- Cóż
tak żujesz? - zagadnął Karol rano przy herbacie.
-
Interesy, grube interesy - odparł Moryc odrywając oczy od szklanki z
herbatą, którą trzymał w obu rękach, ale nie pił,
głęboko zamyślony.
- To
znaczy pieniądze?
-
Duże pieniądze. Idę właśnie zrobić dwie operacje,
które jeśli się udadzą, postawią mnie na nogi. Ale
pieniądze możesz mieć przed wieczorem. A co z bawełną
zrobić?
- Nie sprzedawaj
jeszcze, mam pewną ideę.
- Dlaczego
Maks spojrzał na mnie jak zbój, nie przywitał się i
poszedł?
- Nie
wiem, wczoraj mi tylko wspominał, że nosisz w twarzy jakieś nowe
łajdactwo, że coś zamierzasz...
- On jest
głupi, co ja za łajdactwo mogę nosić w twarzy,
przecież ja mam twarz zwykłą, porządnego człowieka
twarz, nieprawdaż, Karol?
Oglądał
się w lustrze starannie i swoim ostrym, jakby przyczajonym do skoku rysom
nadawał dobroduszny wyraz.
- Nie dziw
mu się, jest zgnębiony sprawami ojca.
-
Radziłem mu dobrze; wziąć starego pod kuratelę,
obezwłasnowolnić; w fabryce zaprowadzić swoją
administrację. Nie zgodził się, chociaż córki i szwagrowie
chcieli. W ten tylko sposób mogli coś uratować.
- Maks
powiada, że majątek ojca, więc stary może go nawet zmarnować,
jeśli mu się tak podoba.
- On jest
za mądry, żeby tak myślał szczerze, tam coś innego
być musi.
-
Może i nie być, bo bądź co bądź, to dosyć
nieprzyjemne ogłaszać wariatem własnego ojca.
- Ja
też nie mówię, że przyjemna taka afera. Ojciec... duża rzecz,
ale fabryka, interesy także są warte. aby dla nich coś
poświęcić... Ty jak byś zrobił?
- Nie
potrzebuję o tym myśleć, bo mój ojciec nie ma prawie nic...
Moryc
się roześmiał wesoło i zamilkł, ubierał się
do wyjścia, ale zwlekał, wymyślał Mateuszowi, przebierał
się kilka razy, przymierzał całe stosy krawatów.
- Ubierasz
się jakby do oświadczyn...
-
Może będą i oświadczyny... może... - odpowiedział
uśmiechając się blado.
Ubrał
się wreszcie i wyszedł razem z Karolem, ale był tak
roztargnionym, że dwa razy powracał do domu po zapomniane przedmioty,
a gdy wciskał binokle na nos, ręce mu drżały, a upał,
jaki się już podnosił, zdenerwował go jeszcze bardziej.
Drżał
cały w sobie i nie mógł utrzymać laski, wylatywała mu kilka
razy z rąk.
-
Wyglądasz, jakbyś się czego bał.
-
Zdenerwowany jestem, musiałem się przepracować -
szepnął cicho.
Wstąpili
razem do kwiaciarni, gdzie Karol kupił ogromny pęk róż i
goździków i kazał go natychmiast zanieść Ance, Chciał
kwiatami załagodzić wczorajszą swoją brutalność.
Moryc poszedł do swojego kantoru na Piotrkowską, ale nic robić
nie mógł; zajrzał do składów bawełny, wydał polecenia
Rubinrothowi, wypalił kilka papierosów, nie przestając ani na
chwilę myśleć o Grosgliku i o interesie, z jakim miał
iść do niego.
Wstrząsał
się od czasu do czasu febrycznie i wtedy bezwiednie dotykał ceratowej
koperty z pieniędzmi, jaką miał w kieszeni, i uspakajał
się, na chwilę wracał mu swobodny wyraz twarzy i odwaga,
przenikała go energia i chęć natychmiastowego działania.
W jednej z
takich chwil odważnie poszedł do Grosglika. ale cofnął
się już sprzed kantoru, spacerował czas jakiś po
Piotrkowskiej i słuchając myśli, jaka mu przyszła w tej
chwili, kupił bukiet najpiękniejszych i najdroższych, jakie
były, kwiatów, kazał je związać bardzo kosztowną
wstążką i wypisawszy na swoim bilecie adres Meli Grunspan,
wysłał, polecając zostawić bilet razem z kwiatami.
