"Z dniem l
października puszczona została w ruch Manufaktura wyrobów
bawełnianych pod firmą K. Borowiecki i S-ka. Zobowiązania
podpisywać będzie K. Borowiecki lub p. p. M. Welt."
Borowiecki
odczytał półgłosem okólnik handlowy i zwrócił się z
nim do Jaskólskiego.
- Trzeba
zaraz wysłać go do pism, a jutro do różnych firm, pan Moryc
dostarczy adresów.
Wyszedł
na wielki dziedziniec fabryczny, jeszcze zastawiony rumowiskami i rozmaitymi
częściami maszyn, bo chociaż urzędownie fabryka była
już skończona, ale faktycznie szła tylko przędzalnia, a
resztę oddziałów wykończano gwałtownie.
Karol nie
chciał i nie mógł już z różnych powodów czekać
zupełnego wykończenia, więc puścił tylko
przędzalnię, i na dzisiaj właśnie naznaczył dzień
poświęcenia fabryki i puszczenia w ruch maszyn.
Chodził
dziwnie zgorączkowany i niespokojny, w przędzalni długo
przyglądał się próbnej robocie, prowadzonej przez Maksa, który,
spocony z wysiłku, ochrypły od krzyku, zmęczony i brudny,
biegał po sali, sam zatrzymywał maszyny, poprawiał je i
puszczał znowu, troskliwym okiem przyglądając się
warczącym wrzecionom i wyciągniętym na próbę niciom.
- Maks,
zostaw wszystko, bo się już zbierają w domu.
-
Ksiądz Szymon przyjechał?
-
Przyjechał z Zajączkowskim i już się dopytywał o
ciebie.
- Za
godzinę tam przyjdę.
Karol z
pewną przyjemnością przypatrywał się zielonym
girlandom z jedliny, jakimi robotnicy pod wodzą starego Jaskólskiego
ubierali głównie drzwi i okna. Druga partia robotników uprzątała
przejścia w dziedzińcu i ustawiała długie stoły, obite
perkalem, w magazynie, który nie był jeszcze zupełnie
skończonym; stoły były dla robotników i pracujących przy
budowie, którym miano wyprawić coś w rodzaju śniadania. W domu
zaś z pośpiechem szykowano wystawne przyjęcie dla kolegów,
przyjaciół i znajomych fabrykantów, zaproszonych na dzisiejszą
uroczystość.
Karol
włóczył się po salach i dziedzińcu z dziwnym uczuciem
niemocy i jakby żalu, że to już skończone, że to
już trzeba zaczynać nową, jeszcze cięższą
pracę; przyglądał się murom i maszynom z uczuciem wielkiej
życzliwości i jakby głębokiego powinowactwa.
Tyle
miesięcy czasu, tyle wysiłków mózgu i nerwów, nie dospanych nocy im
poświęcił, tak rosły i rozwijały się w jego
oczach, siłą jego woli, mocą jego własnych sił i krwi,
że dobrze to czuł teraz, iż wielka część jego
istoty zamknięta jest w tych czerwonych murach, uwięziona w tych
dziwacznych, poskręcanych jak potwory maszynach, które na podłogach
leżały jeszcze nieruchome, ciche, ale gotowe do ruchu na jego
skinienie, martwe niby, a pełne utajonego skupionego życia.
Nie
zwracał uwagi na Dawida Halperna, który, chociaż chory i nieproszony,
przywlókł się, życzył mu szczęścia i radosnym
wzrokiem obejmował nową fabrykę, oglądał sale,
interesował się wszystkim i powtarzał Maksowi:
- Ja
się cieszę, ja się bardzo cieszę, panie Baum, bo jak
postawiliście fabrykę - to Łodzi znowu przyrosło.
- Nie
zawracaj pan głowy; - mruknął Maks. Dawid Halpern się nie
obraził, poszedł dalej oglądać a później, podczas
ceremonii poświęcenia, stał z boku z odkrytą
głową i z zachwytem przyglądał się fabrykantom i
ciżbie ludzkiej, i nowemu warsztatowi pieniędzy.
- Czego
szukasz? - zapytał Moryc Karola wchodząc za nim do pustej sali.
- Niczego,
patrzę tylko - odparł melancholijnie.
- Czy to
przyjęcie dla robotników nie mogłoby się odbyć skromniej?
- To
znaczy, nie dać im nic, bo i tak jest dosyć skromne.
- A kosztuje
czterysta rubli, już mi podali rachunki.
- Odbijemy
to jakoś na nich. .Nie sprzeczaj się chociaż dzisiaj. Patrz, to
jednak nasze dawne marzenia nie stało się - szepnął
wskazując fabrykę.
