- Może
jeszcze herbaty pan pozwoli, panie Józefie?
-
Dziękuję pani - odparł Józio, wstał, ukłonił
się i rozczerwieniony czytał dalej gazetę panu Adamowi...
Anka siadła
w głębokim fotelu na biegunach, kołysała się,
słuchała czytania, ale częściej spoglądała na
drzwi od werendy i nasłuchiwała, czy nie usłyszy kroków Karola.
- Mateusz, niech samowar nie zgaśnie, bo pan pewnie zaraz przyjdzie! -
zawołała do kuchni, obeszła pokój, wyjrzała na świat
ciemny przez wszystkie okna, chwilę stała z czołem opartym o
szybę i znowu powróciła na fotel i z wzrastającą
niecierpliwością oczekiwała. Nie było to po raz pierwszy od
czasu, jak w Łodzi mieszkała, to jest od dwóch miesięcy. Dla
Borowieckiego czas ten płynął bardzo szybko, ale dla niej i dla
ojca wlókł się ze straszną powolnością.
Zamknięci w
domu i w tym chorym kawałku ogródka, który im musiał
zastępować Kurów, cierpieli straszną nostalgię za
wsią, za wielkimi przestrzeniami i z trudem zmuszali się do nowego
życia i otoczenia.
Anka
zmizerniała nie tyle z nudów, ile ze zmartwień różnych, jakie
wciąż na nią spadały, i ze zgryzot tajonych, a których
źródłem był Karol.
Urządziła
sobie życie, jak tylko mogła, najczynniejsze, najbardziej
wyczerpujące, ale pomimo to jakiś nieokreślony smutek
przegryzał z wolna duszę.
Nie
wiedziała, co myśleć o Karolu. Wierzyła, była
przekonana, że ją kochał, ale od czasu przyjazdu do Łodzi
zaczynała wątpić w to chwilami.
Jeszcze nie
miała żadnej pewności, jeszcze nawet podejrzeń swoich
się wstydziła, a pomimo to sercem odgadywała tę
bolesną dla siebie prawdę.
A przy tym
codziennie ze zdumieniem pełnym boleści przekonywała się,
że on, ten, który był dla niej ideałem człowieka, którego
sobie ubrała we wszystkie blaski własnej szlachetnej duszy, o którym
myślała z dumą i radością, którego kochała
pierwszym czuciem, który miał być jej mężem - ten jej
chłopak kochany, jak go nazywała w duszy, jest taki inny i niepodobny
w rzeczywistości do tamtego, którego ubóstwiała.
Przekonywała
się o tym codziennie i cierpiała coraz boleśniej.
Bywał
czasami dla niej dobry, kochający, serdeczny, uprzedzający jej
życzenia wszystkie, ale bywa) i zimny, szorstki, nieubłagany w
ironizowaniu jej. wiejskich zwyczajów, a wtedy wyśmiewał z
ostrością bolesną jej dobre serce, jej opiekowanie się biednymi,
jej pojęcia nawet, jak nazywał, parafiańskie, wtedy jego stalowe
oczy paliły ją niesłychanym bólem, a surowa twarz pełna
była wyrazu zimnej obojętności.
Tłumaczyła
jego postępowanie, jak i on to robił w chwilach lepszych,
zdenerwowaniem i kłopotami, jakich miał wiele przy budowie fabryki.
Wierzyła
temu z początku i znosiła cierpliwie zmienność jego humoru,
a nawet robiła sobie wyrzuty, że nie umiała mu być
uspokojeniem, że nie umiała tak go przywiązać do siebie,
aby przy niej zapomniał o wszystkich kłopotach i zmartwieniach.
Próbowała
to robić nawet, ale przestawała, spostrzegłszy raz jego
drwiąco-dziękczynne spojrzenie, jakie jej rzucił.
A potem ona tego
nie umiała, ona go kochała prosto i szczerze, umiałaby dla niego
poświęcić wszystko, ale nie umiała pokazywać swojej
miłości, nie umiała zadzierzgać tych tysiącznych nici
spojrzeń, frazesów, dotknięć, niedomówień; tego sztucznego
czaru, który tak lubią mężczyźni i biorą zwykle za
miłość najgłębszą, a który jest tylko flirtem i
wstrętną minoderią panien chcących się dobrze
sprzedać.
Brzydziła
się tym, jej prosta i szlachetna dusza oburzała się do
głębi na myśl takiego podniecania mężczyzn i tym
trzymania ich przy sobie.
Miała
silnie rozwinięte poczucie własnej godności, była
dumną, czuła się człowiekiem.
- Dlaczego nie
przychodzi? - myślała z głęboką przykrością.
Józio czytał cichym, monotonnym głosem i od czasu do czasu
podnosił spoconą twarz, spoglądał lękliwie na
Ankę, wtedy pan Adam stukał kijem i wołał:
- Czytaj,
czytaj! a to, dobrodzieju mój kochany, ciekawe, ciekawe! Ten Bismark to sztuka,
oho! Szkoda, że nie ma księdza tutaj, szkoda... Słuchasz, Anka?
- Słucham -
szepnęła nasłuchując szumu drzew w ogrodzie i głuchego
łoskotu Mullerowskich fabryk, czynnych i w nocy.
Czas się
wlókł strasznie wolno.
Zegar bił
godziny za godzinami, cisza potem rozlewała się tym głuchsza, w
której tylko głos Józia coraz senniejszy rozlegał się
słabo, aż i on skończył gazety i zabierał się do
wyjścia.
- A ty, Józiu,
gdzie sypiasz? - zagadnął pan Adam.
- W kantorze
starego pana Bauma.
- Cóż, nie
lepiej mu?
