyrzutem i tak miękko, tak serdecznie, że
opadły ją siły, że wszystkie postanowienia poprzednie
rozwiały się bez śladu, a natomiast serce napełniło
się uczuciem szczęścia wielkiego, wielką ciszą
miłości.
- Zostaniesz,
prawda? - prosił ją gorąco, błagalnie, a gdy mu nie
odpowiadała oglądając się bezradnie w stronę
Wysockiej, której ostry wzrok poczuła na sobie, odezwał się do Niny
z prośbą:
- Może pani
zdoła namówić do pozostania pannę Melanię.
Nina
wiedziała wszystko od starej i dosyć wrogo była usposobiona dla
Meli, ale teraz, spojrzawszy na jej twarz smutną, odczuła jej
cierpienia i wielkie współczucie zadrgało w jej sercu, zaczęła
ją gorąco prosić.
Opierała
się chwilę, walcząc z własnym sercem i wolą, ale
pozostała.
- Po raz
ostatni! - przypominała sobie w duszy, ale ogarnięta
miłością, rozkołysana słowami Wysockiego, który na
złość matce nie odstępował jej ani na chwilę, oczarowana
dobrocią Anki i Niny, które wzięły ją pomiędzy siebie
i z wielką serdecznością traktowały, zapominała,
że to raz ostatni, przeciwnie, zaczynała myśleć, że to
raz pierwszy i że tak będzie zawsze... zawsze...
Przyjęcie
dla tego kółka wybranych przeciągnęło się dosyć
długo, bo o zmroku podano obiad w wielkiej jadalni, wyłożonej
jasnym dębem, która za jedyną ozdobę miała szeroki pas
inkrustacyj biegnący dookoła, w połowie wysokości
ścian, po którym rozpinały się pędy wina,
obciążone purpurowymi gronami, uwieszone u uszów larw komicznych,
wyciętych ze złoconego bukszpanu.
Wielki stół
lśnił kryształami zastawy, srebrami, żywymi kwiatami, które
tworzyły przez całą długość jeden wielki kwietnik
pełen woni i barw; wielkie świeczniki w formie wieloramiennych kaktusów
rozlewały łagodne światło świec na twarze
siedzących.
Nastrój
panował serdeczny, wznoszono liczne toasty, przyjmowane oklaskami, bawiono
się tak wyśmienicie, że nawet Muller wzniósł zdrowie
Trawińskich i chciał coś mówić, ale że był nieco
pijanym, a Mada, siedząca obok Maksa Bauma, nie mogła mu
podpowiadać, więc wybełkotał słów kilka i usiadł
obcierając rękawem czerwoną, zatłuszczoną twarz.
- Ja bym go
wziął do swojej menażerii, to ciekawy okaz - mruknął
Kessler, pochylając się do Meli, przy której siedział.
Ale Mela nie
słyszała, zajęta rozmową z Wysockim, a zresztą
czuła nieprzezwyciężony wstręt do tej nietoperzej
głowy i tych żółtych oczów, które ustawicznie wierciły
Ankę, siedzącą pomiędzy nim a Borowieckim.
Mada Muller,
może jedyna w całym towarzystwie, nie miała dzisiaj humoru.
Nie
zwracała uwagi na Maksa, usiłującego ją bawić, tylko
śledziła Karola i Ankę i widząc, jak im jest dobrze ze
sobą, zapytała cicho Maksa:
- Czy ta panna,
co siedzi przy panu Borowieckim, to jego siostra? bo tak są bardzo podobni
do siebie.
- Kuzynka
dosyć daleka, ale i narzeczona zarazem - odparł z naciskiem.
- Narzeczona!
Nie wiedziałam, że pan Karol ma narzeczoną... nie
wiedziałam...
- Już od
roku i bardzo się kochają - mówił umyślnie, bo go
zirytowała jej niedomyślność i ten zachwyt, nie ukrywany, z
jakim patrzyła i mówiła o Karolu.
Złote
rzęsy dziewczyny zatrzepały nagle jak skrzydła i opadły
ciężko na błękitne oczy, a bardzo rozrumieniona twarz
pokryła się bladością i blade usta zaczęły
dziwnie drgać.
Maks ze zdumieniem
przypatrywał się tej nagłej zmianie, ale nie miał już
czasu obserwować, bo lokaj szepnął mu do ucha po cichu, że
ktoś czeka na niego.
- Matka umiera!
- powiedział mu prosto Józio Jaskólski, gdy się znalazł w
przedpokoju.
- Co? co? co? -
powtórzył Maks nie wierząc sobie, okręcił się
dookoła kilka razy bezprzytomnie, zrobił kilkanaście ruchów
bezcelowych i znowu spojrzał na Józia, który zapłakany,
onieśmielony, drżący, powtórzył mu raz jeszcze
wiadomość i pobiegł spiesznie z powrotem.
|