NIE MA JEJ
Kiedy o cichej wieczornej godzinie
Zimowy dzionek w skąpych blaskach ginie
I coraz smutniej mierzchnące z daleka
W zmrok się perłowy niebo przyobleka;
Kiedy od dziwnej
całunowej bieli
Ni co odbłyśnie, ni cieniem odstrzeli,
Że wszystko równe niby
gładka szyba;
Kiedy tak martwo,
że jedynie chyba
Ptak, z smutnym
krzykiem ulatując z drzewa,
Iskrzące
szrony w śnieżny pył rozwiewa;
O cichej porze, gdy
spóźnioną dobą,
Gościnnej
strzechy nie widząc przed sobą,
Wędrowiec z
zimna drży i strachem bladnie;
Kiedy w komnacie,
gdzie po zmierzchłej ścianie
Cienie z
światłami płyną przerywanie
Podobne widmom,
zasiadłszy gromadnie,
Rodzinne koło
kominek otoczy,
A on
przyjaźnie i coraz ochoczej
Trzeszczące
iskry snopami rozpryska:
U domowego, cichego
ogniska
Kogóż tam
braknie? czyjejż próżno dłoni
Dłoń
roztargniona szuka wkoło siebie?
Za kim
stęskniona myśl na próżno goni?
Za kim z
nałogu czy w serca potrzebie
Ku drzwiom bez
końca zwracają się oczy,
Że zda
się tylko patrzeć, jak u proga
Z uśmiechem nieba,
postawy uroczej,
Stanie osoba wszystkim
równo droga.
Tak długo dała
czekać... Toż jeżeli
Wejdzie, to z nagła
wśród tej smutnej rzeszy
Pewnie każdemu
równie się ucieszy
I wszystkich równo
sobą rozweseli.
I cóż? Bo oto - nie ma jej na zawsze...
Dokąd odeszła, tam już i zostanie...
Ani ją płacze wypłaczą
najłzawsze,
Ni najgorętsze wymodli błaganie,
Ni żal wyboli, ni przyzwie tęsknota!
Nie ma jej, nie ma!...
Mój Boże! toż przecie
Ma wiosna kwiat swój i
swą wiosnę kwiecie.
Ma świat swe ciepło i promień ze
złota,
Wprzód nim wiatr zimny zwiędły
liść rozmiotą.
Tak młoda! Niby przez wschodnie niebiosa
Przemknął się senno
obłok z mglistych tkanek.
Była i już jej nie
ma. Był poranek
I łzami zaszedł, choć te łzy - to
rosa.
Szkoda jej! Była pobożną. Bywało,
Wśród modłów, strzeż się
spojrzeć na nią śmiało:
Zda się - promieńmi złoci się jej
szata,
Zda się - niebiesko lśni jej wkoło
skroni,
Zda się - że wtedy ona w niebo wzlata
Albo też niebo przychyla się do niej.
Szkoda jej! Była dobrą. Jeśli kiedy,
To przed nią nędzy nie ukryć się w
tłumie.
Każdej łzy skrytej lub milczącej biedy
Ona dopatrzy lub się dorozumie.
Świeże jej usta sercem przemawiały,
Z nieba był pieniądz, gdy
z jej ręki białej.
Nie była piękną, jednak z jej spojrzenia
Patrzało niebo; z jasnymi jej sploty
Lubił się pieścić słońca
promień złoty,
Z świeżych ust kwiatów ulatały
tchnienia,
A tak umiały uśmiechać się
błogo
I głos ich słodki gdybyście
słyszeli,
Zdałoby wam się, że tylko anieli
Tak się uśmiechać i przemawiać
mogą.
I był duch młody wśród młodego
ciała:
Lubiła kwiaty, taniec, pieśń,
kochała
Wszystko, co piękne. Rzekłbyś, rajskie kwiecie
Na ziemi się przyjęło.
Rzekłbyś śmiało:
Że jej lub wiecznie
młodą być przystało,
Lub swej młodości nie przeżyć na
świecie.