- Pan Baum powiada,
że nic mu nie jest, że jest zupełnie zdrowy. Pan Wysocki
był dzisiaj, chciał go obejrzeć, to się tak
rozgniewał, że go prawie za drzwi wyrzucił.
- Fabryka idzie
jeszcze?
-
Dziesięć tylko warsztatów czynnych. Dobranoc państwu.
Ukłonił
się i wyszedł.
- Pan Maks
opowiadał wczoraj, że od października zamykają
zupełnie fabrykę. Stary Baum podobno zupełnie
obłąkany, całe noce przesiaduje w fabryce i porusza warsztaty.
Onegdaj znalazł go Maks w głównej sali, jak chodził od warsztatu
do warsztatu i robił na nich. O, Karol idzie! - zawołała
radośnie, podnosząc się z fotelu.
Karol
wszedł, przywitał się w milczeniu i rzucił się na
krzesło. - Z miasta idziesz? - zapytał stary.
- Jak zwykle -
odpowiedział opryskliwie, zirytowany, że musi się
tłumaczyć, ale spostrzegłszy niespokojny wzrok Anki,
rozjaśnił twarz i miękkim głosem zapytał:
- Cóż tu
nowego słychać? Nie mogłem być na obiedzie, bo
jeździłem do Piotrkowa, przepraszam, że nie zawiadomiłem,
nie było już czasu, bo wyjechałem niespodziewanie. Była tu
pani Trawińska?
- Była, ale
po południu odwiedziła nas pani Mullerowa z Madą.
- Mullerowa z
Madą? - zapytał ze zdumieniem.
- Przyszły
po sąsiedzku. Bardzo przyjemne kobiety i tak obie zgodnie wychwalały
pana. Narzekały, że pan o nich zapomina.
- Także
pretensje, byłem u nich parę razy zaledwie.
Wzruszył
ramionami.
Anka
spojrzała zdziwiona, bo Mada mówiła wyraźnie, że Karol na
wiosnę bywał u nich prawie codziennie na herbacie.
- Prawda, jaka z
tej panny Mady typowa gęś?
- Mnie
wydała się bardzo rozsądną i bardzo prostą i
szczerą, nawet za szczerą... Dziwię się, czemu pan Maks
odzywa się o niej zawsze z taką niechęcią.
- Maks
łatwo się uprzedza.
Wiedział,
dlaczego Maks jej nie lubi. Pił herbatę spiesznie, zmuszając
się do tego, aby Ance odmową nie robić przykrości, i rozmyślał
nad tą dziwną wizytą.
Po co one
przyszły?
A może Anka
umyślnie szukała zbliżenia. Wypytywał się o
szczegóły wizyty, Anka opisywała mu wszystko z
drobiazgowością i szczerze wyrażała swoje zdumienie z ich
przyjścia.
- To Mady
robota, sprytna dziewczyna! - myślał, ale nie był zadowolony.
Jeszcze się
przecież nie wyrzekł zupełnie myśli zostania zięciem
Mullera, więc wolałby, żeby żyły z daleka od siebie,
mniej trudną miałby pozycję wobec obu panien.
- Trzeba
będzie ich rewizytować - zauważył niedbale.
- Nie bardzo
chciałabym zabierać nowe znajomości.
- Wierzę, a
tym bardziej znajomości mocno nieodpowiednie.
- Pójdę do
nich którego dnia z ojcem i na tym się skończy. Zaczął z
pewnym politowaniem opowiadać o ich grubych obyczajach i
dorobkiewiczowskich fantazjach Mady i starego Mullera, ośmieszał ich
z przesadą umyślną, żeby Ance odebrać chęć
zabierania z nimi bliższej znajomości, jeśli ją miała,
a w końcu zeszedł na własne sprawy i kłopoty.
Anka
słuchała z uwagą i ze współczuciem przypatrywała
się jego podkrążonym oczom i zmęczonej twarzy, a gdy Karol
skończył, zapytała:
- Daleko jeszcze
do końca?
- Za dwa
miesiące muszę w ruch puścić fabrykę, a choćby
tylko jeden oddział, ale tyle jest jeszcze roboty, że boję
się myśleć o tym.
- Powinien pan
później odpocząć czas dłuższy.
-
Odpocząć! Ależ później będzie jeszcze więcej
roboty, całych lat potrzeba pracy wytężonej, zabiegów,
szczęśliwych warunków, dobrych odbiorców, kapitałów, żeby
stanąć jako tako, wtedy dopiero będzie można
myśleć o odpoczynku.
- I to
gorączkowe, wyczerpujące życie ciągle, ciągle?...
- Ciągle, i
w dodatku z troską, żeby się to wszystko zdało na co.
- W Kurowie nie
potrzebowałby się pan tak męczyć.
- Serio pani to
mówi?
- I ja to samo
powtarzam - odezwał się pan Adam, układający sobie pasjansa.
-
Myślałam o tym długo - szepnęła, przysunęła
się do niego bliżej i oparta o jego ramię zaczęła z
zapałem i tęsknotą malować spokojne, dobre życie na
wsi.
Uśmiechał
się pobłażliwie... Niech fantazjuje, kiedy jej to sprawia
przyjemność.
Wziął
w rękę koniec jej ogromnego warkocza i oddychał przedziwnym
zapachem jej włosów.
- Byłoby
tam zupełnie dobrze, nie psuliby nam ludzie spokojnego i trwałego
szczęścia - ciągnęła Anka zapalając się.
Karol
porównywał jej słowa z zupełnie podobnymi słowami tylu
kobiet, które tak samo, poruszone miłością, marzyły o
szczęściu z nim; to samo mówiła mu Lucy przed godziną, bo
od niej wracał.
