U Grunspanów
trafił na familijną naradę.
Grunspan
biegał po pokoju, krzyczał i bił pięścią w
stół, Regina siedziała pod oknem i również krzyczała,
płacząc ze złości na przemian, stary Landau siedział
przy stole w wielkiej jedwabnej czapce zsuniętej na tył głowy i
odwinąwszy ceratę pisał kredą długie kolumny cyfr,
Grosman jakiś blady i zmęczony leżał na kanapce i
puszczał melancholijnie kłęby dymu, a czasami z ironią
spoglądał na żonę.
- To jest
złodziej, to jest największy łódzki złodziej! Mnie przez
niego szlag trafi... on mnie zabija! - krzyczał stary.
- Kiedyś
wyszedł stamtąd? - zapytał Moryc Grosmana.
- Przed
godziną.
- Cóż,
bardzo tam przyjemnie? - szeptał drwiąco.
- Przekonasz
się sam, nie minie cię to przecież, Z tą tylko
odmianą, że będziesz siedział za właśnie grzechy,
a nie za grzechy teścia i żony, jak ja.
- Ty, Albert,
nie bądź głupi i nie gadaj takich rzeczy. Moryc jest nasz, Moryc
wie, jak sprawy stoją, ale jak mówisz, to on może uwierzyć,
że co w Łodzi mówią o nas, jest prawdą - zawołał
z gniewem stary przystając przed nim.
- Co ja wiem o
tej sprawie, to druga rzecz, w każdym razie przyszedłem do was jak do
swoich, jak do porządnych ludzi - powiedział z naciskiem.
Grunspan
spojrzał na niego niespokojnie, popatrzyli sobie w oczy długą
chwilę, mierząc się i sondując, pierwszy stary
odwrócił głowę i zaczął znowu kląć.
- Ja do niego
przychodzę jak do człowieka, jak do kupca mówię: "Sprzedaj
mi swój plac." A ten pastuch... ten... tfu! żeby jemu się tak
wiodło, jak ja niu życzę z całego serca, śmieje
się i każe mi oglądać swój śmietnik i powiada, że
to jest złota ziemia, że to jest rajska ziemia, której nie sprzeda
taniej niż za czterdzieści tysięcy rubli... Żeby ciebie...
żeby ciebie prędka choroba wzięła za taki paskudny pysk!
Mela, daj, dziecko, jakich kropli, bo mnie jest bardzo niedobrze, bo ja
się boję, żeby mnie nie było jeszcze gorzej! - mówił
do drugiego pokoju.
- Z kim i o co
sprawa? - pytał Moryc cicho, nie rozumiejąc dobrze, o co idzie.
- Z Wilczkiem.
Mądry chłopak. Chce za cztery morgi czterdzieści tysięcy.
- A warte?
- Warte są
dzisiaj pięćdziesiąt.
- Place
podskoczyły o trzydzieści procent.
-
Właśnie, i nie wiadomo, na czym się to skończy, a stary
musi kupić, bo musi fabrykę rozszerzyć.
- No więc
czemu zwleka i robi piekło? Za parę miesięcy może
zapłacić podwójnie.
- Bo ojciec jest
kramarz, on nie może zapomnieć swojego sklepiku na Starym
Mieście i targowania się o kopiejki - szeptał pogardliwie
Grosman.
- Dzień
dobry, Mela! - zerwał się do niej i podszedł.
- Dzień
dobry, Moryc. Dziękuję ci bardzo za kwiaty, sprawiły mi
wielką przyjemność.
- Nie było
już piękniejszych u ogrodnika, bo byłbym ci je
przysłał.
Mela
uśmiechnęła się nieco. Była dzisiaj bardzo blada:
smutek wiał od jej uśmiechu i od jej oczów pociemniałych,
rozszerzonych nieco przez lekkie padnięcie, podkrążonych
sinawymi piętnami. Poruszała się dziwnie miękko a
ociężale, jak ludzie wyczerpani cierpieniem. Podała ojcu cukier
nasycony kroplami, spojrzała zimno na siostrę i nie zauważywszy
umyślnie wyciągniętej do siebie ręki Grosmana wyszła
do drugiego pokoju.