- Ale czy
długo trwać będzie? - odpowiedział Moryc
uśmiechając się jakoś dziwnie.
-
Ręczę ci, że dopóki ja żyję, trwać będzie -
zawołał z mocą.
- Mówisz
jak poeta, a nie jak fabrykant. Kto może zaręczyć, że za
tydzień nie będzie to tylko kupa gruzów! Kto wie, czy za rok sam nie
będziesz chciał się jej pozbyć. Fabryka taki dobry towar
jak i perkal i lak samo się sprzedaje, jeśli na niej dobrze
zarobić można.
-
Mógłbyś odświeżyć swoje teorie, bo mi już bardzo
spowszedniały - odpowiedział mu Karol i poszli razem do domu, gdzie
już kilkanaście osób, zebranych na uroczystość,
siedziało na werendzie.
Jakoż
wkrótce ukazał się ksiądz Szymon w komży i wszyscy ruszyli
za nim.
Chwila
była bardzo uroczysta, tłumy robotników, z odkrytymi głowami,
świątecznie ubranych, zapełniały dziedziniec i sale
fabryczne.
Ksiądz
szedł z oddziału do oddziału, odmawiał modlitwy i
pokrapiał mury, maszyny i ludzi wodą świeconą.
W
przędzalni, .gdzie przy każdej maszynie stali ludzie i wszystkie
transmisje, koła i pasy były napięte siłą, po
poświęceniu Borowiecki dał znak i wszystkie maszyny ruszyły
zgodnym rytmem, a po kilkuset obrotach stanęły, bo robotnicy poszli
na śniadanie do magazynu.
Fabryka
była puszczona w ruch. Całe towarzystwo powróciło do domu i
zasiadło do śniadania. Pierwszy toast za pomyślność i
rozwój fabryki wniósł Knoll, który w długiej mowie bardzo
życzliwie wspominał prace Borowieckiego w firmie Bu-cholc i S-ka;
drugi toast za to samo, z dodatkiem zdrowia dla dzielnych spólników i przyjaciół,
podniósł Grosglik i w końcu ucałował Karola, a jeszcze
serdeczniej Moryca.
A gdy
Zajączkowski wniósł toast "Kochajmy się",
przyjęty dosyć chłodno, powstał Karczmarek, który z
początku siedział cicho, onieśmielony obecnością
milionerów i tym niezwyczajnym dla siebie zebraniem, ale teraz, po tylu
toastach uczciwie spełnionych, nabrał animuszu i swady - nalał
pełną szklankę koniaku, trącił się z Myszkowskim
i Polakami i mocnym, ale ochrypniętym głosem zawołał:
-
Rzeknę swoje! Żeby się ludzie kochały, w to nie
uwierzę - bo wszyscy bierzemy z jednej miski, a każden chce dla
siebie najwięcej. Pies z wilkiem się kochają, ale ino wtedy,
kiedy do spółki .cielaka sporządzają abo i barana. Jak komu
potrza abo i na rękę, to niech se ta wszystkich kocha, ale nam nie
potrza, żebyśmy się kochali, ino żebyśmy się nie
dali... Czy rozumem... czy kalkulacją... czy pięścią na ten
Przykład, a nie dajmy się... Moc mamy i rozum tyż... to
chciałem rzec i tym przepijam do pana Borowieckiego!...
Przepił
i chciał mówić dalej, ale zagłuszyły go brawa, bite
umyślnie, bo Niemcy i Żydzi poczęli się krzywić,
więc przestał i pił dalej z Myszkowskim.
Potem
już szły toasty bez końca i gwar się podniósł ogromny,
bo wszyscy naraz mówić zaczęli.
Karol
tylko był milczący i co chwila wychodził do robotników
ucztujących w magazynie, bo tam gospodarzyła Anka, otoczona rojem
całujących ją po rękach robotników, a że i tam
wznoszono zdrowie Karola, więc musiał przyjść i wypić
z nimi i podziękować, ale wychodząc zabrał ze sobą
Ankę, tak był nadzwyczajnie wesół i zadowolony, że
wziął ją za rękę i wskazując fabrykę
zawołał radośnie:
- To moja
fabryka! Mam ją i nie wypuszczę.
- I mnie
to raduje niewymownie - odpowiedziała cicho.
- Nie tyle
jednak co mnie, nie tyle - mówił z wyrzutem.
- Jakże,
pańskie szczęście jest moim szczęściem -
powiedziała
i odeszła, bo Nina Trawińska wołała ją do altany w
ogrodzie.
- Gniewa
się jeszcze, muszę się nią trochę zająć na
nowo - myślał wchodząc na werendę, gdzie wystawiono
stoły z jadalni, bo tam było zbyt ciasno i duszno.