Widzę ją. Młoda,
całym sercem młoda,
W białej sukience, z przepaską
błękitną,
Usta jej kwitną i lica jej kwitną,
Niebo w jej oczach, na czole pogoda.
Jednak umarła, bo było potrzeba,
By nowy anioł zrodził się dla nieba...
Kiedy, zdmuchując zimowe zamieci,
Na wschodnich wiatrach jaskółka przyleci,
Aż w śnieżnych szronu pieluchach, co
rana,
Wyczekiwana, dziwnie wytęskniana
Wiosna skowronka śpiewem kwilić pocznie,
Kiedy kukułki wędrowne wyrocznie,
Kiedy bocianów błędnych gwarne rzesze
Padną w bór głuchy, osiędą na
strzesze,
Gdy poprzez deszcze przelotne radośnie
Świat, przez łzy niby, uśmiechnie
się wiośnie,
Gdy kwiat odkwitnie, zmarły krzew odrośnie,
Iż, zda się, majem szlak sobie wyściela
Ciepły dzień Pański, promienna
niedziela,
Że, choćby było
najstarzej, najchłodniej,
Chłód się rozchucha, starość
się rozmłodni,
Może ty, dziewczę, w mogile twej, może
Westchniesz z tęsknoty, może wtedy tobie
Raz pierwszy twardym wyda się twe łoże
I po raz pierwszy zimno w
twoim grobie.
Tylko że za nic świat ci nasz. Bo oto
Pomiędzy niebem i
ziemską tęsknotą
Przez żwiry z świateł mleczna struga
płynie,
A kto ją przebrnął, ten nic nie
zazdrości...
Bo wieczna wiosna w krainie młodości
I wieczna młodość w promieni krainie.
Więc żegnaj, dziewczę, żegnaj w czas
daleki!
Jeśliś na drugim brzegu bożej rzeki,
Jeśliś tam wiecznie swobodna i młoda,
To może ciebie i niewielka szkoda.
NUMA POMPILIUSZ
Pompiliusz, w którymś romansie podobno,
Coś u ostatniej gdzieś karty,
Z Numą się wreszcie ożenił
nadobną,
Żeby zakończyć tom czwarty.
W miejscu tym w książce
przypada okładka,
Ja jednak pociągnę dalej,
Bo to istotnie rzecz dziwna i rzadka,
Jak się ci ludzie kochali.
Czego on nie chciał i
ona nie chciała,
To samo chciał
on, co ona;
Przedziwna wspólność
duszy czy też ciała,
Której i
śmierć nie pokona.
Bo aż i w
zgonie (któż się nie zaduma?
My już
dziś takich nie mamy!)
Kiedy Pompiliusz
umarł, wraz i Numa
Umarła chwili
tej samej.
Jednak wstrzymajcie
słuszne niepokoje...
Przykładny ten
mąż i żona
Był jeden
człowiek po prostu, nie dwoje,
Tylko że dwa
miał imiona.
PORAŻKA
WARUSA
W Hercyńskich
borach, w cztery świata strony,
Trzask z
głuchym grzmotem się mienia -
To z żelaznymi
rzymskimi legiony
Walczą Germany
z kamienia.
Armin grzmi z piersi jarzmo, wstyd i pęta...
- Hej! barbarzyńce! ostrożnie!
Toż flos Romana zwiędłaby
podcięta?
Orły skończyły na rożnie.
Darmo! Miecz rzymski - toż dziś kądziel
przędzy,
Tarcza też - siatką pajęczą. -
Warus w pierś sobie wepchnął miecz co
prędzej,
Bojąc
się, że go wyręczą.
Ledwie
wieść krwawą Romie okrzyknięto,
August rwie
włosy, krwią dycha.
Byłby i
brodę targał sobie krętą -
Ale jej nie
miał, do licha.
W oczach mu
męty i w głowie mu męty,
Tu i tam biega szalony.