Przez otwarte,
drzwi Moryc widział jej twarz pochyloną nad babką, wiecznie
siedzącą w fotelu pod oknem. Gonił oczami jej powolne ruchy i
szlachetną linię głowy i czuł, że mu serce bije
szybciej, że jakieś dobre wzruszenie ogarniać go poczyna.
Więc już niewiele słyszał skarg starego ani
płaczliwych żalów Reginy, narzekającej, iż Grosman źle
się tłumaczył przed sędzią śledczym, że
przez swoją głupotę gotów ich zgubić.
- Sza... sza...
dzieci, dosyć! Wszystko będzie dobrze... Trochę się straci,
ale zawsze cały geszeft da siedemdziesiąt pięć procent. Ja
zaraz pojadę do Grosglika, niech załatwi się z denuncjantami
przez swojego człowieka, my nie możemy się w to mieszać,
- On musi
się tym zająć szczerze, jeśli za swoje trzydzieści
tysięcy nie chce wziąć - pięciu!
- Tak, bo jak
dobrze pójdzie, dostanie piętnaście, dwadzieścia najwyżej!
- szepnął cynicznie Grosman patrząc na teścia.
- Mądre
słowo powiedziałeś, Albert! Damy mu całe dwadzieścia!
No, dosyć z tą sprawą. Musimy mówić o odbudowaniu. Ty
już, Albert nie wrócisz do tej budy. Ja zrobiłem wielki plan. Kupi
się plac od Wilczka i w połączeniu z moją fabryką
wybudujemy sobie wielki akcyjny interes pod firmą Grunspan, Grosman i
S-ka. Mój adwokat już się zajmuje stroną prawną, a mój
budowniczy ma za tydzień złożyć szczegółowe plany. Ja
długo myślałem o tym interesie, teraz jest dobra pora.
Kilkunastu kapcanów diabli wzięli, to jest miejsce po nich. Po co mamy
posyłać do apretury? żeby inni zarabiali na nas! My
będziemy mieli swoją apreturę. Po co mamy kupować
przędzy? Wybudujemy przędzalnie, będzie na tym dwadzieścia
pięć procent. Zrobimy sobie fabrykę kompletną, ze
wszystkimi wykończalniami. Spróbujemy się trochę z Meyerem. Ja
myślałem o tym jeszcze przed twoim nieszczęściem, Albert,
ale kiedy się ono stało, to nam pomoże trochę.
Opowiadał
szczegółowo plany przyszłego akcyjnego towarzystwa.
Regina wzruszona
i porwana rzuciła się ojcu na szyję.
Moryc
również był olśniony projektem i w myśli prawie już
dodawał do dwóch nazwisk firmy swoje trzecie.
- Ale o tym
jeszcze ani słowa. Niech się sprawa Alberta wpierw skończy.
Moryc, ty nie powiesz przecież, boś ty nasz.
- Chciałbym
być bliższym jeszcze - odpowiedział poważnie.
Grunspan
patrzył na niego długo, obliczająco, Regina również, tylko
Grosman uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Dlaczego nie,
interes jest do zrobienia - powiedział stary zimno.
-
Przyszedłem właśnie w tym celu.
- Możesz
iść do Meli i rozmówić się.
-
Potrzebuję wpierw z panem pomówić.
- Mnie już
coś Bernsztajnowa o tym mówiła. Wiesz, co ci Mela powie?
- Jeszcze nie
wiem, ale chcę wpierw słyszeć, co pan mi powie... - Zaraz...
zaraz...
Pożegnał
Reginę, uścisnął rękę Grosmanowi,
odprowadził ich do sieni i powrócił.