Uśmiechnął
się i dotykał końcami palców chłodnych rąk narzeczonej
i stwierdził, że nie elektryzują tak silnie jak tamtej, że
nawet są znacznie brzydsze.
Anka mówiła
dalej, snując barwną nić swoich marzeń i tęsknot z
wielką szczerością.
- Gdzie ja to
samo słyszałem, kto mi to przedtem mówił? Aha! -
myślał i przypominał sobie długie wieczory spędzane z
Likiertową, przypominał sobie tyle innych kobiet jeszcze, tyle
twarzy, ramion, uścisków, pocałunków, przysiąg
miłości.
Był bardzo
znużony po dzisiejszej schadzce i tak jeszcze pełnym tamtej, że
wstrząsał się nerwowo i zapadał w jakąś
głęboką ciszę z wyczerpania nerwowego, słuchał
głosu Anki, a zdawało mu się, że to mówi kto inny, że
to te wszystkie dawne jego miłości, 'zmartwychwstałe we
wspomnieniu tylko, są obok, mówią, snują się, dotykają
go, słyszał prawie szelesty ich sukien, zdawało mu się,
że widzi blade profile, że uśmiechy i słowa pełne dziwnego
czaru otaczają go dookoła, że je spostrzega...
Wzdrygnął
się i ogarnął Ankę ramieniem, i przycisnął
rozpalone jeszcze tamtej pocałunkami usta do jej skroni... Podniosła
twarz ku niemu, zdziwiona tym nieoczekiwanym pocałunkiem, a on
zobaczył wtedy po raz pierwszy, przez bezwiedne prawie skojarzenie,
że ona nie jest piękną, jest niesłychanie miłą,
wdzięczną, szlachetną, dobrą, ale piękną nie
jest...
Ankę ten
wzrok badawczy i zimny dziwnie dotknął i zarumienił,
wyciągnęła mu z kieszeni na piersiach jedwabną
chusteczkę i zaczęła się nią chłodzić.
- Co to za
perfumy? - zapytała, aby coś powiedzieć, bo to spojrzenie
zmroziło jej zapał dawny.
- Fiołki, o
ile pamiętam.
- Te fiołki
są heliotropem, pomieszanym z różami! - odezwała się z
uśmiechem i bezwiednie obejrzała chusteczkę.
Była to
wykwintna chusteczka jedwabna, obszyta koronkami, z monogramem na środku,
zabrał ją Lucy i zapomniał schować głębiej.
- Prawda, to
heliotrop! - zawołał, żywo odbierając chusteczkę i
chowając ją zbyt spiesznie - Mateusz pomimo zakazu perfumuje mnie
ciągle zamiast pilnować, aby w pralni nie zamieniali drobiazgów -
mówił niedbale, ale czuł, że Anka nie uwierzyła w to
niezręczne tłomaczenie.
Posiedział
jeszcze chwilę, próbował nawet szerokiej. serdecznej rozmowy, ale
spotykał się ciągle z niedowierzającym wzrokiem dziewczyny,
więc wstał do wyjścia.
Anka
wyprowadziła go jak zwykle na werendę, gdzie już Mateusz
czekał z latarnią.
- Mateusz, nie
perfumujcie panu chusteczek tak silnie - powiedziała cicho,
- Ja ta nie
perfumuje, u nas ta nijakich perfumów nie ma - odparł zaspanym
głosem.
Anka
drgnęła nieco, patrząc na zakłopotaną twarz Karola.
- Może pan
z nami jutro pojedzie do kościoła?
- Jeśli
będę mógł, to dam znać rano.
Z tym się
rozstali.
Anka wolno
powróciła do mieszkania, kazała pogasić światła,
wydała polecenia na jutro, powiedziała ojcu dobranoc i
znalazłszy się w swoim pokoju, stanęła przy oknie i
długo patrzyła w ciemne przepaście nieba, długo
rozczuwała wszystko.
- A wreszcie, to
mnie już nic nie obchodzi - szepnęła do siebie.
Ale to była
nieprawda, obchodziło ją to więcej nawet, niż
pragnęła, tylko nie chciała poddać się tym bolesnym,
upokarzającym jej dumę spostrzeżeniom tym brutalnym faktom,
jakie przed nią stawały.
- Nie stanę
mu pewnie na drodze do szczęścia - powiedziała sobie rano po nie
przespanej nocy, zacięła się w sobie i w takiej dumie, która nie
pozwalała się skarżyć i płakać.
Zamknęła
wszystko w sobie.
Przy
śniadaniu była jak zwykle spokojna. Służąca dała
znać, że gromada robotników przyszła i .koniecznie ją chce widzieć.
Anka wyszła
na werendę nie wiedząc, o co im chodzi.
Pana Adama
też za nią wtoczyli.
Na werendzie
było kilku mężczyzn i kobiet, ubra-nych świątecznie, z
bardzo uroczystymi twarzami.
Na jej
wejście wysunął się zaraz Socha, który teraz był
furmanem u Borowieckiego, pocałował ją w rękę,
schylił się do nóg wedle odwiecznego zwyczaju, cofnął
się nieco, chrząknął, obtarł nos rękawem surduta,
obejrzał się na żonę stojącą z boku i rzekł
mocno:
- A to
myśwa się zmówili i przyszli podziękować naszej dziedziczce
kochanej za tego chłopaka, co go to połamało, a u panienki
się likował, za te kobite, co to una wdową ostała, po tym
Michale, co go te rusztowanie zabiło, i za te dziecioki, co ostały,
niby po tym Michale, co go rusztowanie zabiło, i za te dobrość,
jaką im panienka robi - wypowiedział jednym tchem i obejrzał
się na żonę i na kolegów, którzy potakiwali głowami i
poruszali ustami, jakby mówiąc z nim razem.