- Warusie - woła - Warusie przeklęty!
Oddaj mi moje legiony!
Warus, na dziwne słowa Cezarowe,
Choć był już świętej
pamięci,
Na martwej dłoni wesprze martwą
głowę,
Potem nią różnie pokręci:
- Zaprawdę, August człek jest roztargniony,
Rzekł przewracając oczyma,
- Jakże mu mogę powrócić legiony,
Gdy mnie samego już nié ma.
EGLE I LAURA
Egle czarowna, kochaj mnie! Na Boga!
W sercu mym pusty dziś harem.
Ty go zapełnij... Właśnie Laura sroga
Uciekła z jakimś huzarem.
Będziesz kochaną, rajskie moje
dziewczę,
Jak żadna na świecie dziewa,
I wyśpiewaną, ile dźwięki piewcze,
Ile cię duch mój wyśpiewa.
Ja cię uwielbię, co sił będzie
stało,
Już nie przepadniesz ty w mnóstwie.
Usta twe, oczy, sploty, pierś twą
białą -
Ja w tobie wszystko ubóstwię.
Poziomki leśne twych
ust koral świeży -
Kiedy uśmiechać
się zaczną.
Rząd się w nich
pereł jasnym blaskiem śnieży
Jakże
całować je smaczno.
By ułagodzić
płomienne twe oczy
Rzęsa osłania
je długa,
A ponad nimi ciemna brew
się toczy,
Jedwabna w giętki
łuk smuga.
W licach twych - wiosna.
Wzrok olśnąć zniewala
Alabastrowa twa szyja.
Po której grając,
niby ciemna fala,
Włos w bujne sploty
się zwija.
Z puchów
łabędzi, co śpiewając giną,
Wzdęta twa
pierś marmurowa.
O! pokłon tobie, urocza
dziewczyno,
Tyś lilia, kwiatów
królowa.
Tchnienie twe niby kwiatu
woń, gdy rosy
Krople w kielichu swym
skupi...
Cóż, kiedy
ciągle palisz papierosy,
Zwyczaj ten bardzo jest
głupi,
Przepala usta,
białość zębów zmienia
I nawet rodem jest z
piekła.
Laura zaczęła także od
palenia,
Potem z huzarem uciekła.
Nie chcę i ciebie, Egle, lilio biała,
Nie wierzę więcej pasterce...
O Lauro sroga! tyś
sponiewierała
Równie mą miłość, jak serce.
Wzięłaś mi
wiarę - wiosnę nieskończoną -
I za te rajskie widziadła
Zwątpienie cierniem utkwiłaś mi w łono...
Bodajś przepadła! przepadła!
KWIAT JAŚMINU
Szedł chłopiec z dziewczyną po ciepłym gdzieś lecie,
Rwąc kwiecie jaśminu, gdyż lubił
to kwiecie.
Całował, a za nim dzieweczka też
biała,
Co on pocałował
- ona całowała.
I potem
przysięgła przez najświętsze śluby
Całować
na zawsze ten kwiat jemu luby.
A chłopiec, by
w szczęściu nie zaszła mu zmiana,
Śmierć
sobie co rychłą wyprosił u Pana.
Że zaś
chciał, by kwieciem odżył całowanem,
Zmarł w noc -
i jaśminem odkwitnął nad ranem.
Oj! biadaż
dziewczynie!... gorzko bo płakała!
Aż
zbladła od łez tych twarzyczka jej biała...
Więc gdy jej
pierś wzdętą ból tęskny rozżala,
Rwie kwiecie i ciśnie do ustek z korala.
A od tych płomiennych
całunków dziewczyny
Omdlewa kwiat biały i
staje się siny.
I słodko mu więdnąć, gdy listki
przechyla,
Iż od tej rozkoszy
umiera co chwila.
Bo w kwiat, bo w wybrany, co blask z wonią
zmącą,
Spłynęła z ust chłopca dusza
kochająca.