- Landau
może słyszeć...
Usiadł na
krześle, założył nogę na nogę i bawił
się długim złotym łańcuszkiem od zegarka.
Moryc
skupiał myśli, gryzł gałkę laski, gładził
brodę, wciskał binokle i namyślał się, w jaki sposób
kwestię posagu postawić, ale w końcu rzekł otwarcie i
prosto:
- Co pan dajesz
Meli?
- Co pan masz?
- Mogę panu
jutro przedstawić pasywa i aktywa swojego interesu i akt spółki,
jaką zawarliśmy dzisiai z Grosglikiem. Ja nie potrzebuję pana
oszukiwać Moje interesy są murowane, moja gotówka nie jest z
asekuracji trochę zakwestionowanej przez sędziego śledczego -
powiedział umyślnie z silnym naciskiem. - Niech pan powie swoje
słowo...
- Co pan masz?
Powiedz pan cyfrę, jutro możemy sprawdzić...
-
Trzydzieści tysięcy rubli gotówki! Do tego mój kredyt dwa razy tyle,
ja jestem skromny. Moje wykształcenie, moje przyjazne stosunki ze
wszystkimi milionerami łódzkimi, moja uczciwość, ani razu nie
zbankrutowałem, to ważne...
- Bo się to
panu nie opłaciło pewnie... - wtrącił spokojnie Landau.
- Więc tak
licząc sumarycznie, plus minus, jestem wart najmniej dwieście
tysięcy rubli, ja jestem skromny człowiek, ja się nie
chwalę. A co pan dajesz Meli?
- Ona całe
dziesięć lat uczyła się na bardzo drogiej pensji.
Jeździła za granicę; miała specjalnych metrów od
różnych języków. Ona mnie dużo gotówki kosztuje.
- To jej
osobisty, nieruchomy majątek, z którego ja nie będę miał
ani jednego procentu.
- Pan z niej nie
będziesz miał ani jednego procentu! A jej wykształcenie? Ona w
salonie wygląda jak królowa! a jak ona gra na fortepianie, a jakie ona ma
maniery! To jest śliczna dziewczyna, to jest moje najdroższe dziecko,
to jest czysty brylant - wykrzykiwał z zapałem.
- Więc w
jaką sumę pan go oprawisz?... - zapytał Moryc.
- Landau et
Companie decydowali się na pięćdziesiąt tysięcy -
rzekł wymijająco.
- Mało!
Panna Mela jest brylant, jest śliczna kobieta, jest mądra, jest
anioł, cały anioł, ale pięćdziesiąt tysięcy
za mało.
- Mało!
Pięćdziesiąt tysięcy to gruby grosz. Pan mnie w
rękę za nią pocałować powinieneś. Albo ona
brzydka, kulawa, ślepa, żebym ja miał dawać więcej.
- Zupełnie
zdrowa nie jest, często choruje, ale ja z tego kwestii nie robię.
- Co pan gadasz,
Mela nie jest zdrowa? Pan zwariował. Mela jest samo zdrowie, pan
zobaczysz, jaka ona zdrowa, ona będzie miała co rok dziecko. Pan mi
pokaż w Łodzi drugą taką pannę. Z nią się
chciał żenić włoski książę, pan wiesz.
- Szkoda,
że za niego nie wyszła, byłbyś pan temu księciu
sprawiał spodnie i buty.
- A pan co za
firma? Co to za firma interes komisowy Moryc Welt? Co to za papier?...
- Pan zapominasz
o mojej spółce z Borowieckim.
- Jesteś
tam pan na dziesięć tysięcy rubli; oj, oj, gruby kapitalista!
Zaśmiał się.
- Dzisiaj jestem
na dwadzieścia tysięcy, a za rok fabryka będzie moją, ja
panu ręczę...
- To może
wtedy pogadamy - rzekł obojętnie Grunspan, ale w rzeczywistości
kontent był z oferty Moryca, bo go uważał za dobrego grundera.