Wpisał
wydatek w notes pod tytuł: "nieprzewidzianych - osobistych", ale
"osobistych" wykreślił i napisał
"firmowych", i chociaż było dosyć wcześnie, poszedł
do „kolonii" na obiad.
- Trzeba
jeszcze obmyśleć - usprawiedliwiał się przed sobą.
W jadalnym
sprzątano porozkładane roboty i nakrywano do obiadu, w drugim pokoju
turkotały maszyny i słychać było głosy rozmów.
Stołownicy
schodzili się z wolna. Najpierw przyszedł Malinowski i cicho
usiadł pod
ścianą,
był taki z biedzony i smutny, że pani Stefania przysiadła
się do niego.
- Co panu
jest?
- Chory
jestem... chory!
Przesuwał
palcami po czole, westchnął i wpatrzył się w nią
zielonymi oczami tak boleśnie, że nie wiedząc, co mówić -
odeszła.
Nic
się nie odzywał, gdy już zebrali się wszyscy i
jeść zaczęli, dopiero gdy przyszedł Horn i usiadł przy
nim, powiedział mu cicho:
- Wiem,
gdzie ona mieszka.
- Kto?
-
Zośka w Stokach, w pałacu Kesslera... . - Zajmujesz się nią
jeszcze?
- Nie, nie...
ale byłem ciekawy, gdzie mieszka. Zamilkł.
- Wiecie,
państwo, że Grosman, zięć Grunspana, aresztowany? -
zapytał Horn.
- Wiemy, wiemy.
Odpocznie sobie ptaszek, ochłodzi się od fajerów...
- Grosman to
szwagier pięknej panny Meli? - zagadnęła pani Stefania.
- Tak. Niedawno
stało mu się nieszczęście, spaliła mu się
fabryka, biedny człowiek, byłby się pocieszył
asekuracją, a tu go cap za kołnierz i do kozy.
- Pomyłka.
Grosman jeszcze dzisiaj będzie wolny!.- odezwał się Moryc.
- Oni są
zawsze niewinni, oni się zawsze mylą, biedny naród ci Żydzi... -
drwił Sierpiński i zaczął wymyślać i
dowodzić Morycowi, że jego rasa jest najpodlejszą na
świecie.
- Gadaj pan
zdrów, to panu dobrze zrobi na trawienie, ale czemu to pan tego nie powie swojemu
pryncypałowi Baruchowi, pan myślisz może, że on szlachcic?
- odpowiadał pobłażliwie Moryc bawiąc się
zacietrzewieniem Sierpińskiego, którego zaczęli popierać inni
tak gorąco, że aż się zawiązała kłótnia.
- Panie Horn,
niech pan tutaj siądzie przy nas - wołała Kama robiąc mu
miejsce.
- Ja chcę
się pana o coś spytać - dopowiedziała, gdy usiadł przy
niej.
- Słucham z
uwagą.
- Czy pan ma
metresę? - zawołała głośno. Umilkli wszyscy ze
zdumienia, a potem wielki wybuch śmiechu rozległ się w
całym pokoju.
- Co ty
wygadujesz, dziewczyno! – krzyknęła rozczerwieniona ciotka.
- No,
cóż w tym złego! Przecież w każdym francuskim romansie
młodzi ludzie mają swoje przyjaciółki - tłumaczyła
się niezmieszana.
- Papuga
jesteś, powtarzasz słowa, których znaczenia nie rozumiesz po polsku.
- Jezus!
nic nie rozumiem, za co ciocia krzyczy na mnie!
Wzruszyła
ramionami i poszła do saloniku, ale gdy przyszedł za nią Horn,
zawołała porywczo:
- Ja jestem
papuga i z panem wcale nie mówię.
- Ciocia tak
Kamę nazwała, a nie ja. Chciałem się dowiedzieć,
dlaczego się Kama ze mną nie przywitała? Dlaczego Karna mnie
tyranizuje? Dlaczego Kama robi miny? Co? Kama min nie robi, Kama nie
tyranizuje, ale niech Horn idzie sobie do szansonistek, na
łobuzerkę... Ja wiem wszystko, wszystko...
- Cóż to
Kama wie? - zapytał poważnie, tłumiąc
wesołość.