Gospodarzył
bardzo uroczyście Moryc i zajmował się wszystkim, odchodząc
co chwilę z Grosglikiem na jakieś tajemnicze szepty.
Maks Baum tylko
nie brał prawie udziału w ogólnej wesołości, siedział
przy swoim ojcu, który zaproszenie przyjął i przyszedł, ale
straszył wszystkich swoją ponurą, wyschniętą
twarzą, jakby pokrytą pleśnią grobu, nie rozmawiał z
nikim, czasem pił, przyglądał się zebranym, a zapytany
odpowiadał zupełnie przytomnie i patrzył na nowe, czerwone
kominy fabryki.
W małym
pokoiku od ulicy siedział ksiądz Szymon, Zajączkowski, pan Adam,
a na czwartego Kurowski; grali w preferansa i kłócili się wszyscy z
dawną przyjemnością; wszyscy prócz Kurowskiego, który zawsze po
rozdaniu kart znikał dyskretnie, odszukiwał Ankę, zamieniał
z nią kilka słów i powracał, kpiąc po drodze z pijanego
Kesslera, ale grał źle, ciągle się mylił, psuł
grę innym, za co słuchać musiał wymówek pana Adama i
krzyków Zajączkowskiego, tylko ksiądz Szymon śmiał się
z zadowolenia, bił cybuchem po sutannie i wołał:
- Dobrze, dobrze,
moje dzieciąteczko kochane. A toś jegomość, dobrodzieju mój
kochany, zadał takiego bobu Zajączkowi, że popamięta. Ha,
ha, ha! położyć się bez trzech, to na to już trzeba
się nazywać Barankowskim, a nie Zajączkowskim, ha, ha, ha!
- To moja wina?
- krzyknął szlachcic waląc w stół pięścią -
jak mi, panie dobrodzieju, każą grać z fuszerami, którzy kart
nie umieją trzymać w ręku! Siedem trefli, ręka!
Przelicytowali
się i grali już cicho, tylko pan Adam dawnym zwyczajem, ponieważ
mu karta szła dobrze, bił nogą w stopień fotelu i
przyśpiewywał półgłosem:
- Poszły
panny na rydze, na rydze, na rydze, tam!
Ksiądz
Szymon od czasu do czasu pociągał wygasły cybuch i
wołał:
- Jasiek, a daj
no, smyku, ogieńka!
Jaśka nie
było, tylko Mateusz stał gotowy na skinienie, bo go specjalnie do
usług księdza zarezerwowała Anka.
Kurowski w
milczeniu i z uśmiechem przyjmował wymyślania
Zajączkowskiego, bo mu bardzo zabawnym wydawał się ten
szlachecki przeżytek.
- Może
panom potrzeba wina albo piwa? - odezwała się Anka wchodząc.
- Niczego, moje
dzieciątko kochane, niczego. Ale wiesz, Anula, Zajączek
położył się bez trzech - wołał ksiądz Szymon
zaczynając się śmiać.
- Jak Pana Boga
kocham, ale to nawet nie przystoi księdzu cieszyć się z
nieszczęścia bliźnich, to się może skończyć tak,
jak się skończyło w Sandomierskiem u Kiniorskich, było
to...
- Dobrodzieju
mój kochany, nic nam do tego, gdzie było, a ty pilnuj gry i dawaj do
koloru, atucika atucika ostatniego, a nie mydlij nam oczu.
- Komu to ja
mydlę oczy! - wrzasnął strasznie Zajączkowski.
Zawiązała
się znowu kłótnia, aż cały dom i ogród zapełnił
się potężnym głosem Zajączkowskiego, że zabrani
na werendzie z niepokojem zwrócili oczy na Borowieckiego.
- Panie Wysocki,
może mnie doktór zastąpi! - zawołał Kurowski do
przechodzącego przez sąsiedni pokój, oddał mu karty i
wyszedł za Anką, która spacerowała po ogrodzie z Niną,
przyłączył się do nich i poszli do małej altanki,
opiętej winem o czerwonych już liściach i obsadzonej:
rzędami dokwitających. astrów i lewkonii.
- Cudowny
dzień - zauważył siadając wprost Anki.
- Chyba dlatego
taki piękny, że już ostatni dzień jesieni.
Milczeli
długo, oddychając tym dziwnie słodkim, pieszczotliwym
powietrzem, przesyconym ostatnimi zapachami umierających kwiatów i
liści więdnących.
Słońce
bladawe rozsypywało na ogród złocisty pył, który
przesłaniał lekko kontury wszystkiego i oprawiał barwy
gasnącego ogrodu w przecudny i przesubtelny ton wyblakłego
złota.
