Wysocki
leciał na skrzydłach szczęścia do domu. Zastał jeszcze
wszystkich przy herbacie, była i Trawińska, która przyszła na
minutkę, bo się jej w domu nudziło samej, gdyż
mąż pojechał z Kurowskim.
Siedzieli
dookoła okrągłego stołu oświetlonego wiszącą
lampą, zajęci robieniem uwag o dzisiejszych gościach Niny.
Wysocki
trafił na gorącą mowę Anki, broniącej Meli przed
zjadliwymi uwagami matki, która podrażniona obecnością syna,
podniosła jeszcze ton głosu i zionęła całą rasową
pogardą dla Żydów.
Wysocki
słuchał w milczeniu, pił herbatę i rozmyślał o
Meli. Był jeszcze pod wpływem pocałunków, czuł je jeszcze
na twarzy palącymi piętnami, usta go piekły, wstrząsał
się w dreszczu przypomnień jej uścisków, czuł ją przy
sobie, oddychał z rozkoszą wonią jej perfum, jaka pozostała
w jego ubraniu, na dłoniach, we włosach.
Był tak
szczęśliwy, że na niesprawiedliwe, fanatyczne słowa matki
uśmiechnął się pobłażliwie i spoglądał
porozumiewająco na Borowieckiego. który, oparty łokciami o stół,
okrywał się dymem papierosa i spoza niego patrzył na Ninę i
Ankę siedzące przy sobie, z głową opartą o
głowę.
Włosy Niny
w świetle lampy skrzyły się złotem, a jasna,
przeźroczysta cera podobna była do zróżowionej porcelany,
oświetlonej z wewnątrz; zielonawymi oczami, poplamionymi rdzawymi
piętnami, patrzyła na Wysocką, a Anka, w koronie ciemnych
włosów zwichrzonych, puszystych, mieniła się coraz innym
wyrazem, nie mogąc powstrzymać niecierpliwości: zbijała
zdania Wysockiej z namiętnością, czasem rzucała się
głową naprzód, ściągała wielkie czarne brwi, że
tworzyły jakby łuk napięty. Jej ruchliwa twarz odbijała jak
zwierciadło wszystkie wrażenia przesuwające się przez
duszę, ale broniła Żydów sercem, dobrocią i tym
zbijała logiczne wywody Wysockiej, która, zagłębiona w fotelu po
drugiej stronie stołu, mówiła dobitnym głosem, a w chwilach
mocniejszych pochylała się nad stół, ukazując
piękną jeszcze twarz w kole światła, jakie lampa rozkrążała.
- Panie
Mieczysławie, niechże mi pan pomoże bronić Żydów, a
panny Grunspan w szczególności, bo pan Karol nie chce, powiedział,
że ona nie potrzebuje tego.
- Nic
więcej nad to samo nie powiem. Mela... panna Grunspan nie potrzebuje
obrony. Byłoby to samo, gdybym chciał bronić słońca od
zarzutów, że zbytnio świeci i grzeje.
Zaczęli
potem wszyscy żywiej rozmawiać, ale im przerwał Józio Jaskólski.
Chłopak,
zapłakany, zaczął jąkać, że Baumowa bardzo chora,
że Maks go wysłał do Wysockiego i że on go szukał po
całym mieście.
- Idę
w tej chwili! Dobranoc państwu.
- I na
mnie czas - powiedziała Nina.
- Jest tak
pięknie na świecie, że panią odprowadzę. Pan Karol z
nami pójdzie?
Karol
skłonił się na zgodę, ale nie był zadowolony z
projektu Anki, bo mu się spać chciało.
- A propos
panny Grunspan - zawołał doktor ze swego gabinetu, bo już
był w palcie. - Miejcie państwo dla niej nieco wyrozumienia,
choćby dlatego, że to moja przyszła żona.
Matka
zerwała się gwałtownie, ale doktor nie czekał, wybiegł
śpiesznie do Baumów.
Kiedy Maks
na wezwanie Józia wybiegł od Trawińskich i przyleciał do domu,
matka już co chwila traciła przytomność.
Wielki
pokój napełniał brzask zórz zachodnich i obtulał wszystko w mrok
czerwonawy, w którym twarz konającej, wpatrzonej w dalekie pustynie nieba,
stygła i pokrywała się sinością.
