- Dwa dni
jesteśmy, a jeszcze nie mogę uwierzyć, że naprawdę
mieszkamy w Łodzi - ozwała się Anka z werendy.
- A jednak
to już Łódź naprawdę! - odpowiedział pan Adam
siedzący na swoim wózku w ogrodzie pod werendą i przysłonił
dłonią oczy od blasków słońca, i rozglądał
się dookoła po czerwonych murach fabryk i kominów stojących
gęstą ciżbą, zatrzymał wzrok dłużej na
rusztowaniach fabryki Karola wznoszącej się w końcu ogrodu i
westchnął cicho.
- Tak, to
Łódź! - szepnęła Anka ciszej i wróciła do mieszkania
pomiędzy paki pootwierane, meble w nieładzie, sprzęty
okręcone w słomę, pomiędzy chaos rzeczy pospiesznie
rozpakowywanych i ustawianych przez kilku robotników z Mateuszem na czele.
Pomagała
porządkować, sama zawieszała firanki, czasem żywo
rozmawiała z Mateuszem, ale najczęściej siadała na jakiej
pace lub na parapecie okna i smutnym wzrokiem wodziła po mieszkaniu.
Było
jej smutno i takim dziwnym smutkiem ogarniał ją ten dom obcy, te
szeregi pokojów świeżo odnowionych, pachnących jeszcze farbami
zaciąganych podłóg, że uciekała na wielką
werendę, ciągnącą się przez pół domu i
osłoniętą zielonymi festonami wina dzikiego, ale i tam się
nie uspakajała, bo oczy. przywykłe do bezmiaru pól zielonych, do
lasów sinieją-cych na krańcach do rozkoszy olbrzymiej nieba nie
zasłanianego niczym, uderzały się o domy, o fabryki, o
lśniące w słońcu dachy, o tę Łódź
właśnie, która ją niby kamiennym pierścieniem
ściskała ze stron wszystkich, o tę Łódź, o której
marzyła, która miała dać jej ziszczenie wszystkich
pragnień, a która ją teraz przejmowała głębokim,
nieuzasadnionym smutkiem przeczuć lękliwych i ciemnych.
Wracała
do mieszkania jakby wstydząc się własnej słabości i z
trudem tłumiąc te dziwne łzy nieokreślonej tęsknoty,
napełniające jej oczy.
-
Może ojcu czego potrzeba? - pytała od czasu do czasu, wychylając
się przez okno.
- Niczego,
Anka, niczego, przecież już jesteśmy w Łodzi i za
godzinę Karol przyjdzie na obiad - odpowiadał głośno,
krzykliwie nawet, bo nie chciał, aby dziewczyna widziała, że i
on się mazgaił wewnętrznie, więc dla pokrycia smutku
zaczął podśpiewywać:
Miała
babuleńka kozła rogatego,
Tych bych, tych bych.
- A pchnij
no, Waluś!
Ale
Walusia nie było, pozostał w Kurowie, a zastępował go
Mateusz tymczasowo.
Westchnął
pan Adam i zamilkł; zapatrzył się w brudne kłęby
dymów, bijące z kominów fabryk Mullerowskich.
Odetchnął
głęboko i zakaszlał się gwałtownie, bo powietrze
było przesycone zapachem wapna rozrabianego i gotującego się
asfaltu, którym wylewano sale w fabryce Karola.
Przysłonił
usta chusteczką i zapatrzył się w długą uliczkę
ogródka, biegnącą do fabryki, osadzoną przepyszną ramą
krzewów centyfolii, obsypanych kwiatami białych i różowych róż.
Czas
był bardzo piękny, cichy i ciepły; ogród chwiał się
lekko i połyskiwał czerniawymi liściami czereśni,
przysypanymi pyłem węglowym i sadzami.
Kilkadziesiąt
drzew owocowych wznosiło korony o przyżółkłej już
nieco zieleni i patrzyło łakomie w słońce i ku czystym
przestrzeniom pól, zaczynających się niedaleko.
Ocknął
się wreszcie i zagwizdał na kosa, wiszącego na werendzie, ale
kos nie odezwał się na znane hasło, siedział na spodzie
klatki osowiały, z opuszczonymi skrzydłami, senny, podniósł
głowę, popatrzył tępo na swego pana i znowu drzemał.
- Nie idzie
Karol? - zapytała Anka z mieszkania.
- Nie, dopiero
za pół godziny będą gwizdać na obiad. Anka! chodź no,
dziewczyno!
Przyszła i
usiadła na poręczy wózka i patrzyła w starego.
- Co ci
to, Anka, co? Odważnie, dziewczyno, tylko się nie daj, tylko się
nie mazgaj. Widzisz ją, to mi zuch dopiero!... Ho, ho! jeszcze zapomnisz,
że jakiś Kurów istnieje na świecie. Co tam, głowa do góry i
marsz! - mówił prędko, pocałował ją,
pogłaskał po głowie i zaczął gwizdać
zapamiętale i wybijać takt nogą.
Potem
kazał się Mateuszowi zawieźć do mieszkania i tam
krzyczał, dyrygował robotnikami i podśpiewywał,
zważając pilnie, by ten śpiew słyszała Anka.