Bo łzy kochającej dziewczyny żałosnej
Były mu zmarłemu rosą wiecznej wiosny.
ENDYMION
Gdzieś, gdzieś w lasów głębi,
wśród ciszy nad cisze
Na oczach młodziana
Tkwi noc nieprzespana -
Szum dębów
stuletnich sen jego kołysze.
Co noc - przez splecione
konary, przez liście,
Niby wód strumienie
W harmoniczne
drżenie
Zdrój świateł
szumiących płynie promieniście.
Wśród świetlnej
powodzi - by senna z mgły tkanka
Bladego oblicza
Bogini dziewicza
Z krainy gwiazd
spływa nawiedzić kochanka.
Ramiony białymi
otacza mu szyję
I cisnąc do
łona,
Patrzy weń
stęskniona
I znów go ramiony
białymi obwije.
I skroń mu, i usta całuje dziewica,
I włosy u skroni,
I słodko się płoni,
Ilekroć wśród pieszczot wpatrzy mu się
w lica.
I pierś swą przyciska do piersi
młodziana,
Aż dreszcz mu rozkoszy
Po członkach rozproszy
I błogo jej, że jest wzajemnie kochana.
Tak nocy królowej czas w błysk się przemyka,
Tak Luna srebrzysta
Z chwil lotnych korzysta,
By, wieczna bogini, kochać śmiertelnika.
I nie dba, choć gwiazdy zazdrosne ogniście,
Na niebie Wysokiem,
Roziskrzonym okiem,
Choć Zefir złośliwy podgląda przez
liście.
Dla dwojga szczęśliwych - samotnie,
choć w tłumie,
Czyż w kwiecie - woń tkliwa?
Czyż blask w cień się skrywa?
Czyż wstyd ma być sercu, że kocha, jak
umie?
I tylko - gdy, głucho warcząc w trzask
pioruna,
Na niebo z wysoka
Spłynie chmur powłoka,
Nawiedzić kochanka nie przybywa Luna.
Bo szczęściu, bo duszy wiekuiście
młodej,
Bo sercu - potrzeba
Błękitnego nieba
I ciszy półsennej, i
jasnej pogody.
CZŁOWIEK BEZ GŁOWY
Mandaryn pewien (cóż na to powiecie?
Pseu-grzmiang-tfu było mu miano)
Myślał lat wiele, o czym jednak przecie?
Tego mi nie powiadano.
Wreszcie napisać z nagła na myśl wpadnie
Księgę, tak w mądrość
bogatą,
Że jej sam nie mógł
zrozumieć dokładnie,
Chociaż
wysilał się na to.
Więc przed
cesarzem stanął i tak pocznie:
- Gwiazd ojcze!
Księżyca kumie,
Wypada tobie
zrozumieć niezwłocznie
To, czego nikt nie
rozumie.
Stąd dzieło
moje polecam waszmości,
Rzecz to jest diable
zawiła. -
Monarcha z dawna
cierpiał bezsenności,
Księga go z
nich uleczyła.
- Jakiej nagrody,
mędrcze, za to czekasz? -
Spyta go. -
Żadnej - odpowie.
- Tyś nie jest
mędrzec - lecz cudowny lekarz.
A tamten
ważył w swej głowie:
- Przyjdzie recepty
pisać? - co ja zrobię?
Nie umiem nic po
łacinie...-
Wtem cesarz: -
Mędrcze! nie myśl jednak sobie,
Że czyn twój w
dziejach zaginie.
Iżem twój utwór
dziwnie zagadkowy
Zgłębił od
deski do deski,
Dziś na
kończaty kapelusz twej głowy
Każę dać
guzik niebieski.
Lecz, iżbyś
pyszny przez względy takowe
Nie wzgardził sobie
równemi,
Zrobić też
każę, iż tę samą głowę
Ujrzysz u nóg twych na
ziemi. -
Gdy więc u nóg mu
głowę kat ochoczy
Położył -
z nagła się stało,
Że w
ściętej głowie właśnie były oczy,
Co miały widzieć
rzecz całą.