Jedna
tylko gromnica, ściskana kurczowo, chwiała mętne, złotawe
błyski po jej spokojnej, operlonej rosą konania twarzy.
Frau
Augusta klęczała u wezgłowia i rozpłakana modliła
się półgłosem.
Stary Baum
siedział w nogach łóżka z kamienną, zimną twarzą
i rozpalonymi od łez wewnętrznych oczami patrzył w
żonę; ani jeden muskuł mu nie drgał, ani jedna łza nie
stoczyła się spod czerwonych powiek. Siedział na pozór spokojny,
opierał się o poręcz krzesła i tak silnie ściskał
je, że w twardym drzewie pozostawił głębokie ślady
paznogci, a gdy spostrzegł wchodzącego Maksa, podniósł oczy i
szedł nimi za jego ruchem, jakim tamten rzucił się do matki
klękając przy łóżku.
- Mamo!
mamo! - zawołał trwożnie Maks, dotykając się jej
ręki zaciśniętej przy gromnicy.
Baumowa
oddychała wolno, długo, bardzo długo. Szklane, wypukłe oczy
barwiły się refleksami zórz jak toń wodna, prawą
ręką odruchowo suwała po kołdrze, jakby za
pończochą, która stoczyła się do ściany i nadzianymi
drutami niby jeż stalowy połyskiwała.
Kucharki i
służba klęcząca w mroku pokoju wybuchnęli
głośnym płaczem.
- Mamo! -
jęknął raz jeszcze Maks i duszę tak mu skręciła
żałość, że wybuchnął płaczem.
Chora
jakby oprzytomniała, odwróciła głowę i utkwiła szklany
wzrok w jego twarzy, gromnica wypadła jej z ręki, a ona
stygnącą dłonią ujęła rękę syna i
trzymała, uśmiech jakby radości ostatniej przewinął
.się po silnych wargach, poruszyła nimi, ale żaden dzwięk
się nie wydobył prócz chrapliwego, rzężącego oddechu.
Uśmiech
stygnął jej na ustach, odwróciła twarz do okna i została
tak zapatrzoną martwiejącymi oczami w mroki wieczoru, w ostatnie
odpryski zórz, co jak kawały miedzi pływały po szarości
nieba i gasły z wolna.
Wiatr
powiał po ogrodzie i naginał niskie krzewy bzów do okien;
uderzały kiściami kwiatów i niby fioletowymi oczami patrzyły na
stężałą, nieruchomą twarz konającej, której dolna
szczęka opadała coraz niżej.
Maks,
chociaż wiedział, że to już koniec, posłał zaraz
z początku po Wysookiego i czekał go z najwyższą
niecierpliwością, i co chwila wsłuchiwał z trwogą, czy
żyje jeszcze; żyła, ale już życiem odruchów tylko,
czasem cichy jęk wydarł się z jej piersi, poruszyła ustami,
zrobiła jakiś bezcelowy ruch sztywnymi palcami i leżała
znowu godziny cale nieruchoma, martwa, z szeroko otwartymi oczami, zatopionymi
w nocy śmierci i w nocy panującej nad ziemią.
Wreszcie
przyszedł Wysocki, a za nim wkrótce i Borowiecki, ale po to, aby
stwierdzić, że Baumowa skonała przed chwilą.
Maks
ukrył twarz w kołdrze i płakał jak dziecko, a stary Baum
wstał sztywno, pochylił się nad umarłą,
dotknął skroni i rąk zimnych, zajrzał głęboko po
raz ostatni w jej oczy otwarte, jakby ze zdumieniem zapatrzone w głąb
wieczności, przymknął drżącymi palcami powieki i
wyszedł bardzo wolno, oglądając się co krok i
przystając.
Dopiero w
kantorze pustym i ciemnym usiadł na stosie chustek i długo
siedział bez ruchu i bez myśli.
Noc
już była głęboka, gdy się ocknął, gwiazdy
drgały w przestrzeniach rosą świetlistą, miasto spało
w wielkiej ciszy, tylko gdzieś od domów stojących za miastem
brzmiał głos harmonijki.
Podniósł
się i wolno przeszedł całe mieszkanie, pogrążone w
ciszy i ciemności.