Później
zaś przekomarzał się z Kaina, która przyszła z Wysocką
w odwiedziny i trochę do pomocy przy urządzaniu mieszkania, ale
tymczasem robiła więcej zamieszania niż wszyscy razem, bo stare
podwórzowe i myśliwskie psy, przywiezione z Kurowa i włóczące
się po mieszkaniu i ogrodzie z pospuszczanymi łbami,
związała w sforę i harcowała z nimi po werendzie.
- Kama, co
ty wyrabiasz? Cioci powiem, no i pan Horn będzie wiedział, że
bawisz się w psiarczyka! - strofowała ją Wysocka zatykając
uszy od wycia i szczucia psów.
- Co mi tam! Ja
się nikogo nie boję. Panna Anna mnie obroni - wołała
rozgrzana ruchem i zabawą, rzucała się na Ankę,
wycałowała ją ogniście i uciekała, bo psy ją
ciągnęły do ogrodu.
- Zagraj!
Łapa! Kruczek! kot!... kot!... kot!... - wołała z całych
sił. puszczając psy na białego kota i razem z nimi goniła
go zajadle po ogrodzie.
Przewróciła
się parę razy. ale nie zważała na to. podnosiła
się i goniła z krzykiem, psy odpowiadały jej krótkim szczekaniem
wśród daremnej pogoni, bo kot skoczył na drzewo i parskał
groźnie.
Kama wlazła
za nim i już, już go miała uchwycić za grzbiet, ale kot
się naprężył i skoczył na sąsiednie drzewo, a
stamtąd na parkan, gdzie się przyczai! i najspokojniej patrzył
zielonymi oczami na psy, drapiące się po murze i skomlące z
wściekłości, i na Kamę, tak zmęczoną, że
ledwie oddychała.
- Zuch
dziewczyna, zuch Kama. A chodź no ty, smyku, niech cię
ucałuję - wołał pan Adam śmiejąc się z
radości.
- Zmachałam
się na nic. Jezus? ledwie mogę zipać. Psy do niczego... już
w kacie ogrodu pod agrestem miały go w zębach, tytko futro mu
się zasypało, ale się wyrwał i chlusnął na
drzewo, my za nim, strzęsłam go, zleciał, psy do niego, a on mi
parsknął w oczy i znowu chlust na tę dużą wiśnię.
Wlazłam za nim... a on prawie przeze mnie skoczył dalej. U
...zmachałam się... - wołała rozpromieniona, trąc
kolano o kolano, bo przy włażeniu na drzewo poobcierała sobie
nogi i paliły ją teraz nieco.
Pan Adam
ucałował ją w głowę i odgarnął z twarzy
rozsypaną, spoconą czuprynę.
-
Chciałabym, żeby pan był moim wujaszkiem! - zawołała
obejmując go za szyję.
- Oho! pan
Karol idzie z Morycem. Wie pan, ja panu będę mówiła wuju, dobrze?
- Dobrze,
dobrze, bo ja nawet przez twoją ciotkę jestem jakimś twoim
krewnym.
- Panno Anno!
pan Karol z czarnym Morycem idą na obiad? - krzyknęła z werendy
i poszła naprzeciw idących, bo bardzo lubiła Karola; psy
poszły zgodnie za nią i zaczęły wedle starego kurowskiego
obyczaju naszczekiwać na gości.
- Cicho, Kurta,
cicho, pieski, to wasz pan, a tamtego Żyda nie można gryźć,
bo nie pachciarz! - uspakajała głaszcząc po łbach.
- Ja się z
panami nie witam, pan Karol nie był u nas dwa tygodnie, a pan Moryc z
tysiąc lat.
- Za to ja
pannie Kamie przywiozłem coś z Berlina, tylko nie mam przy sobie, ale
przyniosę do domu.
- My takie
obietnice dobrze znamy na Spacerowej. tak samo i pani Stefania nie wierzy panu
Karolowi, bo obiecuje przychodzić, a nie był dwa tygodnie -
wołała Kama wprowadzając ich na werendę, gdzie podano
obiad.
Moryc był
bardzo blady dzisiaj, dziwnie nerwowy i dziwnie niespokojny.
Usiłował
być rozmownym i zabawnym, bo ustawicznie żartował z Kamy, która
się zniecierpliwiła w końcu i ze zwykłą
porywczością chlusnęła mu szklankę wody w oczy, za co
usłyszała taką burę od Wysockiej, że ze łzami
przepraszała.
- Moryc! niech
się pan nie gniewa, bo jak się pan będzie gniewać i powie
pan cioci, to ja tyle nagadam w domu na pana, tyle nagadam, że i ciocia, i
panna Stefa, i Wanda, i pan Sierpiński, i wszyscy, wszyscy pogniewają
się na pana.
- A Horn
cię wyzwie i zastrzeli z nowej armaty! - dodał w jej tonie Karol.
- A zastrzeli!
Co? nie? Pan myśli, że Horn nie umie strzelać? W niedzielę
w strzelnicy trafiał z pistoletu w asa piętnaście razy na
dwadzieścia, sama widziałam.