Odetchnął
i mówił dalej.
- My
jesteśwa biedne sieroty, a panienka chociaż ani nam warzona, ani
pieczona, a dobra kiej matka rodzona. Naród się zmówił, coby za to
wszystko podziękować z serca. Przez podaronków myśwa przyszli.
ale podaronki... ale... podaronki... całujta, ścierwy, panienke po
rączkach, obłapia za nóżki! - zawołał, nie mogąc
dokończyć mowy.
Jakoż po
tym energicznym przemówieniu otoczyli Ankę kołem i całowali
ją po rękach, a mniej śmieli po łokciach. Ankę
zalała ogromna radość i rozrzewnienie, mówić nie mogła
ze wzruszenia, więc pan Adam przemówił słów kilka od siebie i
kazał im dać wódki Na sam koniec sceny nadszedł Karol i
dowiedziawszy się, o co im chodzi, kazał dać po raz drugi wódki
i coś w rodzaju śniadania i uścisnął bardzo serdecznie
ręce robotników, ale uśmiechał się ironicznie i gdy ludzie
odeszli, powiedział drwiąco:
-
Wzruszająca scena. Myślałem, że to dożynki,
brakowało tylko pieśni i wieńca ze zbóż, był natomiast
spleciony z wdzięczności i z dobrych uczynków.
- Widzę,
że to jest łatwa zabawa, ironizowanie wszystkiego, bo zbyt
często pan się w to bawi - powiedziała spokojnie na pozór, ale w
głębi drżała gniewem.
- Nie moja
zasługa, a... sposobności tak częstych.
-
Dziękuję panu za szczerość. Wiem teraz już dobrze.
że wszystko, co robię, jest śmiesznym, małostkowym,
parafialnym i niemądrym, że to wszystko godne jest ironii, tylko ironii,
a pan ją swobodnie wypowiada, bo to mnie tylko boleć może, a
pana cieszy, nieprawdaż? - mówiła rozdrażniona.
- Co słowo
to oskarżenie, i to bardzo ciężkie - rzekł Karol.
- I prawda.
- Nie,
zupełna nieprawda, przywidzenie dla mnie bardzo bolesne.
- Bolesne! -
zawołała ironicznie.
- Panno Anno,
Anka! dlaczego się pani gniewa na mnie? Po co mamy sobie zatruwać
życie takimi drobiazgami, czyż pani na serio znajduje w moim
ironizowaniu niewinnym obrazę i krytykę siebie? Ależ daję
pani słowo, że nigdy, nigdy tego nie pragnąłem i
pragnąć nie mogłem - tłumaczył się gorąco
szczerze zmartwiony i dotknięty jej słowami.
Anka nie
słuchała, wyszła z pokoju nie spojrzawszy na niego.
Karol
poszedł do ojca na werendę i skarżył się przed nim.
- Ja jestem
trup, ja już nie żyję, ale ci powiem szczerze, krzywdzisz
Ankę i zniechęcasz, obyś tego, nie żałował
później - powiedział stary ze smutkiem i zaczął mu
robić delikatne wymówki za zaniedbywanie narzeczonej i za te tysiące
drobiazgów w codziennym życiu, którymi Ankę ranił i obrażał
jej miłość własną.
- Antonina niech
się spyta panienki, czy prędko pojedziemy do kościoła, bo
konie już czekają - powiedział Karol do służącej
i wzburzony wymówkami ojca chodził po werendzie oczekując odpowiedzi.
Służąca
przyszła zaraz.
- Panienka poszła
do pani Trawińskiej i powiedziała, że dzisiaj nie pojedzie do
kościoła.
Borowiecki
rozczerwienił się ze złości i wybiegł.
- Pij że
sobie piwo, jakieś nawarzył... - mruczał za nim pan Adam.
Anka rozgniewana
poszła do Niny.
Nina była
sama, siedziała w narożnym pokoju przed małymi stalugami i
malowała pastelami bukiet złotawych róż, rozsypanych przed
nią na pysznej zielonawej materii.
- Dobrze,
żeś przyszła, miałam pisać po ciebie.
- Sama
jesteś?
- Kazio
pojechał do Warszawy, wróci dopiero wieczorem, malowanie mi się
już sprzykrzyło, czytać mi się nie chce, więc
chciałam ci zaproponować wycieczkę za miasto, na
świeże powietrze. Będziesz miała czas?
- Ile tylko
zechcesz.
- A Karol?
- Przecież
jestem dorosła i wolno mi już rozporządzać sobą i
czasem swoim.
- A! -
wyrwało się Ninie mimo woli, ale nie pytała więcej, bo
służący zameldował Kurowskiego, który dowiedziawszy
się, że nie ma Trawińskiego, chciał wyjść.
- Zostań
pan, zjemy razem obiad, a potem we trójkę urządzimy wycieczkę za
miasto, będziesz pan naszym opiekunem i pocieszycielem, dobrze?
- Na opiekuna
zgoda.
- Ba, kiedy nam
koniecznie potrzebny jest pocieszyciel.
- Dobrze,
niechaj panie cierpią, a zacznę pocieszać, tylko uprzedzam,
że łzom nie uwierzę i pozwolę im płynąć
swobodnie, choćby strumieniami.
- Łzom pan
nie wierzy?
- Przepraszam,
kobiecym łzom.
- Zawiodły
pana jedne, a teraz zemsta na wszystkie.
- Tak,
zawiodły, a teraz zemsta! – powiedział wesoło.
- Nie
będzie pan miał do niej sposobności, bo my należymy do
kobiet, które nie płaczą, nieprawdaż, Anka? -
- A przynajmniej
nikt łez ani cierpień naszych nigdy nie zobaczy - odpowiedziała
cicho Anka.