Wraz do cesarza w tym
wątpliwym celu
Pobiegł mandaryn
najstarszy,
Była zaś taka,
w słowach niezbyt wielu,
Treść dalszej
woli monarszej:
- Mniemam - rzekł
cesarz - że już należycie
Pycha w nim wszelka
osłabła;
Zresztą wspaniale
daruję mu życie -
Niech sobie idzie do
diabła. -
Więc wstał i
poszedł, nie czekając dalej,
Mandaryn mądry w
swą drogę.
Ilu zaś było,
co na to patrzali?
Tego ja wiedzieć nie
mogę.
Mam przekonanie, że
dla wielu osób
Pomysł ten zda
się być nowy -
Lecz mnóstwo ludzi
może żyć w ten sposób...
Ja pierwszy chodzę
bez głowy.
DZIWOŻONY
Przez bór śpieszy
jeździec, przez puszczę szumiącą,
Wskroś liści
strugami blask strzela z ukosa.
Mgły
kłębią się z bagnisk, z łąk srebrzy się
rosa.
Ni rosa to srebrna, ni
mgły się to mącą.
To wiewnych dziew grono,
w wieczornej krąg zorzy,
Dłoń w
dłoni, na smugach zawodzi pląs hoży,
W ich rąbkach z
mgły białej w łzy rosa się mieni,
Ich ciała przezrocze
z miesięcznych promieni.
Ich oczy z gwiazd
spadłych. Włos światły, od środka
Paproci kwiat zdobi
iskrzące skrzydlaty
I błędne ogniki spinają im szaty,
I tańcom ich wiewnym pieśń wtórzy tak
słodka,
Tak słodką zawodzą pieśń
dziewy tańczące,
Że wstrzymał się strumień w swym
biegu na łące
I wiatr tchu zapomniał, wsłuchawszy się
cały,
I drżące osiki z nagła drżeć
przestały.
- Chodź do nas! chodź,
chłopcze - brzmi pieśń dźwięcznej
mowy -
Co błądzić gdzieś tobie w noc
ciemną, w bezdroży.
Zsiądź z konia, zsiądź z konia,
chodź z nami w pląs hoży. -
Koń parska i dębem wrył w ziemię
podkowy,
I próżno go jeździec - znój zimny na czole,
Zdębiały włos mając - ostrwiami w
bok kole.
Świat
boży mu w oczach to mierzchnie, to błyska
I chwieje się
drżąco jak senna kołyska.
- Chodź do
nas! chodź, chłopcze!-zaklęty śpiew nęci-
Chodź z nami w
pląs hoży. Gdy tańczyć przestaniem,
Na
kłębach mgły lekkim kołysanej wianiem
Rozkosznie jest
bujać w sennej niepamięci.
Szumiący
liść do snu, do marzeń łabędzie
Brzmienie arf
czarownych słodko grać ci będzie. -
- Och!
puśćcie mię! nie chcę! choć droga daleka,
Mnie spieszno. Tam
dziewczę, tam moje mię czeka. -
- Czy chcesz
mieć pas złoty w tęczowe odmiany?
Lub, jeśli
walk krwawych tkwi w tobie ochota,
Miecz wodza
Pioruna, lub młot króla Młota.
Lub oszczep z gór
siedmiu, w trzech zdrojach nurzany?
Lub zbroję, od
której grot i cios ucieka,
Lub
pierścień, co czyni niewidzialnym człeka? -
- Och!
puśćcie mię! nie chcę! nic nie chcę! nic zgoła!
Tam dziewczę
mię czeka z uśmiechem anioła. -
- Czy chcesz ty
czarownych znać słów zaklinanie,
Którymi
niedźwiedzia, dzika krwawe zwierzę
I smoka też
zwalczysz, który skarbu strzeże,
Skarb twoim
się stanie - chodź do nas, młodzianie!