- A to
Kama chodzi do strzelnicy? dobrze wiedzieć.
- Ja nie
mówiłam... ja...
Rozczerwieniła
się gwałtownie, zagwizdała na psy i uciekła do ogrodu.
- Cudna
dziewczyna! Szkoda, że się tak marnuje w Łodzi -
szepnął pan Adam.
- Pewnie,
że byłoby jej lepiej na pastwisku z pa-stuchami, ale cóż. jej
marna tak wiele tego używała dla siebie, że już dla córki
nie starczyło - ironizował Karol.
-
Najlepsze dziecko pod słońcem - powiedziała Wysocka patrząc
za nią w ogród.
-
Mogłaby być trochę mądrzejszą.
-
Zmądrzeje jeszcze, ma czas.
- Nie tak
wiele, ma przecież z piętnaście lat, a zupełnie surowa
dziczka.
Obiad
skończył się szybko, szybko również wypili kawę i
powrócili do fabryki, bo gardziele gwizdawek ryczały ze wszystkich stron
swoją zwykłą pobudkę poobiednią.
Gdy
wyszli, a pan Adam kazał się zawieźć w cień ogrodu na
drzemkę, Wysocka przysunęła się do Anki i bardzo radosnym
głosem mówiła:
-
Muszę ci powiedzieć, że już jestem spokojna o Miecia. Nie
było go dwa dni w domu, wyjeżdżał do Warszawy,
przyjechał wczoraj i przy obiedzie powiada mi, żebym była
spokojną, bo się z tą... Grunspanówną nie ożeni,
że ona nie chciała wyjść za niego... Słyszysz, Anka,
Grunspanówna nie chciała wyjść za mąż za Wysockiego,
za mojego syna! To przechodzi pojęcie, taka bezczelność
żydowska!
-
Pachciarka jakaś... nie chciała wyjść za mojego syna!...
Dobrze się stało, dałam na mszę świętą z
radości, ale swoją drogą nie mogę jej darować... Jak
ona śmiała odmówić mojemu synowi... i to kto, prosta
Żydówka!... Pokazał mi list jej, w którym ona najbezwstydniej powiada,
że go kocha, ale za niego wyjść nie może, bo na zmianę
religii jej rodzina się nigdy nie zgodzi. Pożegnała go tak
czule, że doprawdy, gdybym nie była wiedziała, że to
pisała Żydówka, i gdyby to nie chodziło o mojego syna, to
płakałabym z żalu nad nią. Chcesz, to przeczytaj ten list,
tylko nikomu, Anka, ani słowa.
Anka czytała
długo, bo list był na czterech stronach, drobnym pismem i taki
przepełniony łzami, miłością, żalem, zaparciem
się siebie, że nie mogła doczytać do końca i
rozpłakała się nad jej cierpieniem.
- Ależ ona
umiera z bólu... Pan Mieczysław, jeśli ją kocha, nie powinien na
nic zważać...
- Pan Bóg jej
wynagrodzi te cierpienia. Nie bój się, nie umrze z miłości,
wyjdzie za mąż za jakiego milionera i pocieszy się prędko.
Nie znasz Żydówek.
- Cierpienie w
każdym sercu jest cierpieniem - odpowiedziała Anka smutnie.
- To się
tak mówi, a w rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
- Nie... nie...
Zerwała
się gwałtownie, bo od fabryki rozległ się trzask, potem huk
i jakiś nieludzki ryk z kilkunastu piersi rozległ się po
ogrodzie.
Po chwili na
ścieżce od fabryki ukazała się Kama, biegnąc co tchu.
-
Rusztowanie!... Jezus... wszyscy zabici... O Jezus, o Jezus!... -
wołała nieprzytomnie, trzęsąc się ze strachu i
przerażenia.
Anka w
najwyższej trwodze pobiegła, ale przy furtce wiodącej z ogrodu
na dziedziniec fabryczny stał człowiek i nie chciał
puścić tłumacząc, że nic strasznego się nie
stało, że to tylko rusztowanie szczytowe się zwaliło i
przygniotło kilku ludzi, że właśnie pobiegł tam pan
Borowiecki, a jemu kazali nikogo nie wpuszczać.
Anka
wróciła do mieszkania, ale gdy Wysocka z Kamą odeszły, nie
mogła wytrzymać dłużej, zdawało się jej, że
słyszy jęki rannych...
Posłała
Mateusza, żeby się dowiedział szczegółów, a nie mogąc
się go doczekać, zabrała swoją podręczną
apteczkę, wypróbowaną tylokrotnie w Kurowie, i poszła.
Ze zdumieniem
zobaczyła, że w fabryce idzie robota w dalszym ciągu.
Mularze
pogwizdując stali na rusztowaniach przy głównym korpusie, blacharze
rozwijali na dachach wielkie arkusze blachy cynkowej, podwórze było
zapchane wozami, cegłą i wapnem, a w przyszłej przędzalni
najspokojniej ustawiano maszyny.
Karola nigdzie
nie zobaczyła, wyszedł na miasto, jak ją objaśniono,
wskazując jednocześnie salę, w której pracował Maks Baum.