- Uwielbiam
taką dumę, a gdybym był prawodawcą, nakazywałbym
ją wszystkim.
- Nikt by nie
słuchał, bo ludzie są szczęśliwsi przez to samo,
że mogą uchodzić przed drugimi za nieszczęśliwych.
- Duży
paradoks, ale i duża prawda, człowiek to przede wszystkim
zwierzę liryczne, jeśli nie sentymentalne. Nowy Linneusz powinien je
zaklasyfikował pod rubrykę: "Gatunek mazgajowatych".
Pomijając to, czy Karol tutaj będzie dzisiaj?
- Nie wiem, nie
wiem, czy pana Borowieckiego dzisiaj widzieć będę.
Kurowski bystro
popatrzył na Ankę, ale twarz jej nic nie zdradzała, prócz
spokojnej obojętności.
Przy
skończeniu obiadu, który przeszedł nadzwyczaj wesoło, bo i Anka
rozchmurzyła się nieco po usilnych staraniach Kurowskiego,
przyszła na stół kwestia, gdzie jechać?
- Byle nie do
Helenowa, tam za wiele ludzi dzisiaj.
- Pojedziemy za
miasto. Szkoda, że nie ma Trawińskiego, bo zaproponowałbym
państwu podwieczorek u siebie. Mam przy chałupie trochę wody i
ogrodu, byłoby nam chłodno.
- Daleko od
Łodzi? - spytała Anka. - Boczną drogą będzie z
pięć wiorst.
- Prowadzi pan
podobno gospodarstwo?
- Jestem wielki
pan, bo mam czterdzieści morgów ornego gruntu, ale... ale gospodarstwo
prowadzę tylko w fabryce, bo rolnego nie znam i nie cierpię.
- Pan Karol
opowiadał mi na wiosnę, że pana zastał przy
własnoręcznej siejbie jęczmienia, a nie w laboratorium,
więc?
- Więc...
Karol żartował tylko, upewniam panią, że żartował
- powiedział prędko, bo się ukrywał ze swoimi
zamiłowaniami gospodarczymi, które pogardliwie wobec ludzi nazywał
parobczymi.
-
Pokażę paniom, jak się w Łodzi bawią w niedzielę
szerokie masy - mówił wsadzając je do powozu i kazał jechać
do lasku Milscha.
Miasto było
jak wymarłe, sklepy pozamykane, okna poprzysłaniane, szynki ciche,
ulice puste, zalane rozdrganym powietrzem i oślepiającymi blaskami
słońca, które prażyło niemiłosiernie.
Drzewa na
trotuarach stały bez ruchu, z omdlałymi liściami, bezsilne wobec
potęgi ognia lejącego się z białawego nieba, które niby
ciężka wełniana opona obtulało miasto tak szczelnie,
że ani jeden przewiew wiatru nie przedarł się z pól i nie
ochładzał rozprażonych bruków, trotuarów i murów.
- Lubi pani
ciepło - zauważył, bo Anka przysłaniała parasolką
twarz tylko, odsłaniając ramiona i plecy na słońce.
- Ale tylko
słoneczne.
- Tamci się
smażą jak na patelni - wskazał ruchem brody na niskie domy,
przed którymi w wąskim jeszcze pasku cieniów rozkładały się
całe rodziny, zupełnie roznegliżowane.
- Dziwne, ale ja
zupełnie nie czuję tego upału, jaki widzę - odezwała
się Nina.
Nikt jej nie
odpowiedział, bo Kurowski bardzo pilnie obserwował Ankę. Jego
orzechowe wielkie oczy, podobne do oczów tygrysa, ślizgały się
po jej twarzy badawczo. Anka nie zauważyła tego, rozmyślała
o Karolu i tłumiła w sobie cichy żal, który ją
począł nurtować; żal, że może źle
zrobiła sprawiając mu przykrość.
- Czy tutaj
zostaniemy? - zapytała Nina, gdy powóz zatrzymał się przed
restauracyjnym ogródkiem, z którego płynęła ogromna wrzawa głosów
i muzyki wojskowej.
- Przejdziemy
tylko do lasu. Przepychali się przez zatłoczony ogródek, pełen
wrzawy i hałasów.
Kilkaset drzew i
drzewek o liściach pożółkłych i spieczonych rzucało
mizerny cień na wydeptane trawniki i na piaszczyste dróżki i alejki,
dymiące tumanami kurzu, który rozwłóczył się po ogródku i
opadał na drzewa i na setki białych stołów, i na tłumy przy
nich rozsiadłe, rozkoszujące się piwem, jakie zabrudzeni garsoni
roznosili ustawicznie.
Wojskowa
orkiestra na estradzie grała sentymentalnego walca, a w głównym
budynku restauracyjnym. otoczonym werendami, tańczono z zapałem
pomimo tropikalnego gorąca; tancerze byli bez surdutów, a niektórzy i bez
kamizelek, ale tym siarczyściej bili obcasami w podłogę i mocno
pokrzykiwali.
Pomagali im z
zapałem liczni widzowie, cisnący się do drzwi i okien
pootwieranych, przez które podawano zmęczonym, piwo, a wielu
niecierpliwszych tańczyło na werendzie i na trawnikach, w
obłokach kurzawy i przy akompaniamencie strzałów w strzelnicy i
głuchym, warczącym turkocie wyrzucanych w kręgielni kul i
głosów trąbek dziecinnych, brzęczących po całym
ogrodzie.
Na małej
sadzawce, o martwej, zaropiałej wodzie, kołysało się kilka
łódek; kilka tkliwych par smażyło się na słońcu i
pracując wiosłami, śpiewało bardzo czułymi
głosami niemiecką piosenkę o gaju, piwie i miłości.