W
składzie rozświeconym płomieniem gazu zobaczył Józia
śpiącego na towarze. Nie budził go i poszedł przez szereg
pokojów pustych, cichych tą cichością śmierci, jaka
się rozpostarła nad domem; w stołowym zobaczył znowu Maksa
śpiącego na sofie, tak jak przyszedł od Trawińskich, we
fraku i w białym krawacie.
Zawahał
się chwilę przed pokojem żony, ale wszedł.
Łóżko
było wysunięte na środek pokoju, zmarła leżała
przykryta prześcieradłem, przez które słabo rysowały
się linie twarzy.
Kilka
świec woskowych paliło się na stole i kilka robotnic
modliło się i śpiewało pieśni za umarłych.
Frau
Augusta, z kotami na kolanach, opuchnięta od płaczu, drzemała na
kanapce.
W
otwartych oknach opuszczone rolety wypinał wiatr i kołysał
firankami.
Baum
patrzył długo na ten obraz, jakby go chciał zapamiętać
na zawsze albo jakby go nie mógł zrozumieć, bo cofnął
się do swojego pokoju, wziął zapaloną benzynową
lampkę i jak to robił często w ostatnich czasach, gdy spać
nie mógł, poszedł do fabryki.
Pawilony
stały olbrzymimi czworobokami kamieni ciche i czarne, księżyc
już zaszedł, tylko gwiazdy świeciły blado przysłaniane
mgławicami przedświtu, jakby zmącone walką nocy z dniem,
który się już zaczął w głębokich przestrzeniach
wschodu.
Dziedziniec,
podobny do studni czarnej, rozlegał się echem wycia i skowytu psów,
których zapomniano spuścić z łańcuchów.
Nic nie
słyszał i wszedł w czarne, długie korytarze, podobne do
tunelów, zionące ostrym, przegniłym powietrzem; echa jego kroków rozbrzmiewały
głucho w pustce i ciszy.
Przechodził
wolno salę po sali krokiem automatu. Sale zalegała ciężka,
grobowa cisza, rzędy warsztatów z obu stron przejścia stały niby
szkielety pogięte w bezsilności; niby wyprute włókna i żyły
wisiały pasy poopadane z kół. pokryte długimi włosami
pajęczyn, a wstęgi deseni zwieszały się luźno jak
martwa, obwiśnięta skóra.
-
Umarła! - szepnął patrząc na długi szereg sal,
nasłuchując w tej śmiertelnej ciszy. - Umarła! -
Powtarzał od czasu do czasu, ale nie wiadomo, co miał na myśli,
żonę czy fabrykę, i wlókł się coraz wolniej z sali do
sali, z piętra na piętro, z pawilonu do pawilonu.
Wysocki z
Borowieckim wyszli od Baumów w bardzo smutnym nastroju.
- Szkoda
mi Maksa, ta śmierć matki, którą kochał szalenie,
wytrąci go z równowagi na dłuższy czas. I to w takim czasie,
kiedy jest przy montowaniu maszyn prawie niezbędnym. Mam pech! Wszystko mi
tak idzie! - szepnął Karol ze złością.
- Prędko
panna Anna sprowadza się do Łodzi?
- Za
tydzień.
- A ślub?
- Akurat to mi w
głowie! Muszę wpierw to swoje bydlę ożywić i
puścić w ruch. Jak fabryka zacznie iść, co nie może
się stać przed październikiem, dopiero pomyślę.
Szli dalej w
milczeniu, ale na Piotrkowskiej najniespodziewaniej spotkali Welta.
- Kiedyś
przyjechał, Moryc? Pójdziemy gdzie na kawę.
-
Przyjechałem w tej chwili i szedłem do domu, ale jeśli idziecie
na kawę, pójdę z wami.
- Maksowi
umarła matka przed chwilą; idziemy stamtąd.
- Umarła!
Nie lubię takich rzeczy.
Wstrząsnął
się.
- Co nowego w
mieście?
- Prawie nic, a
zresztą nie wiem, siedzę całe dnie przy fabryce. Grosglik
się ucieszy, jak cię zobaczy. Pytał mnie dzisiaj o ciebie.