Wyszedł do
niej spiesznie, był w niebieskiej bluzie, z twarzą poczernioną,
z pozlepianymi od potu włosami, z fajką w zębach i z rękami
w kieszeniach.
- Co się
stało? - zapytała.
- I... nic.
Zwaliło się rusztowanie, które i tak rozbierać miano.
- Nie było
żadnego wypadku z ludźmi?
- Karol nie
zginął, wyszedł z Morycem przed chwilą - odpowiedział
sucho.
- Wiem o tym,
ale czy robotnicy nie ucierpieli, bo słyszałam krzyk...
- Podobno jest
ktoś potłuczony, bo również słyszałem ryczenie.
- Gdzie oni
są? - zapytała trochę rozkazująco, bo już ją
niecierpliwiła niedbałość jego odpowiedzi i jakby wyzywający
nieco wyraz twarzy.
- Za
trzecią salą w korytarzu. Po co pani ten widok?
- Doktor jest?
- Posyłano,
ale nie było go w domu. Jaskólski opatruje ich tymczasem, on się zna
na medycynie, bo przecież kiedyś na swoim folwarku puszczał krew
bydłu. Nie, ja pani tam nie puszczę, po co się denerwować,
to widok nie dla pani, nic im wreszcie pani
nie pomoże
- powiedział stanowczo, zastępując jej drogę.
Obraziła
się i spojrzała na niego tak z góry i dumnie, że
cofnął się bezwiednie, odsłaniając drzwi i
wskazując ruchem drogę.
Powrócił do
przerwanej roboty, ale od czasu do czasu zaglądał ukradkiem na
korytarz, gdzie leżeli ranni.
Szeroki,
oświetlony od podwórza szklaną ścianą korytarz
służył za tymczasowe schronienie.
Leżało
ich pięciu w jednym rzędzie pod ścianą, na świeżych
heblowinach i słomie.
Jaskólski przy
pomocy robotnika opatrywał im rany.
Jęki
przepełniały korytarz, a od porozbijanych i leżących nrby
kłody ludzi sączyły się po białej podłodze strugi
krwi i krzepły w duszącym cieple, jakie biło od sal
sąsiednich i przez ścianę wystawioną na rażące
upałem słońce.
Anka aż
krzyknęła zobaczywszy te okrwawione postacie i bez namysłu
zaczęła pomagać Jaskólskiemu w opatrunkach.
Trzęsła
się na widok połamanych, obrzmiałych już nóg, strachem
ją przejmowały te sine, uwalane w ziemi i krwi twarze, a ich
jęki przejmowały ją takim bólem, że miała pełne
łez oczy i po kilka razy robiło jej się tak niedobrze, że
musiała wychodzić na powietrze, ale powracała, przemogła
zgrozą, przemogła obrzydzenie i pełna współczucia i
litości obmywała im rany i, jak mogła, tamowała szarpiami
krew płynącą.
Ujęła
wszystko w swoje ręce, bo Jaskólski więcej wzdychał, niż
robił, posłała Mateusza, aby natychmiast sprowadził
pierwszego lepszego doktora i felczera.
Po fabryce
pomiędzy robotnikami rozniosła się zaraz wieść,
że sama panienka opatruje chorych, bo coraz ktoś zaglądał
przez szyby i znikał z potwierdzeniem jej dobroci.
Przyjechał
w jakie pół godziny Wysocki, który był urzędowym doktorem przy
budowie fabryki, i ze zdumieniem przypatrywał się jej
promieniejącej i przełzawionej twarzy, jej sukni i rękom
pokrwawionym i tym na pół trupom, którzy stygnącymi rękami
chwytali kraj jej szaty do ucałowania.
Zabrał
się żywo do roboty i zaraz stwierdził, że dwóch ma
połamane nogi, jeden zgruchotane ramię i obojczyk, czwarty
rozbitą głowę, a piąty, kilkunastoletni chłopak, który
mdlał ciągle, jakieś wewnętrzne obrażenie.
Trzech
ciężej rannych odstawiono na noszach do szpitala. po czwartego
zgłosiła się żona i wśród krzyków i płaczów
zabrała go do domu, pozostał tylko chłopak, którego wreszcie
otrzeźwił doktór i kazał kłaść na nosze, ale
chłopak ryknął płaczem i uchwycił się sukni Anki.
- Nie dajta
mnie, pani, do szpitala, nie dajta me, pani... loboga, nie dajta! -
krzyczał.
Zaczęła
mu tłumaczyć i uspakajać, ale nic nie pomogło.
Chłopak
drżał ze strachu i obłąkanym wzrokiem śledził
ruchy ludzi stojących przy noszach.
- No, dobrze,
ale powiedz, gdzie masz matkę, to cię tam odniosą, a ja
będę pamiętać o tobie.
- Nie mam matki.
- A gdzie, u
kogo mieszkasz?
- Ja ta nikaj
nie mieszkam.
- Musisz
przecież gdzie sypiać?
- A sypiam... w
cegielni Karczmarkowej i zawżdy rano przyjeżdżam z ceglarzami.
- Cóż z nim
zrobić?
- Do szpitala
pójdzie - zawyrokował doktor, co chłopaka tak przestraszyło,
że uczepił się znowu Anki i zemdlał.