- Wyjdźmy,
już nie mogę wytrzymać – szepnęła Nina wstając od
stolika, przy którym siedli.
- Ma pani
już dosyć ludowej zabawy i demokratycznego otoczenia? - pytał
ironicznie Kurowski płacąc za piwo, którego nie dotknęli.
- Mam tylko
dosyć kurzu i brzydoty. Chodźmy do lasu, może tam będzie
świeższe powietrze - szeptała przysłaniając usta, bo
kurz podnosił się coraz gęstszy.
Ale i w lesie
nie było świeżego powietrza.
- Więc to
jest las? - zawołała Anka przystając ze zdumienia pod drzewami.
- Tak
się to w Łodzi nazywa.
Zapuścili
się w głąb.
Las
stał cichy i jakby obumarły, tysiące czarnych smutnych pni
rozbiegało się we wszystkie strony, pożółkłe,
suchotnicze gałęzie obwisały z bezwładnością
konania i tak przysłaniały światło, że było
mroczno i smutnie; drzewa stały bez ruchu, a jeśli chwilami
powiał po nich wiatr, to trzęsły się jak w febrze i
głucho, żałośnie szumiały, a potem znowu stały
martwe, czarne, smutne, jakby głęboko zamyślone i pochylały
się nad strugą odpływów fabrycznych, która kolorową
wstążką wiła się wskroś czarnych pni i mroków,
rozsiewała duszące straszne wyziewy i tworzyła w wielu miejscach
grząskie, zaropiałe bagienka, rozsączała się w
organizmy potężne drzew, które niby palcami olbrzymów chwyciły
się korzeniami ziemi i ssały z niej z wolna śmierć i
zatratę.
Ale
wśród tych drzew konających rozkładały się gwarne
obozowiska ludzkie.
Katarynki
i setki harmonijek grały w różnych miejscach lasu, samowary
dymiły, dzieci jak kolorowe motyle biegały w mroku posępnym,
tańczono w wielu miejscach, wrzawa skłębionych głosów
ludzkich i muzyki huczała głucho.
- Smutna
zabawa - zauważyła Anka. - Czemu z nich tak mało się bawi
istotnie, czemu wszyscy nie krzyczą, nie śpiewają, nie piją
pełną piersią swobody, wypoczynku, życia?
- Czemu? bo nie
umieją i nie mają sił. Odpoczywają po wczoraj; nie
zapomnieli go jeszcze, a już smutek jutra mroczy im dusze - mówiła
Nina wskazując całe rodziny rozłożone pod drzewami, które
siedziały apatyczne, zmęczone i jakby ze zdumieniem
rozglądając się po lesie i po tych, którzy tańczyli i
śmiali się.
- Chodźmy
za las, chcę chociaż kawałek pola - zawołała Anka.
Poszli, ale i
tam długo nie byli, bo Anka nie znalazła pola, jakiego szukała,
zobaczyła natomiast wielkie, puste już ziemie, na których
wznosiły się cegielnie i czerwone kominy jakichś fabryk,
piętrowe domy i kilku cyklistów, ciągnących swoje maszyny po
wysypanej miałem węglowym drodze.
Wrócili
rychło do miasta, Anka spiesznie poszła do domu sądząc,
że zastanie Karola; nie był nawet na obiedzie.
Pan Adam
spał w swoim wózku w ogrodzie pod drzewami, cisza pełna dziwnej nudy
owiewała dom cały, na pustej werendzie ćwierkały i
goniły się wró-ble, wcale nie zestraszone wejściem Anki, która
obszedłszy ogród, zajrzawszy do wszystkich pokoi, nie wiedziała, co
robić ze sobą.
Wzięła
jakąś książkę i siadła na werendzie, ale
czytać nie mogła; patrzyła bezmyślnie w białe chmury,
jakie od wschodu zaczęły nadciągać, i słuchała
godzinek, które w kuchni pełnym głosem śpiewała
służąca. To jej tak żywo przypomniało wieś i
takim roztęsknieniem głuchym i bolesnym przepełniło serce
że rozpłakała się, sama nie wiedząc dlaczego.
Czuła
się dziwnie samotną, opuszczoną i jakby gdzieś z dala poza
całym światem...
Pan Adam
zaczął nawoływać, więc poszła i przywiozła
go na werendę.
- Karola nie
było?
- Nie wiem,
przyszłam niedawno. Milczeli długo, unikając spotkania się
oczami, aż w końcu pan Adam rzekł nieśmiało:
- A może
byśmy razem odmówili nieszpory, co?
- Dobrze, o
dobrze! - zawołała radośnie i zaraz przyniosła
książkę do nabożeństwa.
- Bo...
widzisz... przypomni to nam Kurów... - szepnął, zdjął
kapelusz, przeżegnał się i zaczął powtarzać za
nią, głosem pełnym wiary i uczucia, łacińskie
słowa hymnów.
Cisza
przedwieczorna zrobiła się jakaś głębsza i rozpościerała
się razem ze zmrokiem, który już rozsnuwał swoje pajęcze
posnowy na niskie domy i ogrody, tylko cynkowe dachy i szyby paliły
się jaskrawymi blaskami zachodu, a dymy idących i w niedzielę
fabryk podobne były do różowych pierścieni, które
nieskończonym, spiralnym łańcuchem biły prosto w niebo.
Anka
czytała do samego zmroku, jej czysty głos o głębokich
akcentach lirycznych rozlewał się koliskami po werendzie,
poruszał lekko obwisłe liście wina i chwiał delikatnymi
kwiatami powojów i groszków pnących się po balustradzie, a potem, gdy
skończyła, uklękła przy starym i dawnym kurowskim obyczajem
zaśpiewała stłumionym nieco głosem:
Wszystkie nasze
dzienne sprawy...