Po trawnikach
skrzyły się pajęcze siatki i migotały opalami, a w
powietrzu cichym i ciepłym leciały, niby pasma szklane, długie
nici pajęczyn, czepiały się żółtych liści akacji
stojących pod murem, przedzierały się o półnagie już,
trzepoczące resztkami czerwonych liści czereśnie albo uczepione
pni chwiały się długo, aż je cichy wiatr uniósł, i
leciały wysoko, ku dachom miasta i ku tej zbitej masie kominów, które
zdawały się kołysać nad morzem domów.
- Na wsi taki
dzień jest tysiąc razy piękniejszy - szepnęła Anka.
- O, z
pewnością. Ale pomijając to, przepraszam
z góry za
uwagę, jaką zrobię, dzisiejsza uroczystość niezbyt
raduje panią, panno Anno.
.- Przeciwnie,
raduje mnie bardzo, jak mnie raduje zawsze niewymownie każde ludzkie
pragnienie spełnione.
- Stawia pani
sprawę zbyt ogólnie, w to zresztą wierzę, tylko nie widzę,
aby dzisiejszy dzień był dla pani radosnym.
- Cóż
zrobię, że pan tego nie widzi, a jednak cieszę się nim
naprawdę.
-
Dźwięk pani głosu mówi co innego!
- Czyż jest
możebnym, aby był w niezgodzie z tym, co ja czuję?
- A jednak jest
w tej chwili, bo każe się domyślać pani
obojętności - powiedział śmiało Kurowski.
- Źle pan
słucha i jeszcze gorsze wnioski pan wyciąga.
- Być
może, jeśli pani chce tego.
- Niech no pan
Ance nie sugestionuje rzeczy, o których nie myślała.
- Możemy o
czymś nie myśleć, ale pomimo to to coś w nas być
może, choćby jeszcze pod linią świadomości.
Widzę, że miałem słuszność.
- Najmniejszej.
Potwierdza pan tylko samego siebie - zawołała Nina.
- Prawda,
że my miewamy słuszność tylko wtedy, jeśli panie
raczą nam ją przyznać.
- Zawsze
przyznajecie ją sobie sami, nie pytając nas o zdanie.
- Czasami
pytamy... Uśmiechnął się.
- Żeby
stwierdzić tylko lepiej jeszcze własną rację.
- Nie, żeby
się okazać przejmiejszymi, niż jesteśmy.
- Kessler do nas
idzie.
- To ja
odchodzę, bo mam ochotę tego Niemca pożreć.
- I zostawia nas
pan bez opieki przed jego nudzeniem - zawołała Anka.
- On jest
dziwnie piękny, tą jakąś jesienną
pięknością, ostatnią - zauważyła Nina
patrząc za odchodzącym.
- Kurowski,
chodź do nas, napijemy się – wołał z werendy Myszkowski,
siedzący za stołem w otoczeniu całej baterii butelek.
- Dobrze,
napijmy się raz jeszcze za rozwój i pomyślność
przemysłu - zawołał Kurowski biorąc kieliszek i
zwracając się do Maksa, siedzącego przy balustradzie l
rozmawiającego z Karczmarkiem.
- Nie piję
za taką pomyślność. Niech przemysł zdechnie, a z nim
wszyscy jego pachołkowie - zawołał Myszkowski, już dobrze
pijany.
- Nie
bredź, dzisiaj święto prawdziwej pracy, pracy wytrwałej i
celowej.
- Cicho,
Kurowski, święto, prawdziwa praca, praca wytrwała li celowa!
Sześć słów, a sto głupstw. Cicho, Kurowski, boś i ty
sparszywiał pomiędzy tymi parobkami, żyjesz i pracujesz jak
bydlę i zbierasz grosze. Piję na twoje upamiętanie.
- Bądź
zdrów, Myszkowski, przyjdź do mnie w sobotę, to pogadamy.
Wychodzę już.
- Dobrze, tylko
się napij ze mną. Karol pić nie chce. Maks pić nie
może, Kessler woli szczerzyć zęby do kobiet, Trawiński ma
już dosyć, szlachcice grają w karty, i cóż ja, biedna
sierota, pocznę, przecież z Morycem ani z fabrykantami pić nie
będę.
Kurowski
zatrzymał się jeszcze i pił z nim, a przyglądał
się Kesslerowi, który chodził z paniami, bełkotał coś
niewyraźnie, poruszał szczękami i w świetle
słońca podobnym był jeszcze bardziej do rudego nietoperza.