- Panie
Jaskólski, niech go zaniosą do nas, do tego pustego pokoju na górze -
zawołała żywo Anka. - Nie bój się, będziesz się
leczył w domu, U nas! - powiedziała do niego, gdy oprzytomniał.
Chłopak nic
nie odpowiedział, tylko gdy go położyli na nosze i nieśli,
patrzał w nią z uwielbieniem pełnym zdumienia.
Umieścili
go na górze, Wysocki go opatrzył odkrywając, że chłopak ma
trzy żebra złamane. Dzień potoczył się dalej
zwykłą koleją. Wieczorem przy kolacji, na której był i
Moryc, Anka wyszła odwiedzić chorego, bo dostał gorączki i
majaczył nieco, dosyć długo tam siedziała i powróciła
bardzo wzruszona, tak że ręce się jej trzęsły przy
nalewaniu herbaty. Miała właśnie powiedzieć o chłopaku
Karolowi, gdy on odbierając herbatę powiedział cicho z
naciskiem:
- Masz
szczególne zachcianki, żeby chorych sprowadzać do domu.
- Szpitala
bał się, rodziny żadnej nie ma, sypiał po cegielniach,
cóż miałam zrobić?
- W każdym
razie nie zamieniać naszego domu na szpital dla włóczęgów.
-
Przecież... przecież spotkało go nieszczęście przy
twojej fabryce... więc...
- Nie robił
za darmo - powiedział Karol gniewnie.
Anka
spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Pan to serio
mówi! Więc miałam go zostawić na ulicy lub oddać do
szpitala, żeby umarł ze strachu, bo już mdlał dowiedziawszy
się, że go tam odwiozą.
- Lubi pani
sentymentalizować, bardzo zwykłe rzeczy. Ładne to, ale
zupełnie niepotrzebne,
- To
zależy, jak kto odczuwa ludzkie cierpienia.
- Niech mi pani
wierzy, że i ja odczuwam, ale nie może pani ode mnie wymagać,
abym się roztkliwiał nad każdym niedołęgą, nad
każdym psem kulawym, kwiatkiem zwiędniętym lub motylkiem
zdeptanym.
Ostra,
złośliwa ironia zamigotała mu w oczach.
- On ma trzy
żebra złamane, rozbitą głowę i krwotok płucny,
więc nie jest z kategorii kwiatków zwiędniętych ani motylków
zdeptanych. Cierpi...
- A niech sobie
zdycha z Bogiem - rzucił ostro, dotknięty jej
wyniosłością tonu.
- Pan nie ma
litości... - szepnęła ciszej z wyrzutem.
- Mam
litość, tylko mnie nie stać na filantropię. Szkoda, że
pani wszystkich nie kazała znieść do mieszkania naszego.
- Nie było
potrzeba, ale gdyby było, pewnie, że nie namyślałabym
się...
- Szkoda,
że się tak nie stało, byłby ładny widok.
Mieszkanie
zamienione w szpital, a pani w siostrę miłosierdzia.
Byłby widok
piękniejszy, bo pan z pewnością kazałbyś ich
wyrzucić na ulicę - powiedziała z gniewem i już się
nie odzywała, nozdrza się jej poruszały, a oczy rzucały
ostre, mocne błyskawice; zagryzała usta, aby pokryć drżenie
zdenerwowania.
Nie tyle
była gniewna na niego, ile rozżalona na jego niespodziewane
okrucieństwo, nie mogła uwierzyć, żeby to on miał
duszę tak twardą i zamkniętą na niedolę ludzką.
To ją
głęboko zabolało, spoglądała na niego z
niedowierzaniem i obawą, ale Karol unikał jej spojrzeń,
rozmawiał z Morycem i z ojcem i wreszcie podniósł się do
wyjścia.
Gdy ją
całował w rękę na pożegnanie, szepnęła
cicho:
- Pan się
gniewa na mnie? - i patrzyła mu prosząco w oczy.
- Dobranoc pani.
Chodźże, Moryc, Czy Mateusz poszedł?
- Zaraz z
wieczora wysłałem go do twojego mieszkania - powiedział pan
Adam, bo Anka rozgniewana wyszła z jadalni na werendę.
- Walcz i
zwyciężaj w Łodzi, jeśli ci w domu podstawia nogę
mazgajowaty sentymentalizm - odezwał się na ulicy Karol.
Moryc szedł
w milczeniu i bez humoru.
- To jest logika
kobiet, że dzisiaj porwie ją dola wrony zdychającej, a jutro bez
wahania poświęci rodzinę dla kaprysu chwilowego - mówił po
chwili, mocno rozdrażniony.
Moryc znowu
się nie odezwał.
- Kobiety
lubią uszczęśliwiać ludzkość kosztem swoich
obowiązków najbliższych.
- Nic mnie to
nie obchodzi, czy one są takie, czy inne, niech tylko będą
ładne, jeśli są kochankami a bogate - jeśli mają
być żonami.
- Gadasz
głupstwa.
- A ty... ty nie
masz pieniędzy, czuję to po twoim humorze.
Karol
uśmiechnął się melancholijnie i nie zaprzeczył.