- Wszystko,
wszystko, że pan niegodziwy, niedobry, obrzydliwy, łobuz... Pan
Fiszbin powiedział mi, dlaczego to pan w niedzielę u nas nie
był... Był pan w „Arkadii"!... Upił się pan,
śpiewał pan... i... i... całował pan te... Ja pana
nienawidzę, ja się panem brzydzę...
- A ja Kamę
kocham jeszcze więcej.
Chciał
ją ująć za ręce, ale się wyrwała i uciekła
za stół.
- To tak, jak
pan był nieszczęśliwy, to pan do nas przychodził,
żebyśmy pana pocieszały, żebyśmy kompresy
przykładały panu na głowę, żebyśmy
płakały nad panem.
- Kiedyż ja
to byłem taki nieszczęśliwy? - zapytał Horn.
- Kiedy? a zanim
pan dostał miejsce u Szai.
- Nigdy nie
czułem się nieszczęśliwym, a wtedy właśnie
bawiłem się najlepiej, bo miałem czas.
- Jak to! nie
był pan nieszczęśliwym? - zawołała przyskakując
do niego.
- Nigdy.
- I nie jest pan
nieszczęśliwym? - pytała gorączkowo głosem pełnym
łez, żalu i oburzenia.
- Ani mi
się śniło. Karna, co tobie?
- Pan nie
był nieszczęśliwym!... A ja się modliłam za pana, a ja
dałam na mszę na pańską intencję, nie kupiłam
kapelusza, bo nie śmiałam stroić się; płakałam,
myślałam ciągle o panu, nie sypiałam, byłam taka nieszczęśliwa,
a pan nie był nieszczęśliwy! O mój Boże... mój Boże,
jaka ja jestem nieszczęśliwa! - szeptała urywanym,
gorączkowym, pełnym głębokiego żalu głosem i
łzy jak groch zaczęły się toczyć coraz
gęściej po jej twarzy.
- Kama moja!
Dziecko drogie, Kama! Dzieciaku cudny! - szeptał porwany j. rozrzewniony,
całując ją po rękach.
Kama
wyrwała je, zasłoniła sobie twarz i przez łkanie
wołała:
- Ja pana
już nie kocham! Żeby pan był nieszczęśliwym... to
bym... to bym... za panem poszła w ogień... na śmierć...
ale... pan jest obrzydliwy... zły człowiek. Pan nie jest
nieszczęśliwy... pan mnie oszukiwał...
Płakała
spazmatycznie, Horn już nie wiedział, co robić, próbował
się tłomaczyć, ale Kama nie chciała słuchać, a
jemu pomimo rozrzewnienia śmiać się chciało z jej
dzieciństwa, więc usiadł przy niej. Odsunęła się
gwałtownie, pochwyciła pieska z kanapy i zastawiając się
nim wołała:
- Gryź go,
Picolo, gryź, bo to niedobry człowiek, oszukał Kamę, bo go
już nie kocham.
Uśmiechnął
się i zwrócił się ku wyjściu, bo i fabryki
zaczęły już ryczeć swoją pieśń
poobiednią.
- Pan się
nawet ze mną nie żegna? To pan mnie nawet nie przeprasza? - zawołała
prędko, ocierając łzy. - Dobrze. Od dzisiaj się nie znamy.
Dobrze. Od dzisiaj będę chodziła na spacer z Malinowskirn albo z
Krzeczkowskim, albo z Blumenfeldem, albo z tymi, z którymi będzie mi
się podobało. Tak, tak, zrobię to, jak ciocię kocham,
żeby pan nie myślał, że idzie mi o pańskie
towarzystwo...
- I mnie
wszystko jedno, bo się będę lepiej i weselej bawił w
"Arkadii" niż z Kamą.
- Wszystko mi
jedno, niech je pan całuje, niech się pan upija jak Bum-Bum.
- A więc
żegnam Kamę na zawsze - zawołał patetycznie i wyszedł.
Patrzyła
srogo za nim, z kamienną obojętnością słu-chała
zamykania drzwi, ale gdy usłyszała, że już schodzi po
schodach, zrobiło się jej strasznie żal, że może
już naprawdę nie przyjdzie.