Pan Adam
wtórował swoim basem, a służąca z kuchni dyszkantem.
Daleko, jakby o tysiące mil, miasto zaczęło huczeć
powracającą falą spacerowiczów, turkotami dorożek,
głuchym łoskotem fabryk i płaczliwymi głosami katarynek po
szynkach.
Podano wkrótce
herbatę, ale Karol nie przyszedł.
Anka
czekała na niego coraz niecierpliwiej, bo po tej modlitwie uspokoiła
się bardzo i postanowiła opowiedzieć mu wszystkie swoje
udręczenia i wątpliwości.
Miała nawet
postanowienie przeprosić go za swoje wyjście dzisiejsze, byle
się już raz skończyły te ciągłe nieporozumienia.
Karol jednak nie
nadchodził, przyszła natomiast Wysocka, jakaś bardzo tajemnicza
i surowa, długo opowiadała o synu i o mężczyznach w
ogólności, długo dzierzgała jakieś tło, na którym
chciała uwypuklić tym lepiej sprawę, z jaką przyszła.
Anka
słuchała jej ze wzrastającym niepokojem, aż w końcu
powiedziała:
- Dlaczego
ciocia nie powie otwarcie, po co te półsłówka i kołowania.
- Dobrze,
wolę nawet otwarcie, bo mi niezręcznie i nie umiem inaczej.
Chodźmy do twojego pokoju. Zamknij dobrze drzwi! - zawołała, gdy
się już tam znalazły,
- Słucham
cioci - szepnęła siadając w niskim foteliku przy stole, na
którym paliła się lampa w złotawej osłonie.
- Ot, moje
dziecko, przyszłam cię zapytać, jako twoja krewna, czy wiesz, co
mówią w Łodzi o tobie i o Karolu?
- Nie
myślałam nawet, że mówić mogą - odpowiedziała
cicho, podnosząc oczy.
- I nie
domyślasz się?
- Zupełnie,
nie mam pojęcia nawet, co by mogli mówić - odpowiedziała tak
spokojnie, że Wysocka zatrzymała w sobie jakieś słowa,
przeszła się kilka razy po pokoju, popatrzyła na nią i
zawołała przyciszonym głosem:
- Mówią,
że... że Karol chętnie ożeniłby się z Madą
Mullerówną, gdyby... gdyby...
- Gdybym ja mu
nie stała na przeszkodzie - podchwyciła mocno.
- Więc
wiesz?
- Nie, ciocia mi
to powiedziała przecież w tej chwili - szepnęła ciszej i
zamilkła.
Przechyliła
głowę w tył, na wysoką poręcz fotelu, i patrzyła
przed siebie tępym, przygaszonym wzrokiem; wiadomość nie
wstrząsnęła nią do głębi i od razu, a
rozlewała się po jej sercu gorącymi koliskami;
przeżuwała ją jeszcze spokojnie, tylko jakieś bolesne
drżenie przebiegało po niej, ale go tłumiła całą
siłą woli.
- Moja Anko, nie
gniewaj się na mnie za złą wieść, która
najprawdopodobniej jest tylko złośliwą plotką.
Musiałam ci ją powiedzieć... Rozmów się z Karolem otwarcie,
bo takie plotki potrafią najmocniejszą miłość zabić
i... i... Pobierzcie się jak najprędzej, to tym najlepiej zamknie
się usta niechętnym, przestaną się wami zajmować. I
nie gniewaj się na mnie, moim obowiązkiem było cię
uprzedzić.
- Jestem cioci
bardzo wdzięczna, bardzo...
Ujęła
jej rękę i przycisnęła do ust.
- I nie martw
się, to nic, tylko plotki. Karol ma wielu nieprzyjaciół, dużo
kobiet liczyło na niego, dużo się w nim kochało, więc
nic dziwnego, że się mszczą teraz, a zresztą ludzie nigdy
znosić me mogą spokojnie cudzego szczęścia. Dobranoc.
- Dobranoc
cioci.
Anka
odprowadziła Wysocką do drzwi.
- A jeśli
chcesz, to ja sama powiem o tym Karolowi.
- Nie,
dziękuję, ja muszę mu powiedzieć o tym. Może ciocia
się zatrzyma, wezmę tylko okrycie i pójdę z ciocią do
Trawińskiej.
Wyszły w
milczeniu, bo chociaż Wysocka usiłowała zawiązać
rozmowę, Anka prawie nie słyszała jej słów i nie
odpowiadała, zatopiona w coraz żywszym odczuwaniu tej wieści
niespodziewanej.
Żeby
dostać się do domu Trawińskich, było najkrócej
przejść przez ogród i fabrykę Borowieckiego, ale że fabryka
z powodu niedzieli była zamknięta, więc trzeba było
iść ulicą, obok pałacu i domu Mullerów.
Okna domu
Mullerów były otwarte i oświetlone, a że były słabo
przysłonięte i tuż nad trotuarem, więc z ulicy doskonale
było widać wnętrze.
Anka przechodziła
koło nich nie patrząc, ale Wysocka spojrzała i zatrzymała
się chwilę, pociągając za rękę dziewczynę.
W saloniku
siedziała cała rodzina Mullerów z Karolem w pośrodku.
Mada,
przechylona do niego, opowiadała coś ze śmiechem i
radością, a czego Karol słuchał z wielkim skupieniem.
Anka,
spostrzegłszy tę scenę, cofnęła się i nie
powiedziawszy ani słowa Wysookiej, powróciła do domu.
Nie
rozpaczała ani płakała, bo czuła się tylko
obrażoną śmiertelnie, dotkniętą w swej
miłości własnej.