- Wtedy pogadasz
pan z kim innym. Mnie dzisiaj Grosglik dawał sto tysięcy i Mery
swoją.
- Ona jest taka.
że Grosglik jak da dwieście, to jeszcze będzie zięcia
szukał.
- Ale ona nie ma
ojca i szwagra zaplątanych w ogniowe sprawy.
- Ciszej pan
mów! - zawołał stary zaglądając do sąsiedniego pokoju.
- Pan
myślisz, że to przyjemnie, że to dodaje kredytu być
zięciem firmy Grunspan et Landsberger, to się pan grubo mylisz.
- W Łodzi
wiedzą, co jestem wart - odparł spokojnie.
- Gdzie
wiedzą? kto wie? policja? - szepnął zjadliwie.
- Nie powtarzaj
pan plotek - rzucił ze złością. Zamilkli na długo.
Stary
chodził po pokoju, wyglądał przez okno na ogród, Landau skulony
siedział przy stole, a Moryc zdenerwowany już nieco, z
niecierpliwością czekał końca targu. W duszy już
się godził na pięćdziesiąt tysięcy, ale
chciał jeszcze próbować, czy mu się nie uda co więcej
wycisnąć.
- Czy Mela chce
wyjść za pana?
- Zaraz
będę wiedział, ale ja chcę naprzód wiedzieć, co pan
jej dajesz?
-
Powiedziałem, moje słowo nie wiatr.
- Nie mogę.
Potrzebuję do interesu więcej. Mnie się nie opłaci
sprzedawać za pięćdziesiąt tysięcy. Moje
wykształcenie, moje stosunki, moja uczciwość, moja firma jest
znacznie więcej warta. Pan się namyśl, panie Grunspan. Ja nie
jestem Landau ani Fiszbin, ani żaden kantorowicz. Ja jestem Moryc
Welt-firma! Pan ulokujesz swoją córkę na sto procent. Mnie potrzeba
pieniędzy nie na hulanki. Dasz pan pięćdziesiąt
tysięcy gotówką, a drugie tyle w terminie dwuletnim? - zapytał
stanowczo.
- W zasadzie
zgoda, ale po odtrąceniu kosztów wesela, wyprawy i co wydałem na jej
wykształcenie.
- To jest
świństwo, panie Grunspan, tak krzywdzić własną
córkę! - wykrzyknął.
- No, pomówimy
jeszcze o tym, niech się sprawa Alberta wpierw skończy.
- Pan dla tej
sprawy powinieneś dołożyć z dziesięć procent
córce, bo ona jest zniesławiona. My musimy bronić was przed
ludźmi. No, ostatnie słowo?
-
Powiedziałem, masz pan moje słowo.
- Słowo
można zlikwidować bez zysku. Ja potrzebuję gwarancji.
- Jak mi Mela
powie, że wyjdzie za pana, to wszystko się zrobi porządnie.
- Zgoda.
Idę zaraz do niej.
- Ja panu
życzę, żeby się ona zgodziła, bo pan mi się
podobasz, Moryc.
- Grunspan, ty
jesteś stary macher, ale ja ciebie szanuję.
- Będziemy żyli
w zgodzie.
Podali sobie
ręce.
Moryc
znalazł Melę w małym buduarku, leżała na otomance z
książką w ręku, której nie czytała trzymając oczy
utkwione w oknie.
- Przepraszam
cię, że się nie podniosę, trochę niezdrowa jestem.
Siadaj! masz taką uroczystą minę?...
-
Rozmawiałem właśnie z ojcem o tobie.
- A! -
szepnęła przeciągle, przypatrując mu się uważnie.
-
Właściwie ja rozmawiałem, ja zacząłem...
- Aha! kwiaty...
rozmowa z ojcem... rozumiem...
Więc?...