Mieszkanie
było oświetlone i Mateusz czekał z szumiącym samowarem.
Karol po
przyjeździe Anki sprowadził się z powrotem do dawnego
mieszkania, chociaż mu było bardzo niewygodnie z powodu oddalenia.
- Był z
wieczora zaraz pan Horn i zostawił na biurku kartkę do pana dyrektora
- meldował Mateusz.
Horn
donosił, że po południu aresztowano Grosmana, zięcia
Grunspana, silnie podejrzanego o podpalenie.
Horn dlatego
donosił o tym, bo wiedział, że Grosman jest w interesach z
Morycem.
- Moryc, masz
tutaj wiadomość dla siebie - zawołał Karol idąc do
jego pokoju.
- Nic wielkiego,
można spać przy takim kłopocie, kto mu dowiedzie? -
szepnął Moryc przeczytawszy.
- A ty jak
myślisz?
- Ja wiem,
że on jest Czysty jak sztuka perkalu prosto z blichu.
- Z apretury -
poprawił go Karol i wrócił do swego pokoju.
Cisza
zapanowała w mieszkaniu. Karol pisał i obliczał u siebie. Moryc
również pisał i obliczał w swoim pokoju, a Maks, który od
śmierci matki nie wychodził na miasto wieczorami, tylko prosto z
kolacji od ojca powracał do domu, kładł się do
łóżka i czytywał Biblię albo sprowadzał swego kuzyna,
słuchacza teologii, i wiódł z nim zacięte rozprawy teologiczne,
kłócił się godzinami z najbłahszego powodu.
Mateusz co czas
jakiś roznosił herbatę po pokojach i wracał pod piec w
jadalnym, drzemiąc i czekając rozkazów.
- Psiakrew! -
zaklął Karol, rzucił pióro i zaczął chodzić po
pokoju.
Jadły go
już od kilku dni nieustanne kłopoty pieniężne, zawody
dostawców, opóźniających jakby umyślnie terminy różnych
dostaw. Maszynę popsuli mu robotnicy, narażając na wielkie
straty.
Na domiar
złego w fundamentach zakładanych pod skład pokazała
się woda tak obficie, że musiano zaprzestać robót, a tu znowu
ten wypadek dzisiejszy i kłótnia z Anką rozstroiły go
zupełnie; rozstrajało go to ostatnie tym silniej, że czuł
się wobec niej winnym i że miał coraz większy żal do
niej.
Przeszkadzała
mu.
- Moryc! -
zawołał przez pokój. - Sprzedaj resztę bawełny, bo już
nie wytrzymam, a od lichwiarzy nie chcę pożyczać.
- Masz wielkie
wypłaty?
- Cóż, u
diabła, pokazywałem ci dzisiaj rachunki.
- Rachunki
widziałem, sądząc, że masz na ich pokrycie.
- Nic prawie nie
mam i w dodatku zawodzi mnie wszystko... Sprzysięgli się na nas czy
co? Gdzie utknę o kredyt - odmowa. Nawet Karczmarek chciał weksli z
trzymiesięcznym terminem. Coś w tym jest. Kto nam może
szkodzić? Bo że to jakaś konkurencyjna sprawa, to zaczynam
widzieć... Jak to! czterdzieści tysięcy rubli gotówki
włożyć i nie móc dokończyć fabryki? nie
znaleźć na drugie tyle kredytu, i to w Łodzi, gdzie taki
łajdak, plajciarz jak Szmerling buduje ogromną fabrykę nie
mając ani grosza, gdzie byle parch robi wielkie interesy kredytem, ja
muszę się udawać do prywatnych pożyczek!
- Weź
spólnika z gotówką albo z kredytem dużym, znajdziesz łatwo.
-
Dziękuję ci za radę, sam zacząłem, to i sam
skończę albo padnę. Wziąć spólnika z pieniędzmi,
to znaczy iść do służby, iść znowu w
zależność dlatego, żeby się męczyć dalej i
stworzyć jeszcze jedną tandeciarnię. Chcę fabryki i
chcę pieniędzy, ale tandety wyrabiać nie będę.
- Źle
obliczasz, tandeta daje największe zyski.
- A ty liczysz
jak kramarz, jak Zuker, Grunspan i wszyscy wasi fabrykanci. Chcesz zarobić
rubla na rublu, i to zarobić zaraz, dzisiaj, nie licząc się z
tym, że odbiorca może się tylko raz złapać, a na drugi
raz pójdzie kupić do kogo innego, a ty będziesz czekał na sucho
nowego głupca.
- Nigdy ich nie
braknie.
- W handlu
braknie ich prędzej, niż przypuszczasz, bo z podniesieniem ogólnego
dobrobytu wzmagają się wymagania. Chłop na wsi kupi chustkę
Zukera dla kobiety, ale ten sam chłop przeniesiony do miasta weźmie
na drugi raz już Grunspanowską, a jego dzieci, chociażby
były wyrobnikami, sięgną po Meyerowskie. Już ogół
kupujących zaczyna rozumieć, że taniość towaru leży
w jego dobroci, a nie w niskiej cenie. Bucholc, Meyer, Kessler dobrze to
rozumieją i robią interesy na towarach solidnych.
