DZIEŃ PRZED POWODZIĄ PETERSBURSKĄ 1824
OLESZKIEWICZ
Gdy się
najtęższym mrozem niebo żarzy,
Nagle zsiniało,
plamami czernieje,
Podobne zmarzłej
nieboszczyka twarzy,
Która się w izbie
przed piecem rozgrzeje,
Ale nabrawszy ciepła, a nie życia,
Zamiast oddechu zionie parą gnicia.
Wiatr zawiał ciepły. - Owe słupy dymów,
Ów gmach powietrzny jak miasto olbrzymów,
Niknąc pod niebem jak czarów widziadło,
Runęło w gruzy i na ziemię spadło:
I dym rzekami po ulicach płynął,
Zmieszany z parą ciepłą i
wilgotną;
Śnieg zaczął topnieć - i nim
wieczór minął,
Oblewał bruki rzeką Stygu błotną.
Sanki uciekły, kocze i landary
Zerwano z płozów; grzmią po bruku koła;
Lecz pośród mroku i dymu, i pary
Oko pojazdów rozróżnić nie zdoła;
Widać je tylko po latarek błyskach,
Jako płomyki błędne na bagniskach.
Szli owi młodzi podróżni nad brzegiem
Ogromnej Newy; lubią iść o zmroku,
Bo czynowników unikną widoku
I w pustym miejscu nie zejdą się z
szpiegiem.
Szli obcym z sobą gadając językiem;
Czasem pieśń jakąś obcą z
cicha nucą,
Czasami staną i oczy obrócą,
Czy kto nie słucha?
- nie zeszli się z nikim.
Nucąc
błądzili nad Newy korytem,
Które się
ciągnie jak alpejska ściana,
Aż się wstrzymali,
gdzie między granitem
Ku rzece droga spada wyrąbana.
Stamtąd, na dole, ujrzeli z daleka
Nad brzegiem wody z latarką człowieka:
Nie szpieg, bo tylko śledził czegoś w
wodzie,
Ani przewoźnik, któż pływa po lodzie?
Nie jest rybakiem, bo nic
nie miał w ręku
Oprócz latarki i papierów pęku.
Podeszli bliżej, on nie zwrócił oka,
Wyciągał powróz, który w wodę
zwisał,
Wyciągnął, węzły zliczył
i zapisał;
Zdawał się mierzyć, jak woda
głęboka.
Odblask latarki odbity od lodu
Oblewa jego księgi tajemnicze
I pochylone nad świecą oblicze
Żółte jak obłok nad słońcem
zachodu:
Oblicze piękne, szlachetne, surowe.
Okiem tak pilnie w swojej księdze czytał,
Że słysząc obcych kroki i rozmowę
Tuż ponad sobą, kto są, nie
zapytał,
I tylko z ręki lekkiego skinienia
Widać, że prosi, wymaga milczenia.
Coś tak dziwnego było w ręki ruchu,
Że choć podróżni tuż nad nim
stanęli,
Patrząc i szepcąc, i śmiejąc
się w duchu,
Umilkli wszyscy,
przerwać mu nie śmieli.
Jeden w twarz
spojrzał i poznał, i krzyknął:
"To on!"
- i któż on? - Polak, jest malarzem,
Lecz go
właściwiej nazywać guślarzem,
Bo dawno od farb i
pędzla odwyknął,
Bibliją tylko
i kabałę bada,
I mówią nawet,
że z duchami gada.
Malarz tymczasem
wstał, pisma swe złożył
I rzekł, jak
gdyby rozmawiając z sobą:
"Kto jutra
dożył, wielkich cudów dożył;
Będzie to
drugą, nie ostatnią próbą;
Pan
wstrząśnie szczeble asurskiego tronu,
Pan
wstrząśnie grunty miasta Babilonu;
Lecz trzecią
widzieć. Panie! nie daj czasu!"
Rzekł i
podróżnych zostawił u wody,
A sam z
latarką z wolna szedł przez schody
I zniknął
wkrótce za parkan terasu.