Towarzystwo
szybko się zmniejszało, pozostawali tylko najbliżsi i Muller,
który wciąż trzymał Borowieckiego przy sobie i rozmawiał z
nim bardzo serdecznie, a Murray, który zjawił się już na
końcu przyjęcia, przysiadł do Maksa i grupy kolegów i zdumionym,
oczarowanym wzrokiem patrzył na kobiety, które z powodu przedwieczornego
chłodu powróciły z ogrodu i siedziały otoczone
mężczyznami na werendzie.
- Jakże
wasze sprawy, żenicie się? - zapytał go po cichu Maks.
Anglik nic nie
odpowiedział, aż dopiero nasyciwszy
swoją
duszę wiecznie głodną widokiem kobiet, rzekł cicho:
- Ja bym
się zaraz ożenił.
- Z którą?
- Wszystko
jedno, jeśli nie można z dwoma.
- Za późno
wybraliście się, bo jedna jest żoną, a druga nią
będzie wkrótce.
- Zawsze za
późno, zawsze za późno! - szepnął z goryczą i
drżącymi rękami obciągał surdut z garbu, a potem
przysunął się do Myszkowskiego i pił z nim, jakby z
rozpaczy. Wszedł stary Jaskólski i odnalazłszy Karola
szepnął mu do ucha, że ktoś czeka na niego w kantorze i
chce się koniecznie z nim widzieć jak najprędzej.
- Kto? nie znasz
pan?
- Nie znam go,
ale zdaje mi się, że to pan Zuker... - jąkał szlachcic.
- Zuker, Zuker!
- powtórzył jakoś trwożnie i dziwnym uczuciem zabiło mu
serce. - Zaraz przyjdę, niech zaczeka chwilę.
Poszedł do
pokoju ojca i wziął rewolwer do kieszeni.
- Zuker chce
się widzieć ze mną? Czego on chce?
A
może?...
Bał
się dokończyć myśli...
Powlókł
niespokojnie oczami po zebranych i wymknął się cicho.
Zuker
siedział w kantorze, pod oknem, oparł się na lasce i
patrzył w ziemię, a gdy Borowiecki wszedł, nie przyjął
podanej mu ręki, nie rzekł zwykłych słów przywitania, tylko
patrzył długo rozpalonymi oczami w jego twarz.
Karola
owładnął niepokój, czuł się jakby złapanym w
potrzask, ten wzrok palił, mieszał i budził w nim strach.
Miał szaloną ochotę uciec, ale zapanował nad sobą,
zapanował nawet nad drżeniem serca, zamknął okno, bo wrzawa
pijących robotników była zbyt bliska, podsunął mu
krzesło i rzekł wolno:
-
Bardzo... mi przyjemnie widzieć pana u siebie... żałuję
tylko, że nie będę mógł poświęcić mu tyle
czasu, ile bym chciał, bo jak pan wie, dzisiaj u mnie święto
otwarcia fabryki
Usiadł
ciężko, czując, że w tej chwili nie potrafiłby
powiedzieć już ani jednego słowa więcej, te frazesy
wypłynęły same.
Zuker
wyjął z kieszeni pomięty list i. rzucił na biurko.
- Niech
pan przeczyta - powiedział głucho i patrzył w niego z uporem.
Była
to szorstka i ordynarna w formie denuncjacja stosunku Borowieckiego do Lucy.
Borowiecki
długo czytał, chciał zyskać na czasie - bo czytając
musiał zużywać całą siłę woli, aby się
nie zdradzić; aby zachować obojętną, zimną twarz pod
ognistym śledczym spojrzeniem Zukera, które mu przewiercało
wnętrzności.
List
przeczytał i zwrócił nie wiedząc, co mówić. Zapanowała
znowu długa chwila męczącej ciszy. Zuker patrzył,
ześrodkowywał wszystkie władze w tym drapieżnym, chciwym
spojrzeniu, pragnął wyrwać tajemnicę z szarych źrenic
Karola, który co chwila przysłaniał powiekami oczy i bezwiednie
poruszał różne przedmioty na biurku, ale czuł, że. jeszcze
chwil kilka takiej nieopowiedzianej męki niepewności, a zdradzi
się.
Ale Zuker
podniósł sio z krzesła i cicho zapytał:
- Co ja
mam myśleć o tym, panie Borowiecki.
- To
pańska sprawa - rzekł niepewnie, bo przyszło mu na myśl,
że może Lucy wyznała wszystko
Nogi
zaczęły drżeć pod nim, poczuł miliony drobnych
ukłuć po głowie i skroniach.
- Ja to
mam, mieć za odpowiedz pańską?
- No,
cóż pan chcesz, abym odpowiadał na taką podłą potwarz.
- Co ja mam z
tym zrobić, co ja mam o tym myśleć?
- Poszukać
autora listu, wsadzić go do więzienia za fałsz i nikomu o tym
nie mówić ani słowa. Mogę panu pomóc w poszukiwaniach, bo
przecież i mnie ta sprawa zahacza.