- Stary mi
powiedział, że to od ciebie zależy, tylko od ciebie, Mela -
powtórzył ciszej i tak miękko, i tak serdecznie, że
spojrzała znowu na niego.
Zaczął
opowiadać jej o sobie i o tym, jak ona mu się bardzo i dawno podoba.
Podparła
głowę na ręku i znękaną, smutną twarz
zwróciła na niego. Smutek dziwnie bolesny, smutek łez
niewypłakanych, smutek niepocieszonych nigdy, jaki ogarnia ludzi po
stracie najdroższych, ścisnął jej sercem. Zrozumiała
od pierwszego słowa, że przyszedł się oświadczyć.
Patrzyła na niego bez gniewu i oburzenia, patrzyła i
słuchała z początku obojętnie, ale w miarę jak on
mówił coraz dłużej i coraz obszerniej, niepokój nią
owładnął i żal zaczął przejmować jej sercem.
- Czemu to on
przyszedł i mówił jej o małżeństwie?... Czemu to on,
Moryc, a nie tamten, ukochany nad wszystko, nie Wysocki?...
Ukryła
twarz w poduszce, aby ukryć łzy, aby nie wiedzieć
mówiącego, i słuchała jego wywodów z za-partym oddechem, ze
zmąconą świadomością, kto mówi do niej! Nie
chciała wiedzieć o tym, całą mocą nie chciała.
Łzy zalewały jej duszę. Całą mocą serca kochającego,
wszystkimi siłami wyobraźni, tęsknot, po, żądań i
miłości wołała do tamtego, aby przyszedł i wyrwał
ją z męki, i siadł tam, w miejsce Moryca i przemienił się
w niego, i mówił do niej... Tak silnie tego pragnęła, że
chwilami miała złudzenie, iż się to już stało!
Że to Wysocki siedzi teraz przy niej i mówi o swojej miłości.
Wstrząsała
się przenikana jego słodkim głosem, nie słyszała
Moryca, a słuchała tych dźwięków, które w tamten wieczór u
Róży zapadły jej na dno mózgu i teraz niby z kliszy fonografu
dźwięczały i owiewały ją czarem, rozkoszą,
szczęściem...
Słuchała
długo, niektóre słowa powtarzała bezwiednie z lubością
i już miała ochotę powiedzieć: „kocham" - i
przeniknęło ją szalone pragnienie rzucenia mu się na
szyję, całowania. Otworzyła oczy i długo patrzyła z
przerażeniem.
To Moryc
siedział z kapeluszem w ręku... piękny Moryc... Moryc...
I nie o
miłości mówi, nie o szczęściu życia we dwoje, nie o
uniesieniach serca spragnionego kochania, nie o wzruszeniach miłości.
Moryc mówi
spokojnie, że będzie im razem dobrze, że założy
fabrykę; mówi o kapitałach, o posagu, o interesach, jakie robić
zamierza; mówi, że jej nigdy niczego nie będzie brakowało,
że może będą mogli trzymać konie i powóz.
To Moryc, Moryc,
przypomina sobie usilnie i na pół przytomnie pyta:
- Kochasz mnie,
Mieć... Moryc? Poprawia się szybko i chciałaby cofnąć
to zapytanie, ale Moryc odpowiada ze wzruszeniem:
- Nie umiem ci
tego powiedzieć, Mela! Ty wiesz, że ja jestem kupiec, ja nie
potrafię określić ładnie tego, co czuję, ale jak
cię widzę, Mela, to mi tak dobrze, że już niczego nie
pragnę, że nawet zapominam o interesach. A przy tym ty jesteś
taka piękna i taka niepodobna do naszych kobiet, że ja ciągle
myślałem o tobie. Więc powiedz, chcesz wyjść za mnie?
Patrzyła
znowu na niego, ale znowu widziała inną twarz, inne oczy;
słyszała gorący, namiętny, przyciszony szept wyznania
miłosnego. Przymknęła powieki, bo ją zapiekły tamtego
pocałunki. Wstrząsnęła się w rozkosznym dreszczu
przypomnień, wyprężyła się, przyciskając plecami
do otomany, bo się jej zdawało, ze ją tamten obejmuje ramionami
i przytula do siebie.