Na drugi
dzień po obiedzie Karol zaczął się usprawiedliwiać
przed nią, dlaczego nie był wieczorem, ale mu przerwała zimno i
dosyć wyniośle:
- Dlaczego pan
się usiłuje usprawiedliwiać, robi pan to, co jest
przyjemniejszym, było panu milej u Mullerów, więc tam pan
przepędził wieczór.
- Zaczynam pani
nie rozumieć - zawołał dotknięty.
- Nie wiem, czy
się pan starał o to kiedykolwiek.
- Dlaczego pani
mówi w taki sposób do mnie?
- Czy pragnie
pan, abym nie mówiła zupełnie?
- To raczej pani
zmusza mnie do tego.
- O tak, zmuszam
pana, oczekując całe dnie nieraz na jedno słowo, oczekując
na próżno... - powiedziała Anka z goryczą, ale
pożałowała zaraz tych słów które się jej bezwiednie
wydarły, bo Karol siedział nieporuszony i zły. .
Zniechęcenie
i nuda wyzierały z jego oczów i słów nie potrafił się
już maskować nawet, podniósł się i biorąc kapelusz
powiedział zimno:
- Jadę do
Kurowa, może pani ma jaki interes?
- Mam kilka
nawet.
- Mogę je
załatwić.
-
Dziękuję, załatwię sama, bo i tak z ojcem za dni kilka tam
pojedziemy.
Ukłonił
się i wyszedł, ale powrócił już z ogrodu, tknięty
mocno potrzebą zgody i jakby w poczuciu win swoich względem niej
popełnionych; zastał ją tak, jak opuścił.
Anka
siedziała wpatrzona w okno, podniosła na niego pytające
spojrzenie.
- Panno Anko,
dlaczego się pani gniewa na mnie? Czemu nie jesteś pani szczerą
ze mną jak dawniej, jak w Kurowie? Co się z panią dzieje?
Jeśli panią zmartwiłem, jeśli zrobiłem
jakąkolwiek przykrość, to przepraszam całym sercem...
Mówił
cichym, pełnym uczucia głosem, a porwany własnymi akcentami szczerości,
szeptał dalej z serdecznością:
- Ja mam tyle
kłopotów, tyle zmartwień ciągłych, że być
może nieraz uraziłem panią swoją szorstkością,
ale powinna pani wiedzieć przecież, że to mogło się
stać tylko mimo woli, nie posądzisz mnie przecież, że
mógłbym świadomie cię udręczać, Anka, proszę
cię, przemów i przebacz mi. Czy już tak mało cię
obchodzę, co?
Pochylił
się nad nią i zajrzał w jej oczy, które spiesznie
przymknęła, bo były pełne łez. Ten głos
serdeczny, cichy przenikał ją ciepłem, otwierał wszystkie
rany, budził wszystkie przemilkłe skargi i wszystkie pragnienia
kochania, przepełniał jej oczy łzami, a duszę taką
dziwną, taką wielką żałością - a nie
mogła się odezwać, nie mogła, bo czuła, że razem
z tym słowem rzuci mu się w ramiona, że wybuchnie płaczem,
więc nic nie powiedziała, siedziała sztywno, mocując
się z dumą własną, zabraniającą pokazywania, co
czuła w tej chwili, i z szalonym pragnieniem miłości i wiary w
niego.
Borowiecki, nie
doczekawszy się odpowiedzi i głęboko tym zmartwiony,
wyszedł.
Anka długo
żałowała tej chwili straconej dla odzyskania szczęścia
i długo płakała po niej.
Płynęły
potem dnie i tygodnie w zgodzie i pozornym spokoju.
Witali się,
żegnali z jednaką uprzejmością, rozmawiali nieraz nawet
poufnie, ale bez dawnej serdeczności, bez dawnej wiary w siebie i bez
dawnej troski o siebie.
Anka
usiłowała być inną, dawną, dobrą i
kochającą narzeczoną, ale z przerażeniem spostrzegła,
że już taką być nie mogła i że
miłość do Karola jakby umierała w niej.
Ostrzeżenie
Wysockiej miała ciągle w pamięci i potwierdzały go
różnymi czasy wyrzeczone słowa Karola, które teraz dopiero
nizała na nić uświadomienia i rozpatrywała uważnie.
A przy tym i
inni ludzie nie żałowali jej półsłówkowych
ostrzeżeń. Czasem się z tym wyrywał Maks, a
najczęściej Moryc, który z wielką przyjemnością i
bardzo delikatnie przysłonięte opowiadał szczegóły o Karolu
i jego zamysłach i potrzebach.
Dawniej
zupełnie nie zwracała uwagi na to, ale teraz nauczyła się
wyławiać prawdę z tych półsłówek, prawdę tak
gorzką dla siebie, tak raniącą jej dumę, że gdyby nie
wzgląd na pana Adama, byłaby natychmiast wyjechała z Łodzi.
A czasami znowu
wzbierał w jej sercu wielki, stłumiony krzyk tej miłości
umierającej, krzyk serca, które jeszcze pomimo wszystko kochało i z
losem swoim zgodzić się nie mogło.
Na zewnątrz
pomiędzy nimi nic jeszcze nie zaszło, ale oddalali się od siebie
coraz bardziej.
Borowiecki,
zajęty wykończaniem fabryki, mało mógł
poświęcać i czasu, i uwagi narzeczonej, czuł tylko
bezwiednie, że Anka jest coraz smutniejsza i że porusza się
jakby w obłoku chłodu i obojętności.
Postanowił
tę sprawę ostatecznie rozstrzygnąć po skończeniu
fabryki, a tymczasem, ponieważ było mu źle w domu, bywał
bardzo często u Mullerów i częściej niż dawniej
widywał się z Lucy.
|