Odzyskiwał
spokój i równowagę, był pewnym już,
że Lucy nic
nie powiedziała, więc podnosił głowę wyżej i
śmiało, bezczelnie patrzył na Zukera, który zrobił kilka
bezcelowych kroków, usiadł, oparł głowę o ścianę
i oddychał długo, aż zaczął mówić z trudem.
- Panie
Borowiecki, ja jestem taki sam człowiek, ja tak samo czuję i tak samo
mam swój kawałek honoru. Ja teraz przychodzę do pana i na wszystko,
na wielkiego Pana Boga zaklinam pana, pytam: czy prawdę mówi ten list? Czy
to wszystko jest prawda?
- Nieprawda! -
odparł mocno i stanowczo Borowiecki.
- Ja jestem
Żyd, prosty Żyd, przecież ja pana nie zastrzelę, nie
wyzwę na pojedynek, co ja panu mogę zrobić? Nic nie mogę
zrobić! Ja jestem prosty człowiek, ja moją żonę kocham
bardzo, pracuję, jak mogę. żeby jej nic nie brakowało, ja
ją trzymam jak królowę. Pan wie, ja ją za własne
pieniądze kazałem wykształcić, ona jest dla mnie wszystkim,
a tu mnie list przysyłają, że ona jest pańską
kochanką! Ja myślałem, że się cały świat
zawalił na moją głowę... Ona ma mieć za parę
miesięcy dziecko, pan wie, co to jest dziecko? Ja cztery lata czekam na
to, cztero lata! A. tu teraz takie wiadomości! Co ja teraz wiem? czyje to
dziecko? Pan mi powiesz prawdę, pan mi musisz powiedzieć prawdę!
- krzyknął nagle, zrywając się z miejsca, i rzucił
się ku Borowieckim jak obłąkany, z zaciśniętymi
pięściami.
-
Powiedziałem panu, że list jest podłym fałszem -
odparł spokojnie Karol.
Zuker stał
chwilę z wyciągniętymi rękami i opadł ciężko
na krzesło.
- Wy lubicie
się bawić z cudzymi żonami, was nic nie obchodzi, co się
stanie z tą kobietą, nic was nie obchodzi ani wstyd, ani hańba
całej rodziny, wy jesteście... was Pan Bóg ciężko
pokarze... - szeptał z trudem, urywanie, głos mu się
trząsł, łamał, rwał, przepajał łzami,
aż w końcu i łzy zaczęły z wolna wyciekać z
zaczerwienionych oczów i padać na twarz siną, na brodę, jak
pełne ziarna goryczy nieopowiedzianej.
Mówił
jeszcze długo i coraz spokojniej, bo zachowanie się Borowieckiego,
jego twarz, jego szczere spojrzenia i wielkie współczucie, jakie w nim
dojrzał, wlewało w niego wiarę, że to wszystko istotnie
jest kłamstwem.
Borowiecki
podparł ręką głowę i słuchał, i trzymał
jego oczy w swoim spojrzeniu, a jednocześnie nieznacznymi ruchami
kreślił ołówkiem na kartce papieru, leżącej w
wysuniętej nieco szufladzie biurka, słowa:
"Nie
zdradź się, zaprzecz wszystkiemu, on jest u mnie, podejrzewa,
kartkę spal. Wieczorem tam, gdzie ostatni raz."
Zdążył
papier wsunąć w kopertę i wtedy podszedł do telefonu, który
łączył fabrykę z mieszkaniem.
- Niech Mateusz
przyniesie wina i wody sodowej do kantoru. Kazałem przynieść
wina, bo widzę, że pan bardzo zmęczony i zdenerwowany.
Proszę mi wierzyć, że bardzo współczuję z panem. No,
ale skoro to nieprawda, to nie ma się pan czym martwić więcej.
Zuker
drgnął, bo w jego głosie i twarzy coś było w tej
chwili fałszywego, ale nie mógł patrzeć dłużej, bo
wszedł Mateusz z winem, które zaraz Karol nalał w szklankę i
podał Zukerowi.
- Niech się
pan napije, wzmocni pana trochę. Mateusz! - zawołał przez okno i
wybiegł za nim, a spotkawszy, wsunął mu list w rękę i
zapowiedział, żeby natychmiast z nim biegł, nie zdradził
się od kogo, osobiście oddał i również natychmiast powrócił,
jeśli można, z odpowiedzią.
Stało
się to tak szybko, że Zuker niczego nie podejrzewał, pił
wino, a Karol spacerował po kantorze i szeroko zaczął mówić
o fabryce swojej; chciał go przetrzymać do powrotu Mateusza.