Wyjrzała
oknem, widziała, jak przechodził na dru-gą stronę
Spacerowej i znikał w bocznej uliczce, wtedy ciężko upadła
na kanapkę, przycisnęła Picola do piersi i wybuchnęła:
- Picolo mój
jedyny, jaka ja jestem nieszczęśliwa! Ale nie mogła
płakać, przejrzała się w lustrze, poprawiła
rozwichrzoną czuprynę, krokiem poważnym poszła do ciotki,
wzięła ją za rękę i z tajemniczą twarzą
przyprowadziła do saloniku, a rzucając się jej na szyję,
zawołała tragicznie:
- Już
się stało! Już się nigdy nie zobaczymy z Hornem! Ciociu,
jaka ja strasznie jestem nieszczęśliwa!
Ale zobaczywszy,
że ciotka nie okazuje zbytniego zainteresowania, odsunęła
się i zapytała boleśnie, z wyrzutem:
- I ciocia nawet
nie płacze?
- Cóż to
znowu za bziki?
- Panno Kamo,
czy dzisiaj dostanę buzi na do widzenia - wołał Moryc
uchylając drzwi z przedpokoju.
- Picolo pana
pocałuje! - zawołała rzucając się z psem do niego, ale
Moryc nie czekał i wyszedł.
Na ulicy znowu
zaczął się ociągać i zwlekać z pójściem do
Grosglika; zaczął przypominać sobie, czy nie ma gdzie indziej pilniejszego
interesu do załatwienia, potem, że musi się w pewnej
sprawiło widzieć z Kesslerem, że powinien zajrzeć do domu.
Przemógł
się wreszcie i wszedł do kantoru bankiera. - Szef u siebie? -
zapytał witając się ze Stachem Wilczkiem.
- Jest. Od paru
dni ciągle posyła po pana.
-
Skończyłeś pan z Grunspanem?
-
Dopierośmy zaczęli, jesteśmy w piętnastym tysiącu...
- I jeszcze nie
koniec? - zapytał ze zdumieniem.
- Nie
jesteśmy nawet w połowie.
- Nie przerachuj
się, Wilczek! Ja panu dobrze życzę.
-
Radziłeś mi pan sam przecież trzymać się mocno.
- Radziłem?
ja radziłem? Być może, ale wszystko ma swoje maximum -
mówił niezadowolony, bo radził mu przyciskać Grunspana wtedy,
gdy nie miał zdecydowanych zamiarów na Melę, ale teraz gniewało
go to serdecznie.
- Ale,
przyjdź pan do kantoru Borowieckiego podpisać kontrakt na
dostawę węgla.
-
Dziękuję panu bardzo... bardzo - szeptał uradowany Wilczek
ściskając mu ręce.
- Tylko mam z
panem coś do pogadania.
- Powiedz pan
otwarcie, co mam dać za to?
- Określimy
później. Mam na pana większe zamiary. Za pół godziny wyjdę,
odprowadź mnie pan, wtedy to pomówimy.
Moryc wolno
ściągnął palto, zatarł ręce i raz jeszcze
spojrzał na zaciemnioną gwałtownie ulicę, bo deszcz
zaczął padać i brzęczeć po szybach.
- Co
będzie, to będzie, dobrze będzie - myślał i
wszedł do gabinetu bankiera, który na jego widok zerwał się z
krzesła.
- Jak się
pan ma, jak się kochany pan ma! - wołał całując go. -
Ja byłem tak niespokojny o pańskie zdrowie! To bardzo niepoczciwie
zostawiać swoich przyjaciół w takiej długiej niepewności.
Myśmy się wszyscy kłopotali o pana! Nawet Borowiecki bardzo
się pytał o pana.
Moryc się
uśmiechnął nieznacznie z tej troskliwości.
- Cóż
wełna? A jednak ja się grubo stęskniłem za panem.
-
Dziękuję. Pan jesteś bardzo dobry człowiek.
- Kto może
mówić inaczej o mnie! Ja wczoraj da-łem dwadzieścia
pięć rubli na kolonie letnie. Patrz pan, tu stoi to wydrukowane!
Podsunął
mu gazetę.
- Cóż nasza
wełna? - zapytał dość niecierpliwie. - Pan wiesz, jak place
idą w górę, jak cegła podskoczyła, co?
- Wiem, bo my
trochę robimy w placach. Zacznie się w Łodzi duży ruch.
Słyszałeś pan co na mieście o Grosmanie? - zapytał
nieco ciszej.
- Policja...
tak... Uśmiechnął się.
- Sza... sza...