Skarb złota i pereł,
i drogich kamieni,
I szaty barw tylu, w ile blask się mieni:
Szkarłatne - w jutrzenki nurzane kąpieli,
I białe - tak białe, jak gdy śnieg
się bieli. -
Przed wzrokiem się jeźdźca rozwleka
mgła biała:
- Precz! puśćcie
mię! nie chcę! nic
nie chcę! precz z drogi. -
Koń jęknął, aż w trzewiach
poczuwszy ostrogi,
Wyprężył się, chrapnął i
prysnął jak strzała.
- Masz szczęście, wędrowcze,
żeś nam uszedł cały,
Bo gdybyśmy ciebie w pląs były
porwały,
Łaskotan rozkosznie, chichocząc z uciechy,
Śmierć miałbyś wśród
tańca z serdecznymi śmiechy.
KŁOPOT
Chciałbym być sławnym - marzę ja
młodzieńczo,
Zanim mi serce nie
zwiędnie,
Alem ciekawy, czym
mię też uwieńczą,
Chcąc, by to
było oszczędnie?
Jużciż -
wawrzynem - jak jest rzecz przyjęta.
Cóż, kiedy ten
upominek,
Jak moje pisma, pod
placki na święta,
Wzięto na sosy
do szynek.
Wiem, co mi nazbyt
nie wzbogaci głowy
Ni też ją
sosem poplami:
Włóżcie
mi na nią lub wieniec cierniowy,
Albo czapeczkę
z dzwonkami.
PANNA
MŁODA
Płakała,
gdyśmy klękli u ołtarza,
Płakała,
kiedyśmy wsiali,
Płakała
także, co się rzadko zdarza,
Tańcując
w weselnej sali.
- Powiedz mi, luba,
w czym twych łez przyczyna?
Czy żal ci,
żeś jest już moją?
Czy chmurna
przyszłość trwożyć cię poczyna?
O! niech się
łzy twe ukoją.
Jam ten, co
wprzódy, ten sam, na tak długo,
Jak długa
wieczność jest cała.
Jam twój, jam
wiecznym woli twojej sługą,
Czyś mi
już wierzyć przestała?
Jam tak
szczęśliwy! Snadź podobnej doli
Na mnie jednego za wiele,
Bom wesół w duszy, a
serce mię boli
Od łez twych, biedny
aniele!
Wszak marzyliśmy,
wśród wonnej zieleni,
W chatce gdzieś z
dala żyć sami -
Dziś myśmy
słodkim węzłem połączeni,
A ty oblewasz go
łzami!
Luba! ja kocham, jak
już nikt nie kocha -
Skiń, a dla ciebie
ja zginę -
Jeśli ci w sercu
litości choć trocha,
Powiedz mi łez twych przyczynę.
Powiedz, przez Boga, bo w głowę
zachodzę,
Trzy nocy z rzędu
nie zasnę... -
- Luby! sznurówka uciska
mię srodze
I mam trzewiki za ciasne.
-
NARCYZ
Ile nimf tylko -
wszystkie są w rozpaczy,
W łzach mokrych, w
brudnej żałobie,
Bo Narcyz żadnej kochać
z nich nie raczy,
Tylko się kocha sam
w sobie.
I jak się
począł miłować zajadle,
Tak, aż zdarzeniem
dość rzadkiem,
Razu jednego
spostrzegł się w zwierciadle
Nie już
człowiekiem, lecz kwiatkiem.
Chłopiec ten
więcej głupcem był niż głazem -
Ja bo, w podobnej
potrzebie,
Mógłbym się
kochać w wszystkich nimfach razem,
A zawsze kochałbym
siebie.
OBRACHUNEK Z SOBĄ
Jak
rozpryśnięta tęcza w ranek letni
W łzach
świeżej rosy odkwita -
Jak się
odświeża pieśń pastuszej fletni
W milczących
gęszczach odbita -
Tak prysłych
złudzeń budowa wspaniała
W łzach mych
promieni dla ludzi,
Tak pieśń, co
dla mnie dawno już przebrzmiała,
Drugim się w piersi
mej budzi.