Ale Zuker
słuchał nie słysząc nic, bo po dłuższym milczeniu
znowu zapytał:
- Panie
Borowiecki, ja pana zaklinam na wszystkie świętości
pańskie, czy to jest prawda, czy nie, co tu napisane w tym liście?
- Ależ,
panie, mówiłem, że nieprawda, daję panu słowo, że ani
cienia prawdy.
-
Przysięgnij pan. Jak pan przysięgnie, to będzie prawda.
Przysięga wielka rzecz, ale tu chodzi o życie moje, mojej żony,
dziecka i życie pana. Ja panu mówię prawdę - i o życie
pana. Pan przysięgnie na ten obrazek, to jest obrazek Matki Boskiej, ja
wiem, co to jest wielka świętość u Polaków. Pan mi
przysięgnij, że to jest nieprawda! - zawołał mocno,
wyciągając ręce do obrazka, który Anka kazała zawiesić
nad drzwiami kantoru.
- Daję panu
przecież słowo. Ja pańską żonę widziałem
zaledwie kilka razy w życiu, a nawet nie wiem, czy ona mnie zna.
-
Przysięgnij pan! - powtórzył tak mocno, z takim naciskiem, że
Karol zadrżał.
Zuker był
siny, trząsł się cały i schrypniętym, dzikim
głosem wciąż powtarzał to wezwanie.
- A więc
dobrze, przysięgam panu na ten obrazek święty, że nie mam i
nie miałem żadnych stosunków z żoną pańską,
że list jest oszczerstwem od początku do końca - powiedział
uroczyście, podnosząc rękę do góry.
Głos mu
zadrżał takim akcentem prawdy, bo chciał bądź co
bądź ocalić Lucy, że Zuker list rzucił na ziemię
i podeptał.
- Wierzę
panu. Pan mi ocalił życie... Ja panu wie~ rżę teraz jak
samemu sobie, jak Lucy... Niech pan liczy na mnie, ja się mogę
przydać na co... Ja panu tego nigdy nie zapomnę - wołał
uradowany, upojony szczęściem.
Mateusz
wszedł zziajany i oddał list, w którym były tylko te słowa:
"Będę.
Kocham cię... kocham cię..."
- Ja muszę
już iść, muszę prędko iść do żony, ona
nic nie wie, ale zrobiłem jej wielką przykrość. Jestem
teraz bardzo zdrów, bardzo mi dobrze, taki jestem dobry, że ja panu
coś powiem na ucho, pod sekretem, niech się pan pilnuje Moryca i
Grosglika, oni chcą pana zjeść. Do widzenia, kochany panie
Borowiecki.
-
Dziękuję panu za wiadomość, ale niewiele jej rozumiem.
- Nie mogę
więcej powiedzieć. Bądź pan zdrów,
niech
będzie zdrów pański ojciec, pańska narzeczona, pańskie
dzieci.
-
Dziękuję, dziękuję. A jeśli jeszcze kto napisze do
pana podobnie, to mnie pan zawiadom. Zostaw pan list, muszę
zacząć poszukiwania autora.
- Ja tego
łajdaka wsadzę do kryminału, on pójdzie na sto lat na Sybir.
Kochany pan Borowiecki, ja będę pańskim przyjacielem do
śmierci!
Rzucił mu
się na szyję, wycałował go serdecznie i wybiegł
zupełnie szczęśliwy.
- Moryc i
Grosglik! Chcą mnie zjeść! Ważna wiadomość! -
myślał i długo o tym rozmyślał później tak
silnie, że zapomniał o liście anonimowym, o przysiędze i
całej scenie z Zukerem, która go jednak ogromnie zdenerwowała.
W domu prócz
czwórki grającej i Trawińskich nie zastał nikogo, a że
już zmrok zapadał, siadł w dorożkę, kazał
podnieść budę i pojechał na umówione miejsce oczekiwać
Lucy.
Po przeszło
godzinnym oczekiwaniu, które go zdenerwowało do reszty, Lucy ukazała
się na trotuarze, wychylił się nieco, zobaczyła go i
wsiadła, rzucając lnu się na szyję i zasypując
pocałunkami.
- Co to
było, Karl? Opowiedział jej wszystko.
- Nie
wiedziałam, dlaczego przyszedł taki uradowany, przyniósł mi ten
garnitur szafirów, w który musiałam się zaraz ubrać. Jedziemy
dzisiaj do teatru, on chce koniecznie.
- Widzisz z
tego, że musimy na pewien czas przestać się widywać, dla
uśpienia wszelkich podejrzeń - mówił przygarniając ją
do siebie.
- On mi
powiedział, że zawiezie mnie do krewnych, do Berlina, na cały
ten czas... wiesz... Przytuliła się do niego jak dziecko.