- syknął, obejrzał się na wszystkie strony, zajrzał do
kantoru, czy kto nie podsłuchuje, i mówił mu do ucha: - Jego wczoraj
prawie aresztowali.
- Już
wczoraj wieczorem o tym słyszałem, zaraz po przyjeździe, że
go zupełnie aresztowali.
- Łódź
to jest bardzo plotkarskie miasto. Oni się zaraz potrzebują
interesować wszystkim. Co to komu do tego, co drugi robi! Grosmana
denuncjowali, ale jemu nic nie zrobią, bo on jest czysty jak ja. Moryc
znowu się uśmiechnął dwuznacznie.
- Ale czy to
potrzebne, żeby policja się mieszała do prywatnych interesów?
- Pan wysoko
angażowany w tym interesie?
- Na całe
trzydzieści tysięcy! On byłby się wylizał trochę!
No, cóż, nieszczęścia chodzą i po fabrykach, i po ludziach,
i po towarach, a asekuracja droga i płacić potrzeba za darmo! Jak kto
ma pech, to mu i ogień zdechł...
- Nic mu
się nie stanie, Grosman uczciwy człowiek.
- Mówię to
samo, ja bym nawet za niego zaręczył, ale cóż pan poradzisz,
jest tyle łajdaków w Łodzi, co gotowi przysięgać, że
widzieli, jak on... bo ja już wiem, czego oni nie powiedzą. Cóż
z naszą wełną?
- Kupiłem i
zaraz sprzedałem za gotówkę.
- To dobrze, bo
mnie dzisiaj dużo potrzeba gotówki.
- Komu nie
potrzeba dużo gotówki! - powiedział melancholijnie Moryc.
- Pan ją
będziesz miał, bo pan masz głowę. Masz pan przy sobie
pieniądze?
- Nie mam -
odparł wolno i spokojnie, chociaż serce uderzyło mu mocniej.
- Przyślij
mi pan przed czwartą koniecznie, mam wekslowe wypłaty. Dużo
zarabiamy? - zapytał częstując go cygarem.
- Ja zarabiam
dosyć, ale pan...
- No,
przecież do spółki, mój kapitał... – zaczął
prędko.
- Kapitał
mój, bo jest u mnie - rzucił Moryc zapalając cygaro.
Bankier nie
usłyszał dobrze czy nie mógł uwierzyć lub zrozumieć,
bo odbierając od niego zapałkę zapalał swoje cygaro i
mówił:
-
Umówiliśmy się na dziesięć procent po odtrąceniu
kosztów.
-
Zapłacę panu dziesięć procent rocznie, ale kapitału
nie zwrócę - ciągnął spokojnie Moryc.
- Co? Co pan
gadasz? Pan masz małe rybki w głowie! - krzyknął.
- Mówię
panu otwarcie, że pieniądze ulokowałem w swój interes.
- Moje
pieniądze!
- Pańskie
pieniądze. Pożyczyłem od pana na długi termin...
Bankier
odskoczył, stał chwilę zdumiony, nie wierząc uszom
własnym.
- Panie Moryc
Welt, wypłać mi pan natychmiast moje trzydzieści tysięcy
marek!
- Panie
Grosglik, pieniędzy panu nie oddam, wziąłem je dla siebie,
potrzebne mi są do poprowadzenia większego interesu,
zapłacę od nich dziesięć procent rocznie, a oddam, jak
się dorobię - mówił zimno Moryc i już odzyskał
zupełny spokój i równowagę.
- Pan
zwariowałeś! Pan jesteś chory, zmęczony drogą i
interesami, odpocznij pan trochę.
- Antoni! przynieś
wody szklankę! Antoni! przynieś wody sodowej! Antoni! przynieś
butelkę szampańskiego - zmieniał gorączkowo rozkazy,
podbiegając za każdym razem do służącego
stojącego w progu. - To te upały uderzają do głowy, ja
wiem, mnie
samego o
mało już którego dnia szlak nie trafił... Kochany pan Moryc,
prawda, pan jesteś bardzo blady pana pewnie serce boli, może
zawołać doktora?
Moryc
uśmiechnął się drwiąco z jego wystraszonej miny.
- Uspokój
się pan trochę. Zaraz, ja tu mam kolońską wodę,
wytrę panu głowę.
Zmaczał
chustkę i chciał ją położyć na skroniach Moryca.
- Daj pan pokój,
jestem zupełnie zdrów i przytomny.