Jako pędzona
trwogą wśród manowca,
Gdy się od
stada odbije,
W cierń
niegościnny uwikła się owca,
Nie chcąc
iść w ślady niczyje -
Miałem tak
dużo, a dziś mam tak mało!
Moi gdzieś za mną zostali -
Na każdej cierni ze mnie coś zostało -
A jam szedł dalej i dalej.
Drudzy pomarli śmiercią tylko ciała,
Ja bom miał inne
konanie -
Konała we mnie
dusza, aż skonała,
Śmierć
zwłoki tylko zastanie.
Ja umierałem po
trosze, jak smakosz
Niechętny końca
słodyczy -
A com? i wielem
przesmakowal? - wszakoż
Nikt się już
dziś nie doliczy.
I po co liczyć? któż tam dojść już zdoła,
Czym wielkiem szastał, czy małem:
Miałem coś wprzódy, dziś nic nie mam
zgoła,
Więc wszystko wydać musiałem.
TOPIELICA
Nad rzeczką bystrą stoi dziewczyna,
W przeświatlą kosę wianuszek wpina,
Aż się jej
skała ujmie spod stopy
I wpada biedna w szklanne zatopy.
Szukał jej chłopiec, konał z
boleści,
Lecz próżno szukać
- znikła bez wieści.
Płakał rok cały, pobladł na
twarzy,
Wreszcie zapomniał, co się i zdarzy.
Na płocie sroczka skrzeczy jedyna,
Przez most weselna ciągnie drużyna.
Po przedzie swaty z drużbów gromadą,
Skrzypiąc w skrzypiec, pieją i jadą.
A w tem rybacy
ciągną po wodzie
Z przemocą
wielką ciężar w niewodzie,
W ciężkim
niewodzie zwłoki dziewczęce
Z wianuszkiem
ślubnym, w białej sukience.
Chłopiec z
konika co żywo skoczy,
Żal pierś
mu ściśnie, łzy zaćmią oczy,
Wtem pojrzy w
niebios błękitne jaśnie,
Wtem w białe
dłonie smutnie zaklaśnie:
- Biadaż! o
biada złej mojej doli!
Serce od serca
któż przyniewoli?
Mnie z
chłodną śmiercią brać zaręczny,
Kiedy już nie
ma mojej dziewczyny. -
NAD KOŁYSKĄ
Zaśnij, mój mały - bądź grzeczny i zaśnij,
Choć ci to pewnie niemiło.
Już się nie możesz ubawić
hałaśniej,
Jak ci się dzisiaj zdarzyło.
Jak zaśniesz - jak mi ból głowy ustanie -
Jak się ułatwię po
trosze -
Serduszko z lukrem kupię ci w straganie,
Które kosztuje trzy grosze.
No, śpij, mój mały, dam ci, żebyś
dłużej
Już nie zawracał mi głowy,
Na lejc od cukru szpagat
bardzo duży,
Na kaszkiet wierzch papierowy.
Dam ci, coś nieraz - tylko śpij, mój drogi -
Próżno przywłaszczyć chciał sobie,
Patyk z doniczki i podwiązkę z nogi,
I sama biczyk ci zrobię.
Wszakżeś ty grzeczny - no śpij, mój
jedyny,
Lub chociaż leż po
cichutku,
Już ci pozwolę za to pół godziny
Dąć na glinianym kogutku.
Śpij - bo, doprawdy, kochać cię
przestanę,
Kołyskę nogą odtrącę;
I zaraz przyjdzie porwać cię słomiane
Dydko, dwie nogi mające.
No, śpijże, bębnie - to rzecz
niesłychana -
Śpij, bo, jak Bóg mi jest miły,
To ci przeczytam wiersze Felicjana,
Co Siedmiu Braci uśpiły.