- Robią,
prawda, ale znacznie prędzej robi miliony Szaja, Grunspan i stu innych, i
dla dwustu nowych jest jeszcze wielkie miejsce i czas do zrobienia
majątku.
- Otóż
wątpię, czy starczy czasu tym stu nowym tandeciarzom do zrobienia
pieniędzy.
- Aha, więc
tylko dlatego, chcesz uszlachetniać łódzką produkcję?
- Muszę
się przecież liczyć z zapotrzebowaniami rynków, z
przyszłością... Dobry, wysoki gatunek może iść
lepiej, więc go robić będę.
- Rozumiem
cię dobrze, ale wielkiego zaufania nie mam do tego jutra, wolałbym
dzisiaj robić interesy. To, coś powiedział o wyrabianiu się
wyższych zapotrzebowań u kupujących, o ich zwiększaniu, to
może być prawdą, o tym można by nawet obszerniej
pomówić i napisać piękny ekonomiczny artykuł, ale na tym
trudno opierać fabrykę, z tego nie wyciągniesz milionów.
Zamilkli obaj na długo i rozmyślali.
- Ile ci
potrzeba?
- Muszę w
sobotę mieć dziesięć tysięcy rubli. - Hm...
zapomniałeś o Mullerze! Przecież sam ci się ofiarował
z pożyczką...
- Pamiętam,
wiem, że na jedno słowo otworzyłby mi kasę na
rozcież... ale... tego słowa powiedzieć nie mogę...
niestety, nie mogę...
- Jeśli
idzie o fabrykę, o całą przyszłość, to ja bym
się długo nie namyślał... ja bym wszystko
puścił... a powiedział to słowo... - szepnął
znacząco Moryc.
- Nie
mogę... choćbym chciał... nie mogę.
- A jeśli
będziesz musiał?...
- Tymczasem tego
musu jeszcze nie ma. Nie mówmy o tym!
Wstrząsnął
się.
- Ty, Karol,
jesteś przesądny, a to nie pomaga w interesach. Ty o wielu rzeczach
już myśleć umiesz, ale boisz się jeszcze je wprowadzać
w życie. To cię może drogo kosztować, bo na przesądy
trzeba mieć duży grosz...
- Myślisz,
że to, co nazywasz przesądami, to garderoba, którą w każdej
chwili zmienić można? To wgryzło się w krew i dlatego taka
ciężka z nim walka, a ciężka i dlatego, że jeszcze
niezupełnie jestem przekonany o bezużyteczności tych
przesądów, a czasami myślę... ale mniejsza z tym.
- To źle. Z
takimi głupstwami można być najlepszym kolorystą w
świecie, ale trudno być średnim nawet fabrykantem w Łodzi.
Może się wahasz? Może masz ochotę powrócić do Knolla,
przyjmie cię... - drwił Moryc skubiąc brodę nerwowo.
- Daj pokój. Nie
powraca się do dzieciństwa.
- Nie, ale
można z niego nigdy nie wyrastać.
Karol się
nie odezwał, tylko uważniej spojrzał W jego oczy.
- Mogę ci
dostarczyć pieniędzy.
-
Pożyczysz?
- Nie,
powiększę swój wkład spółkowy. Nie opłaci mi się
pożyczać, a i tobie będzie wygodniej, nie będzie ci
ciężył termin spłaty, a przy tym w stosunku do
wysokości wkładu mogę się zająć
częścią interesów fabryki, po cóż się masz
zapracowywać! – mówił wolno, niedbale prawie, z uwagą
oglądając sobie paznogcie.
- Mógłbym
ci wystawić weksle z sześciomiesięcznym terminem.
- Stanowczo
pożyczka mi się nie opłaci, bo wolałbym te pieniądze
puścić w ruch, obróciłbym w tym samym czasie kilka razy.
Przyjmujesz?
- Dobrze, jutro
pomówimy obszerniej. Dobranoc.
- Dobranoc! -
szepnął Moryc nie odrywając oczów od paznogci, aby się nie
zdradzić z radością, jaką mu sprawił ten interes, a
gdy Karol wyszedł, zamknął za nim drzwi na klucz,
zasłonił okno, otworzył małą, wmurowaną w
ścianę kasę ogniotrwałą, z której wyjął
ceratową kopertę, pełną notat i rachunków, i
owiniętą w papier dużą paczkę banknotów.
Pieniądze
przeliczył i schował je zaraz z powrotem.
- Gruba
operacja! a jeśli się nie uda? - skrzywił się nerwowo z
obrzydzeniem i spojrzał na drzwi. Wydało mu się, że
usłyszał kroki wielu osób i szczęk broni.
Uśmiechnął
się z przywidzenia i z zapałem zabrał się do studiowania
bilansu fabryki Borowieckiego.
Cały stan
czynny i bierny jego interesów miał w notach i rachunkach, które mu
skopiował jego człowiek, pracujący w kantorze budowy.
Karol zaś,
chociaż przystał pozornie na powiększenie jego udziału w
spółce, obiecywał sobie solennie, że musi się z tego
wykręcić, że znajdzie jaki sposób wyeliminowania go
zupełnie ze spółki.