- To mnie bardzo
cieszy. Aj, aj! jak mnie pan przestraszył, to się na moim zdrowiu
odbije. Ale pan jesteś dowcipny, ha, ha, ha! żeby mi takiego figla urządzić,
a ja się szczerze przyznam, że uwierzyłem, ha, ha, ha! to mi
się podoba. No, daj no pan pieniądze, bo w kasie czekają na nie.
Bardzo dowcipne, bardzo...
- Nie mam.
Powiedziałem już panu, że pożyczyłem je sobie.
- Co to jest? To
gwałt, to złodziejstwo! to rozbój w biały dzień! -
krzyczał rzucając się ku niemu.
Ale Moryc
ściskał silniej kij w ręku i spojrzał zimno.
- Panie
Blumenfeld, każ pan telefon połączyć z policją! -
krzyknął do kantoru. - Ja z panem pogadam inaczej! Ty złodzieju!
Ja cię każę zgnoić w kryminale, wyszlę na Sybir,
okuję w kajdany!
- Cicho pan
bądź, bo pana wsadzę do kozy za obelgi, a policją pan nie
strasz... Gdzież są dowody, że te pieniądze, któreś mi
pan dał w czeku na Lipsk, są pańskie, a nie moje, co? -
zapytał zimno.
Bankier
oprzytomniał, usiadł i długo patrzył na niego, patrzył
z nieopowiedzianym uczuciem bezsilnej wściekłości i żalu,
aż mu łzy zaszkliły się w oczach.
- Idź,
Antoni, już niczego nie potrzeba. On się ocuci w więzieniu! -
dodał ciszej, złamanym głosem.
- Nie gadaj pan
głupich słów na próżno, bo mi się to przestaje
podobać. Mówmy ze sobą jak ludzie.
- A ja panu tak
wierzyłem, ja pana tak uważałem jak syna, co to jak syna, jak
syna i córkę razem, a pan zrobił takie łajdactwo, takie
łajdactwo, co pana Pan Bóg może skarać za to, bo tego się
nie robi przyjacielowi, który zaufał na całe trzydzieści
tysięcy...
- Nie zawracaj
pan głowy. Pożyczyłem od pana trzydzieści tysięcy
marek na termin nieograniczony, bo muszę zacząć duży
interes. Wystawię panu zobowiązanie, nawet kiedyś je
spłacę, a tymczasem pieniądze już poszły w ruch.
- W Berlinie, ja
wiem gdzie... w Amor Saale... ja wiem... - szeptał zgnębiony.
- Pomówmy
nareszcie po przyjacielsku – zawołał zniecierpliwiony Moryc.
- Pan
jesteś złodziej, nie przyjaciel! Oddaj pan pieniądze! -
krzyknął porwany znowu żalem i rzucił się do
rewolweru, leżącego w półotwartej szufladzie biurka, ale
szufladę zatrzasnął, zamknął, klucz schował do
kieszeni i zaczął się rzucać po pokoju, klął,
wymyślał, przyskakiwał z pięściami do Moryca, ale ten
siedział z kijem w ręku, uśmiechał się drwiąco, a
gdy bankier uspokoił się nieco, zaczął opowiadać mu
swoje plany:
- Ja mam
trzydzieści lat... czas mi zacząć... Mam dobry plan, a nie
miałem pieniędzy. Cóż pan chcesz, z agentury można
żyć, ale kapitałów nie będzie, a i tak żyło
się kredytem; gdyby zlikwidować przyszło, miałbym parę
tysięcy długów na czysto... Teraz dam sobie radę. Pan mi
pożyczyłeś pieniędzy, to muszę panu opowiedzieć,
na co były mi potrzebne, Borowiecki jest osaczony, gotówki już nie
ma, ciągnie lichwiarskim kredytem, ja mu dam pieniądze... a przy
sposobności wejdę do zupełnej spółki i już tak dalej
pokieruję, że on będzie tylko dyrektorem w swojej fabryce... Mam
dobry plan. On ma w fabryce swojej gotówki czterdzieści tysięcy, to
można od niego zainkasować w rok... dwa, wyjdzie na czysto. Wszystko
obmyślałem i ręczę panu, że się powiedzie! -
mówił spokojnie Moryc popierając swoje wywody szeregiem cyfr i
rozmaitych podstępów, łajdactw, oszustw, którymi chciał
zabić Borowieckiego.