Nikt nie
zrozumiał, co ta mowa znaczy;
Jedni zdumieni,
drudzy rozśmieszeni,
Wszyscy
krzyknęli: "Nasz guślarz dziwaczy",
I chwilę
jeszcze stojąc pośród cieni,
Widząc noc
późną, chłodną i burzliwą,
Każdy do domu powracał
co żywo.
Jeden nie wrócił,
lecz na schody skoczył
I biegł terasem; nie
widział człowieka,
Tylko latarkę jego z
dala zoczył,
Jak błędna
gwiazda świeciła z daleka.
Chociaż w malarza
nie zajrzał oblicze,
Choć nie
dosłyszał, co o nim mówili,
Ale dźwięk
głosu, słowa tajemnicze
Tak nim
wstrząsnęły! - przypomniał po chwili,
Że głos ten
słyszał, i biegł co miał mocy
Nieznaną drogą
śród słoty, śród nocy.
Latarka prędko
niesiona mignęła,
Coraz mniej szata,
zakryta mgły mrokiem
Zdała się
gasnąć; wtem nagle stanęła
W pośrodku pustek na
placu szerokiém.
Podróżny kroki
podwoił, dobiega;
Na placu leżał
wielki stos kamieni,
Na jednym głazie malarza spostrzega:
Stał nieruchomy pośród nocnych cieni.
Głowa odkryta, odsłonione barki,
A prawa ręka wzniesiona do góry,
I widać było z kierunku latarki,
Że patrzył w dworca cesarskiego mury.
I w murach jedno
okno w samym rogu
Błyszczało
światłem; to światło on badał,
Szeptał ku
niebu, jak modląc się Bogu,
Potem głos
podniósł i sam z sobą gadał.
"Ty nie
śpisz, carze! noc już wkoło głucha,
Śpią
już dworzanie - a ty nie śpisz, carze;
Jeszcze Bóg
łaskaw posłał na cię ducha,
On cię w
przeczuciach ostrzega o karze.
Lecz car chce
zasnąć, gwałtem oczy zmrużą,
Zaśnie
głęboko - dawniej ileż razy
Był ostrzegany
od anioła stróża
Mocniej, dobitniej,
sennymi obrazy.
On tak zły nie
był, dawniej był człowiekiem;
Powoli wreszcie
zszedł aż na tyrana,
Anioły
Pańskie uszły, a on z wiekiem
Coraz to
głębiej wpadał w moc szatana.
Ostatnią radę, to przeczucie ciche,
Wybije z głowy jak
marzenie liche;
Nazajutrz w dumę
wzbiją go pochlebcę
Wyżej i wyżej,
aż go szatan zdepce...
Ci w niskich domkach
nikczemni poddani
Naprzód za niego
będą ukarani;
Bo piorun, w martwe gdy
bije żywioły,
Zaczyna z wierzchu, od
góry i wieży,
Lecz między
ludźmi naprzód bije w doły
I najmniej winnych
najpierwej uderzy...
Usnęli w
pjaństwie, w swarach lub w rozkoszy,
Zbudzą się
jutro - biedne czaszki trupie!
Śpijcie spokojnie
jak zwierzęta głupie,
Nim was gniew Pański
jak myśliwiec spłoszy,
Tępiący
wszystko, co w kniei spotyka,
Aż dojdzie w
końcu do legowisk dzika.
Słyszę! - tam!
- wichry - już wytknęły głowy
Z polarnych lodów, jak
morskie straszydła;
Już sobie z chmury
porobili skrzydła,
Wsiedli na falę,
zdjęli jej okowy;
Słyszę! - już morska otchłań
rozchełznana
Wierzga i gryzie lodowe wędzidła,
Już mokrą szyję pod obłoki wzdyma;
Już! - jeszcze
jeden, jeden łańcuch trzyma -
Wkrótce rozkują -
słyszę młotów kucie..."
Rzekł i
postrzegłszy, że ktoś słucha z boku,
Zadmuchnął
świecę i przepadł w pomroku.
Błysnął i
zniknął jak nieszczęść przeczucie,
Które uderzy w serce, niespodziane,
I przejdzie straszne - lecz nie zrozumiane.
Koniec Ustępu
|