- To bardzo
dobrze, nie będzie nawet pozorów.
- Ale ty
będziesz przyjeżdżał do mnie? Karl, ja bym umarła, na
pewno bym umarła, gdybyś nie przyjechał. Przyjedziesz? -
prosiła gorąco.
- Przyjadę,
Lucy.
- Kochasz mnie
jeszcze?
- Czy tego nie
czujesz?
- Nie gniewaj
się, ale... tyś teraz taki inny, taki jakiś nie mój, taki...
zimny...
- Czy
myślisz, że takie wielkie uczucie trwać może całe
życie?
- Tak, bo ja kocham
cię coraz silniej - odpowiedziała szczerze.
- To dobrze,
Lucy, dobrze, ale widzisz, trzeba się zastanowić nad naszym
położeniem, nie może ono trwać ciągle.
- Karl, Karl! -
wykrzyknęła odsuwając się od niego, jakby pchnięta
nożem.
- Ciszej mów, po
co dorożkarz ma słyszeć! I nie przerażaj się tym, co
powiem. Ja cię kocham, ale my się nie możemy widywać tak
często, sama to rozumiesz, nie mogę narażać twojego
spokoju, nie mogę cię narażać na zemstę
męża, musimy być rozsądni.
- Karl, ja
rzucę wszystko i pójdę za tobą, nie wrócę do domu, już
nie mogę dłużej się tak męczyć strasznie, nie
mogę, zabierz mnie, Karl! - szeptała namiętnie
okręcając go sobą, pokrywając mu twarz pocałunkami.
Tak bardzo go kochała, że istotnie, gdyby zechciał,
zdeptałaby wszystko i poszła za nim.
Trwożyła
go ta wielka, dzika miłość, miał ochotę od razu i
stanowczo powiedzieć, że ma już tego dosyć, ale żal mu
się jej zrobiło, bo doskonale odczuwał, że dla niej poza tą
miłością już nic nie istnieje, a przy tym obawiał
się jakiegoś jej wybuchu, który mógłby go skompromitować.
Uspakajał
ją, ale nie mógł zatrzeć łatwo wrażenia, jakie
zrobiły pierwsze jego słowa.
- Kiedy
odjeżdżasz?
- Pojutrze, on
mnie odwozi. Przyjedź, Karl, przyjedź... Musisz być i potem...
aby zobaczyć to nasze dziecko... - szeptała mu do ucha. - Karl -
zawołała nagle - pocałuj mnie jak dawniej. Mocno... mocniej!.
Gdy ją
pocałował, odsunęła się w kąt dorożki i
płakać zaczęła spazmatycznie, i narzekać, że jej
nie kocha.
Uspakajał i
zapewniał, ale nic nie pomogło, dostała histerycznego ataku,
aż musiał zatrzymać dorożkę i biec do apteki po
lekarstwo.
Z trudem
się uspokoiła.
- Nie gniewaj
się na mnie, ale mi tak żal, tak żal... bo zdaje mi się,
że ja cię już nigdy nie zobaczę, Karl - mówiła przez
łzy i nim zdołał przeszkodzić, zsunęła się z
siedzenia, uklękła przed nim, objęła jego kolana i
najżywszymi, wyrywanymi z serca wyrazami, pełnymi miłości i
rozpaczy, żebrała, aby ją kochał, żeby ją nie
skazywał na samotność i na cierpienia.
Tak się
czuła nieszczęśliwą tym odjazdem i myślą, że
może go nigdy już nie zobaczy, iż traciła
przytomność.
Rzuciła mu
się na piersi, obejmowała sobą, całowała,
oblewała łzami i pomimo że on, poruszony jej cierpieniem,
mówił namiętnymi słowami miłości, ten srogi strach,
strach konających przytomnie, trząsł i rozrywał jej serce
bolesnym spazmem.
A potem
zmęczona, wyczerpana płaczem i boleścią,
położyła mu głowę na piersiach i trzymając go za
ręce, milczała długo, tylko łzy sznurami pereł cicho
spływały po jej twarzy, a łkanie od czasu do czasu
rozrywało jej piersi.
Rozstali
się wreszcie, musiał przyrzec tylko, że choćby z daleka
będzie przy jej odjeździe do Berlina i że co tydzień
napisze.
Borowiecki
czuł się winnym, ale i zupełnie bezradnym wobec jej
położenia.
Jechał do
domu zmęczony śmiertelnie, smutny, przesycony jej boleścią,
pełną łez, rozdrgany akcentami jej słów, rozbolały
również.
- Niech pioruny
zatrzasną romanse z cudzymi żonami! - zaklął wchodząc
do domu.
|