Zbyt dobrze
znał Moryca, aby mógł mu ufać.
A zresztą
ta bezinteresowność dziwna u człowieka, dla którego rubel
był bogiem jedynym, a z jaką Moryc narzucał mu się od
pewnego czasu, zastanawiała i czyniła go jeszcze ostrożniejszym.
Maksa się
nie obawiał, bo znał jego uczciwość i wiedział,
że Maksowi potrzeba tylko do szczęścia wielkiej pracy i pozorów
pewnej samodzielności. Maks pragnął robić u siebie, ale
było mu to dotychczas obojętnym, czy jego dziesięć
tysięcy rubli wkładu da mu dziesięć tysięcy procentu,
czy też będzie żył tylko z pensji, jaką miał
pobierać za prowadzenie przędzalni i tkalni. Moryca zaś się
obawiał.
W tej walce
podjętej w imię: "Kto kogo prędzej okpi", musiał
być nadzwyczaj ostrożnym.
Wzmianka o
Milllerze wzburzyła nieco Borowieckiego.
Anka
mieszkała już w Łodzi, w mieście wiedziano o jego
narzeczeństwie, ożenić się z nią musiał...
Przypominał
to sobie dobrze i dosyć często, bo przecież jej pieniędzmi
w połowie prowadził budowę.
Ale w
głębi nie wierzył, że się z nią ożeni, i
dlatego nie zrywał zupełnie z Madą, nie zaniedbywał
krótkich, przypadkowych niby odwiedzin sąsiadów i mówienia dziewczynie
wiele znaczących grzeczności.
Prowadził
podwójną grę zupełnie świadomie, ale jeszcze nie
wiedział, na czym się ona skończy, dokąd ją
doprowadzić, bo chciał przede wszystkim skończyć
fabrykę.
Przesądy, o
których Morycowi wspominał, walki, jakie z nimi niby staczał,
były to tylko pewne myślowe pozostałości, przeżytki,
rozpryski dawno leżącej w gruzach etyki, sumaryczne zestawienia z
automatycznych wyrazów, nic więcej, bo te przesądy, ich
treść, zupełnie nie kierowały jego wolą, jego
postępowaniem i nie wpływały na postanowienia.
Nie
przesądy mu przeszkadzały do ujawnienia swoich dążeń,
do otwartego robienia tego, co po cichu uważał za konieczne, a tylko
pewna wstydliwość, wzgląd na ojca i gruba warstwa towarzyskiego
savoir-vivre'u, zabraniająca czynienia źle w formach jaskrawych i
brutalnych.
Był za
dobrze wychowanym na to, aby robić łajdactwa, no i nie był
organicznie zdolnym do czynów, jakie by z zimną krwią i spokojnie
popełnił Moryc.
Nie umiałby
przecież podpalić własnej fabryki wysoko zaasekurowanej ani
zarwać czyjego zaufania, ani wyzyskiwać robotników. To byłoby
dla niego zbyt ordynarnym, takimi środkami brzydził się i
czuł do nich pogardę człowieka kultury.
Tyle innych
sposobów jest do zrobienia pieniędzy... Zło miało dla niego
wartość wtedy, jeśli było koniecznym i opłaciło
się, cnotę kochał, bo była piękniejszą, a uwielbiał,
jeśli dawała zyski większe.
Myślał
właśnie o tych i tym podobnych rzeczach, uśmiechał się
nieco cynicznie i czuł dużo goryczy i smutku rozmyślając
nad sobą.
- A w końcu
wszystkiego - śmierć! - szepnął i zabrał się do
czytania listów.
Przeczytał
tylko list od Lucy, w którym go błagała, aby jutro się z
nią zobaczył koniecznie, resztę zostawił na później i
poszedł do pokoju Maksa, bo nie mówił z nim prawie od pogrzebu matki.
- Cóż u
ojca słychać? Nie miałem jeszcze czasu go odwiedzić.
Trawiński weksle wykupił?
- Wykupił;
ale to wszystko nie pomoże.
-
Dlaczego?
- Stary
już na nic. Dwadzieścia warsztatów jest czynnych z pięciuset!
Trzy miesiące, pół roku najwyżej, a fabryka zdechnie z nim
razem.
- Czy
się co nowego stało?
- Nie,
tylko z większym rozpędem idzie do końca. Szwagierkowie go
dogryzą, bo wystąpili urzędownie o uregulowanie działów po
matce.
- Bardzo
naturalne żądanie,
- I jemu
też wszystko jedno, kazał im robić, co chcą tylko,
kazał im sprzedać place, byle mu pozostawili fabrykę samą.
Całe dnie siedzi w kantorze z Józiem, chodzi na cmentarz, a w nocy
łazi po fabryce. Początki melancholii. No, ale mniejsza,
chciałem ci powiedzieć, żebyś zwrócił uwagę na
Moryca.
-
Dlaczego? Wiesz co? - zapytał żywo Karol. - Jeszcze nic nie wiem, ale
już z jego pyska widzę, że przeżuwa jakieś
łajdactwo. Za dużo plajciarzy przychodzi do niego.
|