- Nie bardzo
się ucieszy! - szepnął Moryc wciskając binokle na nos nieco
drżącymi rękami i bystro obejrzał twarz Karola.
W hotelu,
dokąd poszli na kawę, z powodu późnej godziny były
zupełne pustki, w ogrodzie tylko, urządzonym w środku podwórza,
siedział Myszkowski z Murrayem.
Przysiedli,
się do nich.
- Od godziny
czekam na jaką żywą duszę, bo mi się już
sprzykrzyło pić samemu.
- Nie masz pan
Anglika?
- On tylko po
czwartej narzeczonej czuje się dobrze, ale po czwartym kuflu jest do
niczego.
- Dawno,
panowie, tutaj jesteście?
- Murray przed
pół godziną przyszedł z tokowania, a ja trochę dawniej
siedzę. Przyszedłem na śniadanie, ale tak jakoś zeszło
do obiadu, a po obiedzie przyszło trochę znajomych i nie warto
było wychodzić, poczekałem na kolację, a po kolacji
cóż bym robił na mieście? Teatru nie lubię, znajomych nie
mam, gdzież się, biedna sierota, podzieję, jeśli nie w
knajpie. A potem Murray bardzo ciekawe rzeczy opowiadał o swoich
narzeczonych. Jakże fabryka?
- Rośnie.
- Daj jej,
Boże, zdrowie, dobry żołądek i trawienie.
Zmizerniałeś pan.
- Ba, robię
za dziesięciu i jeszcze nie wystarcza.
-
Bądźcie zdrowi! Co który przyjdzie, opowiada zaraz, co robił
wczoraj, co dzisiaj i co robić będzie jutro, że się
spracował i tam dalej. Cóż, u diabła? gdzie ja jestem?
Pomiędzy ludźmi czy wśród maszyn? Tfu, psiakrew, takie
ogłupienie, takie sprowadzenie się do mechanicznych funkcyj! Ja
chciałbym wiedzieć, co myślą, co czują, jak
widzą, a oni mi gadają, że pracują. Daj no piwa dla
wszystkich! - zawołał na garsona
- My kawę
będziemy pili.
- Pijcie.
- Kto ma czas
myśleć o niebieskich migdałach, kogo stać na to? -
szepnął drwiąco Moryc.
Wołu
tylko nie stać na to, bo go pędzą do roboty.
- Bo to
grunt, panie Myszkowski, a reszta dodatek.
- Nie
powiadaj pan tego, bo że pan jesteś dodatkiem do własnego
pugilaresu, to mnie nie dziwi, tłumaczy pana wasza łajdacka i
głupia rasa, ale że tak samo twierdzi Borowiecki i doktor, to mnie
irytuje.
- Ja
niczemu nie przeczę i nic nie potwierdzam, stawiam teraz fabrykę, a
jak ją skończę, zacznę dopiero bawić się w
filozofowanie.
- A ja
idę do domu, jestem szalenie zmordowany - powiedział Wysocki i zaraz
wyszedł.
Karol
spiesznie wypił herbatę i wyszedł z Morycem.
-
Zostańcie ze mną - prosił Myszkowski Murraya. - Pomówimy o
miłości.
- Nie
mogę, jutro poniedziałek, muszę wstać o piątej do
fabryki.
- Czy
macie już miejsce po Borowieckim?
-
Robotę po mm wziąłem całą, ale pensji tylko
połowę - rzekł wychodząc.
Myszkowski
pozostał sam i zadumał się smutnie, że trzeba będzie
wracać do domu, i tak go ta myśl zgnębiła, że
zaczął się kiwać nad stołem.
-
Jaśnie panie, zamykamy! - meldował uprzejmie kelner.
Spojrzał
sennie dookoła, było pusto, mroczno, ciemno, służba
sprzątała nakrycia i zestawiała na kupę stoły.
Myszkowski
włożył kapelusz, zapłacił i doszedł tylko do
drzwi, bo taka niechęć go przejęła do wracania do domu, tak
się bał samotności, że powrócił do stolika i
zawołał:
- Kelner,
butelkę piwa i dwie szklanki, musisz się ze mną napić.
Powiedz numerowemu, żeby mi naszykował jakie spanie. Psiakrew, z
takim życiem.
Splunął
ze złości.
|