DO POCZYNAJĄCEGO PRACOWNIKA
Co masz zjeść jutro, zjedz dzisiaj, kochanie
-
Zrób jutro, co dziś wypada.
Któż wiedzieć może, co się jutro
stanie?
Jutro przyjść może śmierć
blada.
I właśnie może w chwili, gdy
wypadła
Po pracy odpocząć pora
I gdy nieść będziesz do ust
łyżkę jadła,
Którąś zaniedbał zjeść
wczora.
Co dzień mów sobie: - Dziś się
tęgo najem,
Niech jutro będzie mi bieda. -
A gdy śmierć przyjdzie, toż
chociaż nawzajem
Z głodu umierać ci nie da.
I mów też: - Dzisiaj spocznę, jutro
zrobię. -
A kiedy przyjdzie śmierć biała:
- Ha! chciałeś
właśnie popracować sobie,
Cóż robić - śmierć ci nie
dała.
Tak ci nie będzie ani żal po
świecie,
Ni tęskno porzucać życie,
Otóż wam, ludzie, kiedy się najecie
I także, gdy
się wyśpicie.
ROZMARYN
Miała
sukienkę białą, gdym do niej
Z pożegnalnymi
wszedł słowy,
W pasie
błękitną wstążkę, u skroni
Wianeczek
rozmarynowy,
- Czym ładna
tobie? - spyta nieśmiało,
- Och! co ty
mówisz, dziewczyno -
Gdyby inaczej kiedy
być miało,
Niech z łez mi
oczy wypłyną. -
Ona jak bluszcz,
gdy drzewo obwinie,
Splotem swych
rąk mię obwija,
- Albo ja
będę twoją jedynie,
Albo nie
będę niczyja. -
W świat
mię iść pchnęło. Wtem - nagle zmiana,
W powrót mię
pędzi myśl tkliwa.
Wracam, dziewczyna
moja wybrana
W chłodnej
trumience spoczywa.
W sukience
białej, jak mieć ją chciałem,
W przepasce z
modrych wstążeczek;
W
światłych jej włosach, nad czołem białem
Rozmarynowy
wianeczek.
Złożyłem
na jej piersi dziewczęcej
W krzyż obie rączki
łabędzie:
- Nie będzie
ona moją już więcej,
Lecz i niczyją
nie będzie. -
I znów
poszedłem, gdzie wzrok poniesie.
Idę przez
ciernie i znoje,
I znów mi spieszno
stanąć przy kresie -
Dziewczę bo
czeka mię moje.
OD
RZECZY
Rzekł mi raz
Medard: - Słuchaj, Felicjanie,
Błaznujesz
może zbyt srogo.
Ludzie za
śmiech twój ciągły i bajanie
Wziąć za
bajbardzo cię mogą.
Masz lat
trzydzieści, czas już wreszcie na cię
Iść naprzód
przodem, nie tyłem... -
- Mam lat
trzydzieści? Mylisz się, mój bracie -
Nie mam ich, już je
wyżyłem.
Żyć, nie jest
użyć. Życie się wyżywa
Jakby lekarstwo
niesmaczne,
A jam jest chory -
czyliż są w tym dziwa?
Gdy umrę, zdrowym
być zacznę.
Ten sam spać
idę, co i wstaję rano -
W tym moja choroba
cała;
Cztery mam klepki,
piątej mi nie dano,
Czy się też
gdzieś zapodziała.
Toż na to
chory stęka i jest blady,
Aby był zysk
lekarzowi,
A są i tacy,
którym nie ma rady,
Aż chyba
śmierć ich uzdrowi.
Wiem, że gdy
ciepło w sercu mym przygaśnie,
Przyjdzie i rozum, i siła,
I rzekną o mnie: - Miał zmądrzeć,
wtem właśnie
Z nagła go śmierć zaskoczyła. -
A jednak, umrzeć smutną jest koleją,
Gdy się być mądrym zaczyna...
...Dobranoc państwu - oczy mi
się kleją -
Już blisko druga godzina. -
|