Mówił długo,
wyczerpująco, otwarcie.
Bankier się
uspakajał, gładził już palcem bokobrody, pociągał
nosem, jakby wyczuwając padlinę, przy której i on mógłby
się pożywić, błyskał oczami, uśmiechał
się, bo zaczynał go porywać ten projekt łajdacki,
zapomniał nawet, że to jego pieniędzmi będzie prowadzona ta
kampania, przytakiwał całym sercem, czasem rzucił jakie
słowo, jakiś plan uboczny, który zaraz Moryc chwytał w lot i
uzupełniał, wcielał do swojego projektu i budował dalej,
mówiąc coraz ciszej i poufniej.
Grosglik
napił się wody, otworzył lufcik i krzyknął do ludzi,
wywożących ze składów platformy naładowane wańtuchami
wełny:
- Zaczekać
na podwórzu!
- Deszcz,
wełna zamoknie.
- Zaczekać,
mówię ci, chamie!
Zatrzasnął
lufcik, spoglądał czasami w zadeszczone niebo i szybko coś
pisać zaczął.
Moryc
umilkł i zapatrzył się na szereg wozów moknących na coraz
gęstszym deszczu, a w końcu rzeki spokojnie:
- Wełnie
niewiele przybędzie wagi, bo widzę, że wańtuchy nowe.
- Pan
jesteś za... sprytny! - odezwał się bankier i kazał pokryć
wełnę oponami.
- Ja znałem
dobrze pańskiego ojca - zaczął znowu, uprzejmie podając mu
cygaro.
- Mądry
człowiek, tylko głupią plajtę zrobił.
- Jak się
komu nieszczęści, to i z pięści zachrzęści! -
rzekł sentencjonalnie.
- Cóż pan
powiesz na mój plan?
- A pańska
matka była moją kuzynką, pan wiesz?
-
Sprzedawała resztki na Piotrkowskiej i trochę na fanty dawała...
- Pan
jesteś do niej podobny, ona była śliczna kobieta, obszerna,
duża kobieta. Ja panu coś powiem. pan masz głowę, pan mi
się podobasz... A że ja lubię, jak młodzi mają rozum,
że ja lubię mądrym pomagać, to ja panu pomogę. Mnie
się podoba pański projekt.
- A ja
wiedziałem, że pan jesteś mądry człowiek.
- Zrobimy
spółkę. - Dasz pan pieniędzy?
- Dam panu. -
Dużego kredytu?
- Wyrobię
panu.
- Dobrze, to
możemy się pocałować na początek spółki.
- Ślicznie!
Lepiej się sto razy pocałować, jak raz stracić
trzydzieści tysięcy.
Obszernie
przedyskutowali punkty przyszłej spółki i ułożyli program
działania.
- To jeden
interes, idę zrobić drugi, oświadczyć się.
- Jaki posag?
- Mela Grunspan.
- Poczekaj pan,
niech oni tę sprawę z Grosmanem wpierw skończą.
-
Właśnie teraz zgodzą się prędzej, bo może im co
pomogę.
- Bardzo mi
się podobasz, Moryc, tak mi się podobasz, że gdyby moja Mery
była dorosła, dałbym ją panu, a ona ma sto tysięcy.
- Za mało.
- Dałbym
sto dwadzieścia, poczekaj pan rok.
- Nie mogę.
Za rok dwieście, nie opłaci mi się taniej czekać.
- Mniejsza z
tym, a przyjdź pan do mnie w niedzielę na obiad, będzie
trochę gości z Warszawy, a potem ja panu powiem jeden mały plan,
od którego pachnie milionem.
Ucałowali
się raz jeszcze najbardziej po przyjacielsku, co nie przeszkadzało,
że bankier mu przypomniał, aby napisał rewers na te
trzydzieści tysięcy.
- Pan mi
się tak podobasz, że ja się już w panu zakochałem -
wołał bankier rozpromieniony, chowając rewers do kasy.
Moryc
zabrał z kantoru Wilczka i wyszedł, ale w bramie domu stał
jakiś człowiek z miną złodzieja i zastąpił
Stachowi drogę.
- Przepraszam,
przyjdę do pana jutro, bo muszę z tym obywatelem się rozmówić
- tłumaczył się Stach, skinął mu głową,
rzucił jakiś znak człowiekowi i poszedł przez Dzielną
ku kolei.
|