- Mela, czy
chcesz zostać moją żoną? - powtórzył
znowu, zmieszany
jej milczeniem. Oprzytomniała zupełnie, stanęła i
powiedziała szybko, bez namysłu;
- Dobrze.
Pójdę za ciebie. Umów się z ojcem o wszystko. Dobrze, Moryc,
zostanę twoją żoną...
Chciał
pocałować ją w rękę, ale cofnęła się
łagodnie.
- Idź
już, jestem taka niezdrowa, idź... przyjdź jutro, po
południu... Nie chciała więcej mówić, a on tak był
uradowany zrobieniem interesu, że nie zauważył nawet jej
dziwnego zachowania się i pobiegł do papy Grunspana, aby jak
najprędzej ustalić cyfrę posagową. Grunspana nie było,
bo go wezwano do kantoru. Moryc powrócił, aby prosić Meli o
powiedzenie ojcu wszystkiego.
Zastał
ją stojącą na tym samym miejscu, gdzie pozostawił,
patrzyła w okno wzrokiem, który nigdzie nie patrzył i nic nie
widział, była blada jak płótno, poruszała ustami, jakby
coś mówiła z duszą własną lub ze wspomnieniami. -
Dobrze, Moryc, powiem ojcu, będę twoją żoną, dobrze! -
powtarzała monotonnie.
Nie wyrwała
mu ręki, gdy ją całował, nie słyszała nawet,
że już wyszedł; położyła się na otomanie,
wzięła książkę do ręki i leżała
bezmyślnie, zapatrzona w róże kołyszące się za oknem i
w złotą szklaną kulę. błyszczącą nad
klombami.
Moryc był
tak uradowany, że Franciszkowi, który palto podawał, dał
całe dziesięć kopiejek i dorożką Pojechał do
Borowieckiego fabryki,
- Powinszuj mi,
żenię się z Melą Grunspan - zawołał wpadając
do kantoru.
- I to
pieniądz niezły - rzekł Karol podnosząc głowę
znad papierów.
- To
pieniądz gruby - poprawił Moryc.
- Tak,
jeśli towarzystwo asekuracyjne wszystko wypłacić zechce -
powiedział Karol z naciskiem, bo go zirytowała ta
wiadomość, że Moryc za jednym zamachem zdobywał
piękną pannę i duży posag, a on, on musi się wiecznie
męczyć...
-
Przyniosłem ci pieniądze.
-
Właśnie się obliczałem, że może nie
będę potrzebował brać od ciebie. Znalazłem kogoś,
który chce mi dać na weksel z terminem półrocznym i na osiem procent
tylko - powiedział umyślnie, bo pieniędzy nie miał, ale
chciał mu zrobić przykrość.
- Bierz! Ja
umyślnie dla ciebie pieniądze wydobyłem i zapłaciłem
procent z góry.
- Zatrzymaj
pieniądze dni kilka, gdybym nie wziął, zwrócę ci koszty.
- Nie lubię
takich warunkowych interesów - mówił niezadowolony.
- Więc
panna Mela cię przyjęła? Dziwi mnie to trochę...
- Dlaczego?
Cóż mi masz do zarzucenia? - pytał prędko, gniewnie.
- Wyglądasz
na kantorowicza, ale to nie przeszkadza, tylko że...
- Powiedz,
proszę cię...
- Tak się
podobno kochała w Wysockim - powiedział tonem zdziwienia,
pełnego złośliwości.
- To jest taka
prawda, jakby kto mówił o bankructwie Szai.
- Dlaczegóż
nie miałaby się w nim kochać? Ona piękna, on przystojny.
Oboje mają pewne wspólne społeczne bziki, oboje namiętni,
widziałem u Trawiń-skich, jak się zjadali oczami. Mówili tam o
ich małżeństwie... - ciągnął nieubłaganie,
bawiąc się cierpieniem, jakie znać było na twarzy
przyjaciela.
- Może i
tak było, nic mnie to nie obchodzi.
- Mnie by
obchodziła przeszłość narzeczonej. Nie ożeniłbym
się z kobietą ze wspomnieniami.
Uśmiechnął
się tak złośliwie, że Moryc zerwał się
gwałtownie.
- Po co mi to
mówisz?
- Nie
ubliża to ani tobie, ani pannie Meli, mówię, co mi na myśl
przyszło. Bardzo się cieszę nawet, że się żenisz
tak świetnie.
Uśmiechnął
się znowu zjadliwie.
Moryc
trzasnął drzwiami i wybiegł wzburzony i wściekły na
Karola.
Taki był
zaperzony, że zaczął krzyczeć na robotników. którzy
pompowali wodę z fundamentów.
- Ruszać
się, chamy! Robicie jak z łaski, od wczoraj nic wody nie ubyło.
- A to czego? - zapytał
jeden z robotników dosyć głośno.
- Co ty
pyskujesz, do kogo ty tak pyskujesz? Ja cię zaraz, łajdaku,
wyrzucę z roboty.
- Wynoś
się, parchu, pókiś cały, bo ci mordę przekręcę,
żebyś widział, gdzie uciekać - szepnął jakiś
mularz przykładając mu pięść do nosa.
Moryc
cofnął się spiesznie i podniósł taki wrzask, że Karol
ukazał się przy robotnikach i Maks wybiegł z przędzalni.
Moryc
wrzeszczał, żeby robotnika oddalić natychmiast, bo mu
ubliżył.
- Daj pokój,
Moryc, nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy.
- Jak to nie do
swoich rzeczy! mam takie same prawo jak i ty - krzyczał.
- Na chwilę
przypuśćmy, że takie samo prawo, ale ci to jeszcze nie daje
prawa wymyślania robotnikom, wymyślania wcale niesłusznie.
- Co to
jest: przypuśćmy! Moje dziesięć tysięcy rubli tyleż
warte co i twoje.
- Nie
krzycz tak, chcesz się przed robotnikami pochwalić, że masz
dziesięć tysięcy rubli?
- Ty nie
potrzebujesz mnie uczyć, co ja mam mówić.
- A ty nie
potrzebujesz tego krzyczeć, mogąc po ludzku powiedzieć.
- Ja to
robię, co mnie się podoba.
-
Krzyczże sobie, kiedy ci się to podoba - zawołał Karol
pogardliwie i wrócił do kantoru.
Moryc
wykrzyczał się jeszcze przed Maksem i wybiegł
odgrażając się głośno, że musi zaprowadzić
tutaj inne porządki, że tak dalej iść nie może,
że Karol buduje pałac, nie fabrykę.
- Pewny
posagu Grunspanówny i dlatego taki głośny - powiedział Karol
Maksowi, ale żałował swego uniesienia, bo liczył na jego
pieniądze, potrzebne mu były koniecznie.
- Ile razy
dam się porwać pierwszemu popędowi - robię głupstwa.
Moryc
pomimo przykrości, jaką mu Karol zrobił wspominając o
miłości Meli, myślał i czuł tak samo, a nawet
więcej jeszcze żałował swego uniesienia, bo czuł
swoją śmieszność.
Byłby
wrócił do Borowieckiego, ale nie śmiał na razie, zostawił
to do wieczora, bo tymczasem było już po szóstej.
Konie
Kesslera już czekały przed kantorem, pojechał do siebie,
przebrał się i natychmiast kazał ruszać
wyciągniętym kłusem przez miasto.
Z
przyjemnością wyciągał się na miękkich
siedzeniach powozu i niedbale kiwał głową spotykanym znajomym.
|